- W empik go
Podróż do wnętrza ziemi - ebook
Podróż do wnętrza ziemi - ebook
Niemiecki profesor mineralogii zabiera swojego siostrzeńca oraz skandynawskiego przewodnika w podróż w głąb ziemi. Punkt startowy znajduje się na Islandii, a meta na wyspie Strombola na Morzu Śródziemnym. Członkowie ekspedycji zwiedzają tajemnicze, fascynujące zakamarki rzeczywistości niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika oraz przeżywają niezwykłe przygody. Inaczej niż w swoich pozostałych utworach Verne popuścił tu wodze fantazji i nie wszystkie szczegóły są zgodne ze stanem faktycznym. Książka funkcjonuje również pod tytułem
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-3136-7 |
Rozmiar pliku: | 397 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O profesorze Lidenbrock i jego siostrzeńcu.
Dwudziestego czwartego maja 1863 roku w niedzielę, wuj mój, profesor Lidenbrock, wbiegł nagle do swego małego domku, położonego przy ulicy Królewskiej Nr. 19, w jednej z najstarszych dzielnic Hamburga.
Służąca przerażona była tą wczesną wizytą, gdyż obiad jeszcze nie był gotów.
— Co to będzie? — pomyślałem — jeżeli wuj mój głodny, dopiero będzie awantura!
— Przyszedł już pan Lidenbrock! — wykrzyknęła Marta zrozpaczona, wchodząc do jadalnego pokoju.
— Tak, Marto — odpowiedziałem, uspokajając starą służącę — ale obiad może być nieugotowany, gdyż brak jeszcze pół godziny do drugiej.
— A więc dlaczego pan Lidenbrock już powrócił?
— Powie nam wkrótce.
— Oto już wchodzi! Panie Axelu, proszę mu przemówić do rozsądku! Ja umykam!
I poczciwa Marta zabrała się do kucharzowania. Zostałem sam, ale bojąc się gniewu profesora, o ileby był głodny, chciałem ucieo do siebie, na górę. Tymczasem profesor stał już we drzwiach pokoju.
Ciężkie stąpania rozległy się, profesor przeszedł jadalnię i skierował się do gabinetu.
Przechodząc, rzucił w kąt laskę, na stół cisnął kapelusz z ogromnem rondem, poczem donośnym głosem zawołał na swego siostrzeńca:
— Pójdź za mną, Axelu!
— Cóżto? Jeszcze ciebie tu niema?
Wszedłem do gabinetu mego wymagającego pana.
Otto Lidenbrock nie był złym człowiekiem, był natomiast wielkim oryginałem.
Piastował on urząd profesora w Johanneum, wykładał mineralogję i podczas tego wykładu ze dwa razy conajmniej unosił się gniewem. Wuj mój nie cieszył się wielką łatwością wymowy, szczególniej, gdy przemawiał do publiczności, często zacinał się w środku zdania, nie umiejąc znaleźć odpowiedniego wyrażenia i stąd gniew.
Tem nie mniej jednak, wuj Lidenbrock był niezaprzeczenie wielkim uczonym. To też imię jego rozbrzmiewało wszędzie, we wszystkich murach gimnazjum i w narodowych związkach.
Znaną też była wszystkim jego świetna książka: „O przezroczystości kryształów“. Nietylko wielkim uczonym i pisarzem był sławny profesor Lidenbrock, pracował też w muzeum mineralogicznem Struvego, ambasadora rosyjskiego. Muzeum to zyskało sławę europejską.
Wygląd profesora Lidenbrocka da się opisać w ten sposób:
Postać wysoka, chuda, o żelaznem zdrowiu, z siwiejącemi blond włosami, świadczącemi o pięćdziesiątce.
Duże oczy biegały bezustannie pod szkłami okularów, nos długi i cienki, przypominał uciętą włócznię.
Dodać trzeba, że profesor szedł bardzo szybko i wielkiemi krokami, ręce trzymał zawsze ze ściśniętemi pięściami, co świadczyło o gwałtownym temperamencie.
Zamieszkiwał w małym domku na Królewskiej, do połowy prawie pochylonym, który jakby się kłaniał przechodniom. Całość jednak tego domku była niebrzydka, tembardziej, że przed budynkiem rosły klomby prześlicznych kwiatów.
Wuj, a raczej stryj mój. nie czerpał środków do życia z profesury. Dochody z domku i pisanie książek były źródłem utrzymania. W posiadłości jego mieszkali: stryj Lidenbrock, kuzynka siedemnastoletnia, Małgosia, ja i stara Marta.
Co do mnie, to byłem mu pomocą w jego doświadczeniach, jako jego bratanek i jako zupełny sierota.
Z wielką radością zajmowałem się nauką geologji, miałem w swych żyłach krew mineraloga i nie nudziłem się nigdy w towarzystwie mych drogich kamieni. W rzeczywistości można było żyć szczęśliwie w małym domku na Królewskiej, pomimo gwałtowności jego właściciela, gdyż, pomimo żywego usposobienia tego ostatniego, wiedziałem, że mnie bardzo kocha.
Profesor należał do rzędu tych ludzi, którzy chcieliby wyprzedzić przyrodę.
I tak, naprzykład, gdy w kwietniu zasiał w doniczkach rezedę lub inny kwiatek, to każdego ranka regularnie wyciągał ją za liście, aby przyśpieszyć wzrost rośliny.
Z podobnym oryginałem nie można było się sprzeczać. Pośpieszyłem więc natychmiast do gabinetu.
–––––ROZDZIAŁ 2.
Gabinet profesora i jego książki.
Gabinet profesora był prawdziwem muzeum. Wszystkie okazy z królestwa minerałów znajdowały się w szafach z napisami w nadzwyczajnym porządku.
Jakżeż wybornie znałem te kawałki minerałów! Ileż to razy, zamiast łobuzować się z chłopcami mego wieku, różniczkowałem grafity, antracity, węgle, lignity i torf!
A żywice, sole organiczne, które trzeba było strzedz od najmniejszego pyłku!
I te metale, poczynając od żelaza do złota, wszystko to było w mych rękach!
Ale wchodząc do stryja, nie myślałem o tych wszystkich cudach.
Sama osoba mego stryja, myśl moją zajmowała Siedział zagłębiony w obszernym fotelu z utrechckiego aksamitu i trzymał w ręku książkę, której przyglądał się z uwielbieniem.
— Co za książka! Co za książka! — wykrzyknął. Okrzyk ten przypomniał mi, że profesor Lidenbrock był też miłośnikiem książek, ale książka musiała posiadać wielką wartość, jeśli ją cenił.
— A więc, — odezwał się do mnie — czy nie uważasz, że książka ta jest nieoceniona? Skarb ten znalazłem dziś u antykwarjusza Heveliusa.
— Wspaniała! — odpowiedziałem z zapałem. W rzeczywistości, czem tu się było zachwycać? Stary grat, którego grzbiet i okładka zrobione były z grubej bydlęcej skóry...
Jednakże wykrzykniki profesora nie ustawały.
— A jaki jest tytuł tej cudownej książki?
— zapytałem.
— Praca ta, — odpowiedział mój stryj z ożywieniem — nazywa się: _Heims Kringla,_ napisał to dzieło sławny autor islandzki z dwunastego wieku Snorre Turleson. Jest to kronika norweskich książąt, którzy panowali w Islandji!
— Doprawdy! — zawołałem w podziwie — czy to tłomaczenie w języku niemieckim?
— Tak! — odpowiedział profesor, — tłomaczenie! I cóżby mi było po tłomaczeniu? Ktoby tam dbał o jakieś tłomaczenie!? Jest to dzieło oryginalne w języku islandzkim!
W tej chwili uderzyła na zegarze godzina druga i Marta otwarła drzwi gabinetu, oznajmiając:
— Zupa na stole!
— Do djabła z zupą!—zakrzyknął w złości stryj, — i z tą, co ją gotowała i z tymi, co ją będą jedli!
Marta uciekła, ja pośpieszyłem za nią i zasiadłem do stołu na swojem zwykłem miejscu.
Czekałem kilka minut. Profesor nie przychodził.
Był to za mojej pamięci pierwszy fakt, nieobecności stryja przy obiedzie. A cóż to był obiad!
Zupa z jarzyn, omlet z szynką, befsztyk z kompotem ze śliwek, a na deser ciastka wspaniałe i to wszystko skropione wybornem winem z Mozelli.
Oto co stara książka kosztowała mego wuja.
Jako dobry i przywiązany bratanek, poczuwałem się do obowiązku zjeść za siebie i za stryja. Uczyniłem to sumiennie.
— Pierwszy raz widzę coś podobnego!— rzekła zmartwiona Marta, — pan Lidenbrock nieobecny przy stole!
— Rzeczywiście! To nie do uwierzenia!
— Zapowiada to coś niezwykłego! — mówiła stara służąca, potrząsając głową.
Według mnie, nie zapowiadało to nic ważnego, prócz sceny jakiej gwałtownej na wypadek, gdy stryj mój znajdzie swój obiad zjedzony.
Kończyłem deser, gdy naraz donośny głos stryja wyrwał mnie z tej rozkosznej funkcji i zmusił do pobiegnięcia do jego gabinetu.
–––––ROZDZIAŁ 3.
Spostrzeżenie profesora co do siostrzeńca.
— Usiądź tutaj! — odezwał się do mnie, — i pisz!
W jednej chwili byłem gotowy.
— Będę ci teraz dyktował litera po literze z tego islandzkiego rękopisu. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Ależ, na świętego Michała! strzeż się błędu!
Rozpoczęło się dyktando. Starałem się, jak mogłem. Każda litera wypowiadana była po kolei i utworzyło to jakieś niezrozumiałe wyrazy.
Kiedy już skończyłem, stryj wziął kartkę przezemnie zapisaną i bacznie się jej przyglądał.
— Co to może być takiego? — zapytywał siebie.
Na honor! Nie mogłem i ja tego wytłomaczyć.
Stryj tymczasem zdjął okulary, zbliżył do oczu lornetkę i bacznie przypatrywał się pismu.
— Axelu, — odezwał się wkońcu, — czy wiesz, co tu napisane?
Na zapytanie to nie mogłem odpowiedzieć. Cała moja uwaga bowiem zwrócona była na portret wiszący na ścianie.
Była to podobizna Małgosi, pupilki mego stryja. Znajdowała się w tej chwili w Altonie, u moich krewnych, co było powodem do wielkiej rozpaczy, gdyż przyznać się teraz muszę, że piękna Małgosia i bratanek profesora Lidenbrock kochali się zawzięcie i cierpliwie. Byliśmy już narzeczonymi bez wiedzy stryja, któremu erudycja nie pozwalała na zrozumienie serdecznych uczuć.
Małgosia była śliczną blondynką o błękitnych oczach, poważnym charakterze i kochała mnie bardzo.
Obraz mej ukochanej zajął mnie tak dalece, że zapomniałem o geologji, stryja obecności i o wszystkiem.
Dopiero uderzenie pięścią w stół wyrwało mnie z zadumy i otrzeźwiło.
Napisz te wyrazy, doŕ pisał dopiero co, na linji horyzontalnej.
Usłuchałem, i napisawszy poprzednie wyrazy, poodłączałem po literze pierwszej, potem drugiej, trzeciej i t. d.
Po ułożeniu w ten sposób wyrazów, wyczytał profesor ku wielkiemu swemu zdumieniu te słowa:
„Kocham cię bardzo, moja mała Małgosiu!“
— Hę! — zawołał profesor.
— Ach! to ty kochasz Małgosię? — spytał stryj tonem opiekuna.
— Tak... Nie... — wybełkotałem.
— Ach, więc kochasz Małgosię! — mówił już machinalnie, nie myśląc o tem, co mówi.
Potem podyktował mi znów całe zdanie, a nie mogąc dojść do tego, co napisane, huknął pięścią w stół, aż rozlał się atrament, pióro wypadło mi z ręki.
— To nie to, co myślałem! — wykrzyknął, potem przebiegł szybko, jak bomba, przez gabinet, popędził po schodach jak szaleniec, przeleciał ulicę Królewską i uciekł, niewiadomo w jakim kierunku szybko, ile mocy miał w nogach.
––––––ROZDZIAŁ 4.
Odczytywanie hieroglifów. Rozpacz profesora.
— Wyszedł! — zawołała Marta, przybiegając na odgłos zamykanych drzwi i to tak gwałtownie, że aż zatrząsł się domek.
— Tak, — potwierdziłem — wyszedł.
— A co z obiadem?
— Nie będzie jadł obiadu!
— A kolacja?
— Nie będzie jadł i kolacji.
— Jakto?—pytała Marta, załamując ręce.
— Nie, droga Marto, nie będzie i sam jadł i nikt w domu jeść również nie będzie. Stryj mój Lidenbrock póty nie będzie jadł obiadu i póty będzie nas głodził, dopóki nie odczyta pewnego nieczytelnego rękopisu.
— O Jezu, pomrzemy z głodu!
Nie mogłem zaprzeczyć, że z takim, jak mój stryj dziwakiem i to może się zdarzyć. Stara sługa, nie na żarty przerażona, odeszła do kuchni wzdychając.
Pozostawszy w gabinecie po odejściu stryja, postanowiłem iść do Małgosi, która właśnie powróciła do Hamburga.
Ale jak opuścić dom? Toć stryj może wpaść każdej chwili i mnie do siebie zawołać
A wtedy?
Strach pomyśleć, coby to były za awantury.
Najrozsądniej było pozostać na miejscu, co też i uczyniłem.
Wkrótce nadszedł geolog z Besançon, prosząc mnie o rozklasyfikowanie pewnych wapieni i wnet zabrałem się do pracy.
Ale praca ta nie przejęła mnie tak dalece, żeby zapomnieć o rękopisie, który tyle kłopotu narobił stryjowi i jeszcze sprowadzić mógł katastrofę.
W przeciągu godziny rozklasyfikowałem wapienie, potem usiadłem w dużym utrechckim fotelu z ramionami opuszczonemi i rozpaloną głową.
Zapaliłem fajkę i nasłuchiwałem, czy nie zadudnią szybkie kroki mojego stryja, Gdzież on mógł być w tej chwili?
Wyobrażałem go sobie, biegnącego wśród drzew przydrożnych Altony, gestykulującego, uderzającego laską po murze i trawach, budzącego swym hałasem uśpione ptactwo.
Czy wróci uspokojony, czy bardziej jeszcze znękany niemożnością odczytania pisma.
Machinalnie wziąłem do ręki kartkę papieru, na której wypisane były rzędy liter. I powtarzałem sobie:
— Co to może znaczyć?
Starałem się z liter tych odtworzyć wyrazy. Niemożliwe!
Wreszcie zacząłem potrochu odczytywać I tak odczytałem wyrazy: pan, drzewo święte, rota, morze lodowate i inne. Zastanawiając się nad tem wszystkiem, doszedłem do odcyfrowania dokumentu. Tajemnica cała polegała na tem, żeby odczytywać odwrotnie, poczynając od prawej strony kartki.
Wzruszenie moje nie miało granic. Położyłem kartkę na stole i wystarczyło mi spojrzeć na nią, aby wyczytać wszystko.
Zacząłem biegać po pokoju, aby uspokoić swe nerwy, potem rzuciłem się na fotel, aby odpocząć.
Postanowiłem nie mówić stryjowi o odkryciu. Niech sam dojdzie tej tajemnicy, którą odkryłem.
W tej chwili wszedł profesor Lidenbrock. Był on okropnie przygnębiony, bowiem podczas swej dalekiej przechadzki nie przyszła mu żadna nowa myśl do głowy.
Usiadł w fotelu i zaczął kreślić różne figury algebraiczne, chcąc dociec tajemnicy. Całe trzy godziny stryj mój pisał i kreślił, a ja wiedziałem, że wszystko to na nic. Tymczasem czas mijał, zapadła noc, hałas na ulicy ucichł, a stryj mój, zgarbiony nad stołem, nie widział i nie słyszał, kiedy stara Marta wysunęła się z kuchni i otwierając drzwi do gabinetu, zapytała:
— Czy pan będzie jadł dzisiaj kolację? Marta odeszła, mnie zaś w tej głębokiej ciszy ogarnął sen i, pochyliwszy się na poręcz kanapy, usnąłem.
Gdy rankiem zbudziłem się z tej dość niewygodnej pozycji, spostrzegłem profesora wciąż kreślącego na papierze.
Oczy zaczerwienione od bezsenności, twarz blada, świadczyły o gwałtownej walce wewnętrznej, jaką toczył przez całą noc w związku z zagadnieniem.
Ogarnęła mię litość na jego widok. Biedny człowiek tak był przejęty swą ideą, że zapomniał się nawet gniewać.
Wszystkie jego siły koncentrowały się w jednym punkcie i na wypadek niezrozumienia przezeń tajemnicy, zdrowie jego nasuwałoby poważne obawy.
Ale wiedziałem również, że nie powinienem mu mówić o mem odkryciu. Zabiłoby to profesora.
On sam musi wynaleźć sposób wyczytania pisma. Słynny geolog dotrze do sedna i sobie będzie zawdzięczał odkrycie.
A tymczasem rzeczy się tak miały:
Kiedy poczciwa Marta chciała wyjść z domu po zakupy, znalazła drzwi na klucz zamknięte, Duży klucz od domku nie tkwił, jak zwykle w zamku.
Stryj mój naumyślnie, a może przez pośpiech, wracając z forsownej swojej przechadzki, klucz zabrał.
Co to miało znaczyć? A więc ja i Marta mieliśmy być ofiarami tego, czemuśmy nie byli winni?
Było już tak raz, pamiętam, przed kilku laty, kiedy stryj pracował nad jakąś uciążliwą klasyfikacją.
Przez czterdzieści osiem godzin nie wziął wtedy niczego do ust i myśmy z Martą również musieli pościć.
Nie uśmiechało mi się to bynajmniej. Byłem młodym chłopcem, miałem zdrowy żołądek, apetyt doskonały i nie znosiłem postów.
–––––ROZDZIAŁ 5,
Axel odkrywcą.
Stryj pracował bez przerwy, nie dając klucza, a w śpiżarni nie było już niczego do zjedzenia. Zjedliśmy wszystko zeszłego wieczoru.
Głód dokuczał mi bardzo. Marta niedość, że była sama głodna, martwiła się moim głodem. Uspokajałem ją, że mi się jeść nie chce.
Wybiła godzina druga. Sytuacja była śmieszna, niemożliwa.
Postanowiłem ją zakończyć. Boć gotów nas głodzić całe tygodnie, dopóki nie odkryje pisma dokumentu.
Szukałem sposobności do rozpoczęcia przemowy, gdy naraz profesor Lidenbrock wziął swój kapelusz i zabrał się do wyjścia.
Jakto? wychodzi i zamknie nas znowu? Nigdy!
— Mój stryju! — odezwałem się.
Zdawał się nie słyszeć mego głosu.
— Stryju Lidenbrock! — powtórzyłem głośniej.
— Hę? — odpowiedział, jak człowiek obudzony ze snu.
— A więc? ten klucz?
— Jaki klucz? Klucz od bramy?
— Ależ nie! — krzyknąłem, — klucz od dokumentów.
Profesor przyglądał mi się zpoza okularów; dostrzegł widocznie we mnie jakąś zmianę, gdyż złapał mnie za ramię i, nie mogąc wykrztusić słowa, pytał mnie wzrokiem. Poruszałem głową to na prawo to na lewo. Potrząsnął głową z wyrazem litości na twarzy, jakby miał do czynienia z obłąkanym.
Kiwnąłem głową.
Oczy jego zabłysły żywym blaskiem, ręka poczęła grozić.
Rozmowa ta bez słów mogła zainteresować widza najbardziej obojętnego.
W rzeczywistości bałem się odezwać.
Stryj mój w przystępie radości gotówby mnie udusić.
Ale stał się tak natarczywym, że trzeba było odpowiedzieć.
— Tak, ten klucz!... zwykły wypadek!...
— Co mówisz? — wykrzyknął z nieopisanem wzruszeniem.
— Patrz — rzekłem do niego, pokazując mu kartkę papieru, na której wypisałem wszystko. — Przeczytaj!
— Ależ to nie znaczy nic! — odpowiedział.
— Nic, zaczynając czytanie od początku, ale od końca...
Nie zdołałem dokończyć, gdy profesor wydał już nie krzyk, lecz wprost ryk.
W umyśle jego wyjaśniło się, wiedział już wszystko!
I, wziąwszy rękopis wyczytał cały, do ostatniej litery.
Brzmiało to, jak następuje:
„Zejdż do krateru Yokula w Sneffels, gdzie w miesiącu lipcu najłatwiej dotrzeć. W ten sposób odważny podróżniku, wejdziesz do wnętrza ziemi, co też ja uczyniłem
Arne Saknussemm“.
Stryj po przeczytaniu tego począł skakać z radości. Biegał po pokoju, łapał się za głowę obiema rękoma, przerzucał rzeczy z miejsca na miejsce, uderzał pięścią to tu to tam.
Wkońcu nerwy jego uspokoiły się i znużony poprzednią walką wewnętrzną upadł na fotel.
— Która to godzina? — spytał po chwili.
— Trzecia, — odpowiedziałem.
— Patrzcie! Umieram z głodu! Do stołu!
A potem...
— Potem?
— Będziesz moim towarzyszem.
— Hę! — wykrzyknąłem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.