- W empik go
Podrobiony uśmiech - ebook
Podrobiony uśmiech - ebook
Twórczość autorki niniejszego tomiku oscyluje wokół trudnych wątków, na przykład śmierci, niespełnionej miłości, szaleństwa, samotności wśród tłumu. Autorka porusza tutaj tematy, których na co dzień staramy się unikać. Wiersze przekonują Czytelnika do refleksji nad sobą i światem. Odbiorca może się na moment zatrzymać i głębiej zastanowić nad tym, kim jest i co go otacza.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-549-6 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
jestem rozgrzaną myślą
jestem kwiatem
co nie potrzebuje wody
aby dalej śnić
moja przyszłość przypomina niebo
osierocone przez gwiazdę
kojarzy się z samotnością
na której nikomu nie zależy
w tobie moja niepewność
znalazła uosobienie
ponad szczyty wzniosła się
zubożała wolność
nienasycona tutejszym porankiem
zanim zapłonie pierwsza łza
a życie ocknie się
w nieznanych objęciach
wypłyniemy między utracone archipelagi
między góry lodowe
pewnego razu
rozpozna mnie noc
złoży głowę na moich kolanach
i oddali się wraz z dalszym sensem
z pokutą do jakiej wstyd
się przyznać
złóżmy do modlitwy serca
ucałujmy pustkę
wybaczmy naiwnościsen wiosenny
pośród twoich przerażonych myśli
znajduję tę w której objęciach
śpi mi się najcieplej
z róży twoich warg
wyłuskuję skromny odłamek strachu
aby nie dzieliło nas od Boga
zbyt wiele naiwnych modlitw
pewnego razu upadnę
po raz ostatni
aby wstać i odzyskać stracone szczęście
niezaspokojony spokój
czerstwą wolność
pośród kłamliwych wyobrażeń
tkwi jedyna łza
która pozostawi na skórze
kilka wypielęgnowanych blizn
kilka koślawych pocałunków
przemińmy bez wspomnień
bez nieprzemijających ran
ukaż mojemu ciału kilka słów
które nie zastąpią dotyku
w przepaść runęło ostatnie niebo
wiara zapadła w sen wiosennybez zbędnych ceregieli
odżywa w nas głód
spazm zapożyczony
z niewinnej wyprawy po szczęście
odradza się łagodna cisza
zastępuje strach miłością
zamieniłam się na łzy
z Bogiem
rozrzuciłam po okolicy
smutne spojrzenia wymierzone
w martwy punkt
zamyśliwszy się
nad bezsensownym czasem
zbieram po sobie okruchy powietrza
skazy oddechu
tkwiące w moich słowach
wątła jest twoja dusza
wątlejsza od serca
w którym kiedyś mieściła się
cała katedra
modlitwa pozbawiona skrupułów
przyszpilona do nieba
płomykami łez
konam bez pożegnania
bez zbędnych ceregielianioł marnotrawny
wydzieram sobie pióra
jestem twoim aniołem
marnotrawnym
pozbawiam się nadziei
nie martwię o blizny
w mojej głowie krzątają się
nieznane myśli
wypełnia mnie pustka zadana
twoim oddechem
odkąd zalęgła się we mnie
twoja obecność
od kiedy przychodzą mi do głowy
same wynaturzone myśli
marnuję łzy
na przypadkowe westchnienia
odblask zbyt trudnych kłamstw
rozdziera wieczność
na mniejsze porcje
zadurzyłam się w twoim jutrze
którego odprysk pozostał
na moich ustach
uważaj na nieznajome słowa
na zbyteczne prawdy noszące
twoje ciałożar pustki
wszystko co martwe
przeminęło bez echa
każdy drobny ślad nie zostaje
na zawsze
nigdy nie pozostawia blizn
w twoim spojrzeniu czają się
przepastne łzy
wylane całkiem przypadkowo
lecz zachłannie
przeżuwam dokładnie
resztkę smutku
bawię się światłem które napotkałam
podczas snu
zanim postanowisz wznieść
we mnie mroczny piedestał
dla swoich zmysłów
zanim napotkasz tu osamotnioną noc
przywdziej łagodne
bicie serca
przymierz uśmiech kupiony
na targu
po latach negocjacji
smutek krąży wraz z krwią
w moich skroniach
czuję na sobie żar pustki
rychły powrót samozadowoleniazwierciadło sumienia
zanim się obudzę
pokochaj za mnie cały świat
dopóki płynie we mnie nadzieja
cieszę się kłamstwem
delektuję nadzieją
obawiam się że echo
przechytrzy krzyk
że światło ulegnie cieniom
popatrz choć raz zwierciadło
swojego sumienia
odnajdź w nim pustkę
która do nikogo nie należy
która pozostanie tu
choć my odejdziemy
na drugą stronę raju
od zawsze pragnęłam zasnąć
z piętnem samotności na ustach
z różą w sercu
z namiętnością pod powiekami
pośród martwych proroctw
odszukałam takie
które pada z ust miłości
przynosi tylko obawę i lęk
zmartwychwstanę jak zwykle
o tej samej porzewysypisko ciał
przyjdź
wróć najprędzej
zza tej zniszczonej płachty snu
odważ się otworzyć
przed nadzieją
na której urodzaj nie można narzekać
oszukałam mój wczorajszy dzień
wyrzekłam się powszedniego ciała
wstań
poczuj całym sobą
dreszcz mojego istnienia
spazm który nie kojarzy się
z pokorą i złudzeniami
moje myśli suszą się na sznurze
zobojętniała przyszłość jest proroctwem
tylko grafomańskim
kolejne złe słowa odklejają się
od języka
wtórne szaleństwo nadaje się
na wysypisko ciał
między zmyślnymi przywidzeniami
rozgościła się jutrzenka
zapomniałam gdzie się zaczął
mój ostateczny pacierz
zmyślona zbyt pochopnie
nieprzekonana do urojeń
żywię się odpryskami nieba
dedykuję sobie niedokończone epitafiumaktualny regulamin
odkąd odnalazłam cię
w moim dzisiejszym śnie
świat stał się jakby lżejszy
jakby niebo uchyliło błękitną powiekę
odkąd zapoznałam się
z aktualnym regulaminem
wzniesiono nietrwały piedestał
dla mojej melancholii
pękają we mnie kolejne myśli
ku przestrzeni chyli się
zdradziecka wyniosłość
nie chcę żeby świt kojarzył się nam
z początkiem autobiografii
ze łzami na których deficyt
wciąż cierpię
pewnego dnia odnalazłam
w twoim sercu srebrzystą tęczę
oswoiłam i obiecałam
że jeszcze tu wrócę
nie opłaca się pragnąć
kiedy niebo chyli się ku upadkowi
kiedy gaśnie we mnie
jeszcze jeden zmierzch
to niemożliwe
czas jak zwykle płynie
pod własny prąd
nieprzyzwyczajona do gwiazd
odchodzę za granicę uśmiechu
chowam się za ścianą
która chroni mnie
przed życiemspłonęło słońce
zbliżasz się do mnie
z każdą kolejną dekadą
przychodzisz choć światło
wciąż zagarnia martwe cienie
lecz wiem
odzyskam wiarę w jutrzejszą rzeczywistość
zrozumiem ból dręczący mnie
niby niegrzeczna cisza
odkąd oszukałam
moją najserdeczniejszą twarz
do moich nóg rzuciła się dalsza droga
powitało mnie nowe niebo
nieznana dotąd ziemia
poprzez życie płyną moje łzy
gubią swą przyczynę
pośród prądów rzeki
przechytrzona przez nadmiar powietrza
poszukuję gwiazd
w twoich smutkach
odnajduję godzinę z której nic już
nie zostało
wchłania się mój ostatni krzyk
na powierzchnię wypływa
ironiczne spojrzenie prosto w lustro
cieszę się że księżyc przepadł
bez wieści
słońce spłonęło doszczętniefurtka do piekła
odpuść sobie
wszystkie winy innych
sprzedaj smutek za garść sennych łez
pokaż się publicznie
z uśmiechem wykradzionym
tutejszemu pustelnikowi
zanurzona po szyję w cielesności
okłamana przez najbliższych
wrogów
szukam zawzięcie haustu
świeżego poranka
spijam cnotę z rozchełstanych ust
cienka skóra przyobleka
twoją duszę
niemrawe pocałunki żłobią serce
zamykam za sobą furtkę
do piekła
powstaję z przestrzeni
usiłuję wymacać pierworodny wiatr
pokaleczona przez światło
szukam schronienia
pośród zmysłowych nocy
pośród utyskiwań na naiwny losnad wyraz uroczyście
spleśniała moja najukochańsza myśl
obumarła we mnie czułość
naniesiona na mój spokój
twoją ręką
odblask szeptu niesie się echem
poprzez wygony
szuka swojej obecności tam
gdzie nie widziano ostatnio
ani jednego człowieka
krew w moich żyłach
płynie nad wyraz uroczyście
życie próbuje przedostać się
do krwiobiegu
i to wszystko stanie się
zwątpieniem
dla jakiego warto przyśnić
kilka nowych poranków
parę nieśmiałych spojrzeń
prosto w lustro
nie chcę żeby lęk
powstrzymywał mnie od samotności
wystarczy kilka gorzkich chwil
aby cień zalągł się
w ogrodzie słońca
gdzie czekają zakazane owoceszaleńcy
to co objawia się szaleńcom
takim jak ty i ja
jest światłem ale powleczonym
cienką warstwą cienia
to co wciąż bredzi na złość
wypadkom stanowi ból
nie do pokonania
proszę przyjdź zanim świat zawiruje
wbrew cudzym spojrzeniom
zanim obcość urojeń odnajdzie się
pomiędzy słowami
całkiem przypadkiem
urosła we mnie wiosna
cieniolubna jak twoje serce
rozgościłam się
po tej drugiej stronie życia
miłość dopisała postscriptum
pod moim listem pożegnalnym
urodzona zbyt pochopnie
kocham się w twojej czułości
w gwiazdach zasadzonych tu
twoim smutkiem
czy to co płonie w naszych żyłach
jest piętnem wolności
a może mrok odebrał nam
serdeczne sny bez których
nie sposób spokojnie byćczas i odrodzenie
czy pamiętasz nasze pierwsze gwiazdy
czy wciąż rozumiesz uderzenia serca
które nam wtedy towarzyszyły
łzy jak zwykle mają smak namiętności
kojarzący się ze światłem
w dziecięcym sumieniu
nasze splecione westchnienia
są wiosennym wiatrem
przynoszącym samotnym czas i odrodzenie
powróćmy pośpiesznie
do tych stron
gdzie samotność i odwaga
trzymają się za ręce
życie współgra z prawdą
czy jestem tutaj
abyś zmuszał mnie do pokuty
za życie którego nie popełniłam
czy odnalazłam twoje jutro
aby namalować na ścianie dalszy ciąg
tej tęsknoty
to co niewybaczalne zawsze będzie
tylko niedokończonym wyznaniem
potrzebą której nie możesz uśmierzyćskąd nie ma powrotu
czy wierzysz we wszystkie moje kłamstwa
czy zaczynasz każde jutro
od końca
przyłóż pocałunek tutaj
do tej blizny
z którą tak ciężko mi się rozstać
jakiej tak ciężko wyrzec
powiedz
czy zasługuję na strach
który dedykujesz temu światu
przyziemne prawdy są tylko preludium
do ciekawszej puenty
do snów za jakimi podążam
niby za ciepłolubnym cieniem
wywyższona ponad ludzkie winy
spokrewniona z nadzieją
tulę twarz do twoich łez
przyglądam się przestrzeni
w sercu
rozczarowana nowym życiem
szukam upustu dla wyobraźni
dla chwili tak podobnej do ciszy
zasypiam
potulnie osuwam się w przepaść
skąd nie ma powrotu
skąd nie ma pomocyuskrzydlone zwycięstwo
zatrzymaj się na moment
w moim sercu
poznaj prawdę
która tu na ciebie czeka
zbliż się do moich snów
do myśli z którymi czasem
tak trudno wytrzymać
tak ciężko zrozumieć
nie chcę tańczyć
choć linia jest bardzo wątła
na granicy wszechświata czeka raj
w którego świetle pragnę
widzieć twoje niepojęte spojrzenie
piękna miłość wypełnia łzy
bujne jak pierwsze krople
letniego deszczu
przepastne jak cisza w naszych myślach
piękno tego piekła
objawia się smutkiem
tylko czarnym
i mającym niewiele do powiedzenia
uskrzydlone zwycięstwo
to tylko mrzonka
za którą warto podążyć
na drugą stronę samotności
za krawędź ucieleśnieniapłaczę o świcie
w twoim sercu brzmi
światło jakiego pragnę
od kilku pokoleń
pośród myśli szemra wiekuistość
wybieram prostszą drogę
do czyśćca
łaskawe są przywidzenia
jeszcze trudniejsze od ciszy
która rozgościła się na dobre
w modlitwach
czy zdążyłeś zapomnieć
jak wiele łez przelaliśmy
zanim dotarliśmy do sedna
tej nikczemnej wyprawy
po cierpienie
krwawią we mnie myśli
pożyczone od ciebie
samotność otula się
świeżo zebranymi gwiazdami
niech nikt nie dziwi się temu
że nieobecność naszych pragnień
to nie ucieczka przed sobą
tylko przed czasem
co wciąż nie chce dostać zadyszki
nie chce zrozumieć dożywocia
pogłaskaj moją duszę
ucałuj prosto w serce
wybrnie ze mnie godzina
dla jakiej wciąż płaczę
o świciesamotność dla wszystkich
kiedyś samotność należała
do wszystkich
dziś jest mrzonką
o której marzą najsilniejsi
chciałabym od czasu do czasu
tak po prostu zrozumieć łzy
które przelał Bóg
które płyną choć czas zapomniał
ile słów potrzeba
aby wskrzesić myśli
zamiast próbować obudzić
wieczność
zamiast śnić o ciemności
kołyszę się na fali własnej melancholii
pośród złudzeń
którym nie zależy
na jeszcze jednym zachodzie słońca
na ostatniej w tych stronach
pokornej samotności
przepełnia mnie
przeludniona pustka
tłamsi mnie przejrzysta gwiazda
sycę ją moim błękitnym oddechem
łzami bez początku i końca
zanim uwierzymy Bogu
że wciąż puka do okna
w sypialni
przebudzimy się w objęciach konstelacji
pośród czczych mąk
które paraliżują strach
odbierają światło nadzieiprzerost ciszy
chciałabym zrozumieć przerost
twojej ciszy
chciałabym udać się poza granice
wyobraźni gdzie swój dom ma
twoja melancholia
cokół na którym tkwi głupota
ze wszystkich stron świata
ze wszystkich pór roku
kruszeje w palcach samotności
ubliża moim snom
poczętym przez przypadek
chciałabym zrozumieć los
ale Bóg wymyślił dla mnie
inny rozkład jazdy
wiem że twoje nieśmiałe łzy
wypełniają puste dłonie
chronią przed lękiem od którego roi się
pod powiekami
odkąd moje ciało
pękło na pół
zrozumiałam obojętność
tymczasowej duszy
zaznajomiłam się z powietrzem
którego tutaj pod dostatkiemdożywotni sen
jest takie światło
które zrozumieć mogą
opuszczeni przez życie
jest takie cierpienie
którego słów nie pojmują najwyżsi
odwróci się jeszcze los
myśli ruszą z prądem czasu
planeta wypadnie z krwiobiegu
ulatnia się moja srebrzysta melancholia
przepełnia mnie żal
za tym co wątłe a wciąż obecne
serce kpi sobie
z własnego pustkowia
duszę przepełnia spazm
z jakim przyszło mi się urodzić
bezcielesność jutrzejszego pożegnania
rozprasza strach
przywierający do suchych ust
tak okrutnie daleki ciałem
nie chcę kołysać cię
do dożywotniego snu
nie chcę marzyć pod prąd wyobraźni
nie mogę lśnić
jak nieskromna łza
jak cokół na którym wystawiono
moje cudzołóstwosterty bólu
bezimienny poemat rodzi się
bez zbędnych słów
ciało oględnie docenione
kłębi się pod sklepieniem katedry
nastręcza się miłości
która mogłaby przynieść więcej światła
ból
całe sterty bólu są zbyt znikome
zbyt zachłanne
aby przynieść kilka spopielałych łez
toczących się z hukiem
przez twoje sumienie
pomiędzy uśmiechami gwiazd
portret twojego szczęścia płonie
wraz z przedawkowanym słońcem
wierność uzupełnia braki
w myślach
to ciało
to samo ciało przybywa z odsieczą
jego zmysły odmawiają posłuszeństwa
wstyd mi kolejnego poranka
żałuję że wieczność jest
taka łatwowierna
moja ciszo
wróć zanim przekrzyczy cię naiwność
przebudzisz się w nieznanych ramionach
pragnę
aby twoje łzy były także mojeucieczka przed oddechem
zanim przybędziesz
poczuj z całych sił
ten jeden jedyny poemat
zadedykowany zbyt pośpiesznie
dla moich smutnych słów
zanim spojrzysz w moją stronę
ucałuj ścianę u stóp
uratuj przed obojętnością
która przepełnia pełną kolekcję zmysłów
syci mnie tanim powietrzem
przez szpary w powiekach
sączy się namiętność
wyłania dotyk
który urozmaici wieczność
uśmierzy zbyt ubogi uśmiech
pewnego razu o zachodzie księżyca
do naszych słów wtargnie
upojna ballada
i obezwładni nasz niepokój
cudzołóstwo z jakim stale się zmagam
wciąż odrzucam
smutku wydrążony w skale pamięci
nie przyznawaj się do winy
nie uciekaj
przed własnym oddechemodblaski kłamstwa
pamiętasz
jak pewnego dnia
napotkaliśmy dziewiczą noc
pamiętasz jak miłość przetoczyła się
przez nasze serca
jak wykradła najciekawsze słowa
oddech wymyka się dłoniom
odblaski kłamstwa czają się
w szparze w ustach
wzdłuż linii życia płyną spojrzenia
drążące niepodważalny szlak
skojarzone z prawdą
dla jakiej można potulnie przeżyć to
co zostało nam z życia
obejmuję sercem namiętność
rozkoszuję się niewinnością
tak boleśnie naiwną
łza za łzą
szczęście za szczęściem
nic nie wabi nas abyśmy opuszczali
tę plastikową klatkę
ten piedestał
kamień węgielny
a gdy smutek osiądzie niby kurz
na sercu
pękną kajdany
światło przepłoszy cień pod powiekami
wszystko co rozrzutne
to tylko miłość
na jaką nikt nie liczy
nikt się nie spodziewaucieleśnienie
rumiany skąpany w dziewiczej rosie
poranek objawił się
naszej nadziei
światło którego nie sposób zobaczyć
niesie ciszę
przed wołaniem o pomoc
nie ma takich papierowych snów
które mogły spłonąć
w twoich dłoniach
opuścić pustelnię i przechytrzyć czas
zwyciężyć nadaremne smutki
wszystko co boleśnie jutrzejsze
to tylko zapętlony los
ucieczka przed nadmiarem życia
czy wskrzeszoną pamięcią
nie sposób jest ograbić żal
z naleciałości gwiazd
z namiętnych powitań
i jeszcze ciekawszych pożegnań
dziś moja nostalgia rodzi się
z przyjemności
z modlitw zadanych zbyt pochopnie
ze zderzeń pocałunków
dzwonią we mnie słowa
szukające ucieleśnienia
sprzedane po wyjątkowo niskiej ceniepod skórą melancholii
boli mnie wieczność
która odejdzie
wraz z zachodem słońca
dokucza mi twoja wszechmoc
wyprowadzona z równowagi
przez niechętne sny
kocham się
w niedokończonych rozmowach
z własnym oddechem
uciekam przed morderczym powietrzem
słowem nie do pary
zderzają się łzy
ciało sprzeciwia się duszy
nie chcę odejść kiedy smutek
przybiera niewłaściwe formy
kiedy szukam po omacku
krynicy smutku
puste poranki sprzedają czas
co wtargnął tutaj przez przypadek
zaplątał się we własny oddech
odszedł bez skazy w sercu
dławię się złudzeniem rozkoszuję piętnem
niesionym przez zielony wiatr
zanim doczekam się samotności
zanim ból okaże się kłamstwem
wstań i pochyl się
nad moimi zmysłami
odszukaj obojętność
pod skórą melancholii
łza dogania krnąbrną łzę
smutek poddaje się obcości niebaPrzegadane myśli
Nie wracasz, mimo że zliczyłam
wszystkie gwiazdy,
mimo że przełknęłam tysiące łez.
Nie ma cię, choć przyświeca mi
uśmiech poranka.
Jeszcze do niedawna tęskniłam
za samotnością — teraz mam jej aż nadto.
Znów zniknąłeś gdzieś za rogiem,
tam, gdzie błąkają się zagubione dusze.
Zabrałeś całą moją pokorę,
wszelkie pokłady naiwności,
lecz znów popełniłam literówkę
w życiorysie, znów skłamałam
w autobiografii.
Dokucza mi twój brak łez, brak myśli,
które mogłyby uśmierzyć mój strach.
Doskwiera mi moje ciało,
rzucone poza margines światła.
I wiem, że wrócisz, cały
w obcych oddechach, z dymem papierosowym
wplątanym we włosy.
I będzie tak, jak zawsze — po cichu,
bez zbędnych ceregieli,
pomimo przegadanych myśli.Wskrzesić Boga
Przymierzam zwiewną sukienkę, utkaną
z gwiazd najwyższej jakości.
Zakładam srebrny uśmiech, dostatecznie
wypielęgnowany i zadbany.
Lecz cóż z tego, skoro w przepaść
runęła ostatnia martwa gwiazda?
Cóż, jeśli przepełnia mnie trujący smutek,
pragnący odrobiny ukojenia
pod postacią zmyślonych łez?
Moje ciało, porzucone przez duszę,
wciąż wypatruje odrobiny świeżego nieba,
wciąż ugania się za światłem,
którego jeszcze wczoraj było tutaj
pod dostatkiem.
Tęskniłam, tak boleśnie brakowało mi
gwiazd w twoim spojrzeniu,
tak potrzebowałam złudzenia,
by zastąpiło mi ciszę po tobie.
Spętana własnym cieniem,
obezwładniona niczym krępy czas,
usiłuję odgadnąć ciąg dalszy
mojej przeszłości.
Wznoszę się ponad słońce, by zobaczyć,
jak wiele łez potrzeba, by wskrzesić
Boga, by pocałować życie na powitanie.Natarczywy oddech
Przybyłeś pewnego dnia, odziany
w najczystsze słowa, w eleganckie gesty.
Widziałam pośród twoich myśli
ten jeden okruch nadziei,
którym nie chcesz się dzielić,
wolisz zachować dla siebie.
Cóż z obojętności, skoro u mych stóp
kwitną najpiękniejsze obłoki?
Słońce nuci nam modlitwę,
która nie uśmierzy świeżych ran,
nie naprawi przerwy w życiorysie.
Wierzę, że ból przemija wraz z nocą.
Wierzę, że jest w nas dość senności,
aby nasze czułości poszły grzecznie spać.
Pewnego razu obudzę się
w moim osobistym świecie,
zaprowadzę cię tam, gdzie gwiazdy
szukają schronienia, gdzie smutek
nie ma dla siebie miejsca.
Otulam się własnymi ramionami,
przełykam kolejną gwiazdę,
próbuję powstrzymać się
od natarczywego oddechu,
z którym mi nie do twarzy.Jak dawniej
Moja dusza zgubiła gdzieś po drodze
swoje najdroższe ciało.
Moje sny znalazły wreszcie adresata.
Sądziłam, że najpiękniejsze łzy
rodzą się po drugiej stronie światła —
myliłam się.
Sądziłam, że północne niebo
jest dostatecznie stare, żeby zbyt wiele
od niego nie wymagać.
Pogrążona w twoim czarnym spojrzeniu
czekam, aż chwila przyniesie
odrobinę wieczności,
skrawek obojętności, byśmy mogli
pokornie domagać się jutrzejszego dnia.
Ufam twoim dłoniom, zwracam
zaufanie ciszy, która pada zamiast krzyku.
Zamknęłam za sobą okno,
otworzyłam na oścież drzwi.
Wiem, oddaliły nas myśli,
zbyt skomplikowane,
aby przeistoczyły się w słowa.
Skrzywdziły nas wyobrażenia, zraniły grzechy,
których nigdy nie pożałujemy.
Będzie tak, jak dawniej —
bez zbędnych ceregieli.Maleńka samotność
Byłam najurodziwszym kwiatem
w twoim ogrodzie.
Byłam najpiękniejszym powietrzem,
które wdychałeś z rozkoszą.
Tak, przypominałam gwiazdę
na piedestale samotności.
Wiedziałam jednak, nie wystarczy myśli,
nie wygram walki z życiem.
Kwiat zwiądł od nadmiaru łez,
powietrze stało się nagle ciężkie,
gwiazda runęła w przepaść.
Nie pozostało nic,
co pozwoliłoby mi pielęgnować
wieczność, dbać o czas, troszczyć się
o czarnooką nadzieję.
Znienacka zabrakło mi przeszłości,
zbrakło słów, którymi mogłabym
sycić ciało, karmić wiarę,
że pewnego poranka wszystkie pory roku
rozpoczną się jednocześnie,
że zjednoczą strony świata.
Na własne oczy zobaczę smutek
przyklejony do twoich ust,
ujrzę maleńką samotność
w twoich ojcowskich ramionach.Zamknięte ciało
Wznieśliśmy tron dla naszej miłości.
Zbudowaliśmy mur, by chronił
samotność przed światem i czasem.
Wszystko wyglądało idealnie,
elementy pasowały do siebie.
Sądziłam, że na długo wystarczy łez,
które mogłyby zamienić szczęście
w ciekawską melancholię,
przemienić strach w najczulszy dotyk.
Upłynie wiele dekad, mogących podarować
nam rozkoszne światło, wręczyć krztynę
bólu dla zaostrzenia smaku.
Lecz stało się inaczej.
Ktoś strącił miłość z tronu i zajął jej miejsce.
Ktoś wzburzył mur i wystawił nas
na pośmiewisko.
Wszystko nagle przestało istnieć,
jakby przepaliła się żarówka słońca,
jakby noc ograbiła nas z poranka.
Będzie nam dane ruszyć poboczem,
wiodącym na skróty
do publicznego czyśćca.
Odnajdziemy tam spokój, bezpieczeństwo
i oczyszczenie, które dadzą nam
pozłacaną tęczę, piękne łzy,
usta przejęte smutkiem,
ciało zamknięte na teraźniejszość.Zapanowało piękno
Wzniosłam sobie niebo
z twoich najpiękniejszych spojrzeń.
Zbudowałam najcudowniejsze pałace
z uśmiechu czającego się
na najprawdziwszych ustach.
Zapanowało piękno, jakiego nikt tutejszy
nigdy nie widział na oczy.
Odrodził się czas, z góry przeklęty
przez życie, ale jakże samotny i wierny.
Sądziłam, że nikt nie skrzywdzi
naszych myśli, że pozostaniemy tutaj
na zawsze, zakochani
z wzajemnością w cieniach, urzeczeni
srebrzystymi oczami Boga.
Los jednak wiedział swoje.
Samotność przewróciła się na drugi bok.
Rozpętała się cisza,
narodzona przez burzę.
Zaczęłam wspominać miłość,
która do nikogo nie należała.
Wraz z końcem tego poematu, trawionego
przez nowotwór złośliwy, kończy się
moje epitafium, kresu dobiega
modlitwa narzucona ustom.Uchylone drzwi
Szukałam cię przez tyle tysiącleci,
lecz wciąż wymykałeś się
moim snom.
Wypatrywałam między drzewami,
pośród łąk, lecz twoje piękno
nie chciało nadejść.
Bałam się wielokrotnie, że moja dusza
obumrze, że autobiografia przeistoczy
w niewesołą bajkę bez morału —
pewnego poranka ominęło mnie serce,
opuścił błogosławiony bezczas.
Usiłowałam zliczyć piegi
na policzkach świata,
próbowałam udowodnić, że można
marzyć po kryjomu — pękła nagle tarcza
tutejszego zegara, w bezkres odeszły
zburzone godziny.
Sekunda pogania sekundę, brak mi
twoich złudzeń.
Pragnęłam odzyskać uśmiech,
spojrzeć w twarz Boga, ale światło
rozpleniło się pod powiekami,
cień wtargnął przez uchylone drzwi.Ręka brata
Czekałam cierpliwie na powrót gwiazd.
Wypatrywałam posłusznie twoich łez,
skazanych na ból.
Od samego wstępu wiedziałam,
że jątrzy się w tobie serce,
popiół miłości osiada na wargach.
Samo preludium przyniosło
smutne pocałunki, spojrzenia prosto w ciszę.
Lecz ja wiedziałam…
Spodziewałam się smutku
i kolokwialnych łez; czekałam,
aż wszechświat napadnie na mnie
z przerysowanym uśmiechem.
Dziś, zamiast modlitwy, odmawiam
serdecznie tabliczkę mnożenia,
kołyszę na fali beznadziejności.
Chcę nadać nazwisko twojej duszy,
chcę przekonać się, ile obecnie
oznacza życie.
Łzy płyną ciurkiem, obraca się
we mnie namiętność.
Zanim przepadnę, uratuję cię
przed swoim kłamstwem,
przed złością zasianą ręką brata.