- W empik go
Podróż do miasteczka - ebook
Podróż do miasteczka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stary majster Maciej, wyprawiał Janka, jedynaka swego z domu na naukę i robotę do miasteczka. Byłto człek doświadczony i rozumny, dobry mularz i dobra głowa, choć nic prócz rzemiosła swego nie umiał, ale świat znał i ludzi. Młody Janek był młody, – wszystko jest w tem jednem słowie; niecierpliwie słuchał przestróg ojca, miął czapkę którą w ręku trzymał, poprawiał na plecach tłomoczek, a pilno mu było w świat się puścić, który nań wesoło przez otwarte drzwi poglądał. Mularz stary prawił powoli nauki z doświadczenia wyssane: cóż kiedy szum nadziei nie dozwalał Jankowi usłyszeć i połowy przestróg starego. W uszach mu coś dzwoniło, śpiewało, dźwięczało pieśnią przyszłości.
– Słuchajno, Janek, – mówił Maciej biorąc go za rękę, bo postrzegł roztargnienie chłopca, – na drogę nie wiele ci daję, tak jak nic – nie mamy się czem dzielić w domu, Maciek zrobił, Maciek zjadł…. nie uzbierało się grosza na starość, ale Bóg nigdy grodem nie morzył i śpię spokojnie o jutro… I ty masz ręce, masz głowę, a nie trzeba ci dużo, bylebyś doszedł do miasta, poterminował trochę, chleb znajdziesz łatwo. Idąc Janku, zważaj mi dobrze, zdaleka widać ot i ztąd krzyż na wieży kościelnej, w niego utkwij oczy, i idź, i idź, a trafisz do miasta… Nie wiele się zatrzymuj dla spoczynku, oglądów, z nikim nie wdawaj się w rozmowy i znajomości, z drogi nie zbaczaj, czas drogi, przed wieczorem jednak przy twoich nogach można bezpiecznie być u celu. Chcę żebyś od Boga począł, to ci się poszczęści; nie wstępuj nigdzie, nie zaglądaj do karczmy, nie nocuj w gospodzie, ale wprost zdążaj do klasztoru… koło klasztoru muruje się kościół, tam najprzód przy majstrze Janie popracuj dla chwały Bożej, nie będzie to czas stracony, i nauczysz się czegoś i nie rozhultaisz i pierwociny swe złożysz w ofierze Chrystusowi. Choć ojcowie nie płacą tylko pacierzem, a robotnicy u nich wszyscy dla miłości Bożej pracują, nakarmią przecie, przytulą, będziesz miał dach i będziesz między swojemi, bo wszyscy co dla Boga pracują, są braćmi i jedną wielką rodziną. Tak począwszy rzemiosło, dalej cię już Opatrzność poprowadzi, nie wątpię. A no nie zapominaj dwóch rzeczy, idąc patrz na krzyż, abyś się nie obłąkał i z drogi wielkiej nie schodź, a przyszedłszy do miasta, idź wprost do klasztoru nie zatrzymując się nigdzie…
Ojciec mówił, syn słuchał, ale nogi mu drżały, tak mu się chciało samemu, wolnemu jak ptak wybiedz w świat, w głowie mu się marzyły dziwy, bo choć widział miasto zdaleka, nie był w niem nigdy, i nigdzie jeszcze nie puszczono go tak swobodnie na własny rozum i wolą.
Nie zapaśno go ojciec wyprawił, ale było kilka groszy w węzełku, coś rzeczy w tłomoczku, rzemiosło umiał, o roboty było łacno, siły i zdrowia Bóg nie poskąpił, nadziei i ufności w przyszłość pełne były kieszenie.
Stary nareszcie pocałował go w głowę, matka się rozpłakała, bracia stryjeczni, siostry cioteczne przyszli, obstąpili go i pouwieszał i mu się na szyi, na wpół śmiejąc się, na wpół płacząc, a chłopak jeden co mu sięgał po ramię, chciwemi, błyszczącemi od zazdrości oczyma poglądał na szczęśliwego szepcząc: – Weź mnie z sobą. Janek upadłszy do nóg ojca, uściskawszy matkę, która go długo nie puszczała z objęcia, pocałowawszy braci, kij w rękę uchwycił, i przestąpił próg domowy z bijącem sercem.
Na świecie było jak… w raju! prześlicznie, słoneczno, wesoło – do koła kraj się roztaczał górzysty, pełen wiosek, zagród, pełen drzew i zieleni, przezeń biegły mruczące rzeczułki, ciemniały szumiące gaje, a kędyś na widnokręgu w sinej dali… ciemniała wieżyca kościelna, bielały mury miasta.
Zdawało się jakby umyślnie na powitanie wędrowca wszystko wystroiło się, odświeżyło, umaiło i oblało wonią…
Odwrócił się – rodzice płacząc stali na progu, przed nim świat się uśmiechał. Skłonił się raz jeszcze siwym głowom ojca i matki, i poszedł. Nigdy jeszcze nie biegł tak skoro, nigdy nie było mu tak lekko, dobrze i wesoło, szeroka droga wiodła jak zajrzeć aż do miasta, nią iść ojciec i ostrożność kazała, ale miasto widać było, któżby chciał niewolniczo wlec się pyłem i kolejami starego gościńca, kiedy tyle zielonych dróżynek, cieniem, wzgórzami, gajami, brzegami strumieni, ku temu samemu zdawały się prowadzić celowi?… Chatka już mu była z oczów zniknęła, dym tylko z po za wzgórza z jej komina ku Niebu się wznosił…
– Ojciec nadto o mnie bojaźliwy – rzekł do siebie Janek – czyż to ja do miasta nie trafię, choćbym i gościniec porzucił?? A tu pali, pyl… gorąco… i nudno iść tą w sznur wyciągniętą drogą.
Zwolnił kroku, puszczając się boczną ścieżyną, bo musiał nad sobą pomyśleć i zaczynał robotę od budowania przyszłości; ale co krok odrywały go nowe obrazy Wabił skład drzew zielonych, świeciły kryształowe wody stawów, bawiły widoki wioski, chatek białych i ludzi.
– Nie ma się czego tak śpieszyć, rzekł do siebie, stanę jeszcze bardzo w porę… iść nie tak daleko, ojciec stary… darmo się obawia, on troszeczkę gdera i bojaźliwy..
Ścieżką spuścił się z pagórka, przeszedł kładkę na ruczaju… Nad nim właśnie na kamieniu stało dziewczę i chusty prało… Piękne dziewczę, lat piętnaście, złote kosy do stóp, sine oczy jak niezabudki i różowe usta, gdyby otwarty kwiatek, a po nich lata jak ptaszek piosenka. Na niej koszulka jak śnieg biała i pas jak krew czerwony, ale kibic… objąłbyś ją pierścionkiem aż strach żeby się nie złamała… Podróżny ledwie ją zobaczył, przypomniał sobie zaraz, że nie zawadziłoby popytać o drogę…
– Dzieweczko malinko, rzekł spierając się na poręczy kładki i pożerając ją oczyma… a którędy to do miasta?
– Do miasta? z figlarnym śmieszkiem odpowiedziała śliczna dzieweczka… przed siebie, przed siebie, na prawo, potem w lewo, krętu w prawo, trochę wprost i traficie…
– A nie ma drogi błędnej?
– O są! i wiele! a czemużeście nie szli gościńcem, kiedy dróg nie wiecie.
– Bo mi tędy weselej i chłodniej… A daleko? zapytał usiłując przedłużyć rozmowę…
– A! mówią że daleko… alem ja tam nie była… matunia to chodzą co niedziela…
– Jakto? nie byłaś w mieście?
– Nie byłam i nie Ciekawam, odpowiedziała dziewczyna powoli składając poprane chusty. Ot nasza chata w pasiece… ot nasz ogródek jabłoni; ot mój strumyk z kwiatkami, ot studeńka gdzie krowy i kozy poję, ot pólko i stożek., a na co mnie miasto?
– Jak ci na imię dzieweczko? rzekł przybliżając się chłopiec.
– Imię, a na co wam imię moje? zawołała śmiejąc się i patrząc mu w oczy, wołać mnie nie będziecie…
– Kto to wie! – Nie znamy się! idźcie swoją drogą!
To rzekłszy dźwignęła chusty, ale czegoś jej udźwignąć je było ciężko. Janek grzecznie się znalazł i sam je pochwycił.
– Ot ja ci je zaniosę… rzekł ochotnie…
– A matunia? szepnęła dziewczyna. Nuż ją w chacie znajdziemy.
Ale nie, dodała po namyśle… poszła z kilką na grzyby…
Było to niby pozwolenie, Janek dwa razy sobie mówić nie dał i ciężar dźwignąwszy cały, poszedł ścieżką po drodze…
Ale szli powoli… powoli i patrzeli sobie w oczy, uśmiechali się do siebie, szeptali, zdaje się nawet, że się ścisnęli za ręce… a czas ubiegał, ubiegał… Nareszcie pokazał się płotek, wrotka, chatka, podwórko… dziewczę się obejrzało i westchnęło, Janek radby był iść z nią dalej… na progu kazała mu złożyć chusty i żywo poczęła je znosić do izby… Ale jedno drugiemu podawało, a co się naśmieli, co się nażarto wali!! Ostatni już węzełek zaniosła dziewczyna i Janek miał próg za nią przestąpić, gdy nagle drzwi się żywo zatrzasły, śmieszek dał się słyszeć z sieni, a chłopiec osłupiały z podziwem pozostał przed progiem… Nie wiedział co począć z sobą, gdy maleńkie okienko odsunęło się trochę, piękna główka przez nie wyjrzała i głosek figlarny zawołał.
– Późno wam będzie do miasta, bywajcie zdrowi!….
Dopiero sobie Janek drogę przypomniał, westchnął u zamkniętej szybki, zawrócił się i poszedł ze zwieszoną głową.
A tuż i chmura niewiedzieć skąd ukazała się na niebie, zagrzmiało, zaszumiało, i deszcz lad począł jak z wiadra… Janek pędził żeby się gdzie przychować i o drodze zapomniał…
Leciał, leciał w prawo, w lewo, zakrywając się połami, nareszcie dopadł stogu siana na łące i przysiadł pod nim deszcz przeczekać… Wiatr też prędko przeniósł burzę, deszczysko poszło dalej z piorunami, a chłopiec obmokły, trochę smutny, nie patrząc kierunku, w dalszą się puścił wędrówkę.Ścieżka zupełnie mu z pod nóg znikła, znaleść już jej nie umiał, przypomniał sobie, że wieżycą kościoła kierować się był powinien, ale jej z dolin w które zszedł nie było widać.
Chciał spojrzeć na słońce, chmury je zjadły, ani się domyśleć z której strony świeci… na los więc przyspieszył kroku, aby dalej, aby dalej.
– A! przeklęta dziewczyna! mówił w duchu, wszystko to cierpię z jej przyczyny, bodajbym jej nigdy nie spotkał.