Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż na koniec świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2018
Ebook
33,50 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podróż na koniec świata - ebook

Urzekająca, wręcz bajeczna! – New York Times Book Review

Archer B. Helmsley wychował się w domu pełnym kuriozalnych pamiątek z licznych podróży jego dziadków – słynnych odkrywców. Zna w tym domu dosłownie każdy zakamarek – aż nazbyt dobrze. Bo odkąd dziadkowie zaginęli na górze lodowej, mama nie pozwala mu wychodzić na ulicę.

Archer też łaknie przygód. Marzą mu się mrożące krew w żyłach eskapady, skoki ze spadochronem, egzotyczne zachody słońca i intrygujący nieznajomi. Ale jak ma coś przeżyć, kiedy trudno mu się wyrwać za próg?

Na szczęście są przyjaciele. Adelajda L. Belmont ma na koncie wiele przeżytych przygód i drewnianą nogę w miejsce własnej, którą zjadł krokodyl (a może to nie był krokodyl?). A solidny Oliver Glub zatroszczy się o szczegóły, dzięki czemu Archer nie musi się nimi przejmować. Archer, Adelajda i Oliver mają plan. Już wkrótce wyrwą się w świat ze swego sennego miasteczka. To bardzo dobry plan (a w każdym razie nienajgorszy). Tylko że w życiu nic nie idzie zgodnie z planem...

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8057-316-1
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIELKIE BIAŁE NIC

Na każde trzysta tysięcy dzieci, które co dzień przychodzą na świat, przynajmniej jedno rodzi się marzycielem. Dnia piątego maja w sali 37E oddziału położniczego szpitala w Rosewood tym właśnie dzieckiem okazał się Archer Beniamin Helmsley. Tak, tak. Nie mogło być mowy o pomyłce. Widział to lekarz, widziały pielęgniarki i widziała – ku swej zgryzocie – jego mama. Nawet gołąb, który akurat zabłąkał się na parapet, też to widział.

Młody Archer B. Helmsley leżał sobie spokojnie w szpitalnym łóżeczku, gapiąc się na sufit. Nie wiedział co prawda, że to sufit. Umówmy się: w ogóle jeszcze nic nie wiedział. Mimo to leżał sobie, gapiąc się na Wielkie Białe Nic, kiedy nagle, dosłownie znikąd, w polu jego widzenia pojawiły się dwie głowy.

– Witaj – powiedziała jedna z głów. – Ty musisz być Archer.

– No pewnie – zawtórowała druga. – To musi być Archer.

Niezależnie od tego, czy musiał czy nie, Archer był Archerem, chociaż o tym również nie miał pojęcia.

– A wiesz, kim my jesteśmy? – zapytała pierwsza głowa.

– Niby skąd ma to wiedzieć? – zirytowała się druga. – Żyje dopiero czterdzieści osiem godzin.

– Istotnie – zgodziła się pierwsza. – W takim razie nie od rzeczy będzie się przedstawić. Ja jestem dziadek Helmsley, a to… to jest babcia Helmsley.

Archer nie odpowiedział, bo zwyczajnie nie mógł. Niewiele da się zrobić, mając ledwie czterdzieści osiem godzin. Ale dwie głowy nie przestawały paplać o tym i owym, a Archer wodził wzrokiem od jednej do drugiej, nie rozumiejąc z tego wszystkiego ani słóweczka. Potem ni stąd, ni zowąd pojawiła się trzecia głowa i natychmiast zniknęły wszystkie trzy, zostawiając go samego z obserwacją sufitu.

HELMSLEYOWIE Z ULICY WIERZBOWEJ

Trzy dni później Archer został wypisany ze szpitala i zawieziony do wysokiego wąskiego domu, który stał przy krętej ciasnej uliczce w cichej i spokojnej dzielnicy wcale nie tak spokojnego miasta. Wciąż był za malutki, by zauważyć, że wszystkie domy w sąsiedztwie są wysokie i wąskie i stoją, tłocząc się jeden przy drugim, jak szeregi ołowianych żołnierzyków.

Był również za mały, aby wiedzieć, że jego dom pod numerem 375 ludzie często biorą za muzeum. Bo widzicie, dom należał do jego dziadka i babci, znanych przyrodników i odkrywców, Ralfa i Racheli Helmsleyów.

WĄTPLIWOŚCI

Niektórzy rodzice, kiedy przywiozą dziecko ze szpitala po raz pierwszy do domu, zamartwiają się pytaniem: „Skąd wiadomo, że to na pewno nasze dziecko?”. Jeśli pana i panią Helmsley trawiły podobne wątpliwości, szybko się rozwiały. Od samego początku wszystko wskazywało na to, że Archer jest Helmsleyem z krwi i kości.

Najpierw wiódł doskonały wprost żywot. Na szczęście nie trwało to długo. Spytacie, dlaczego na szczęście?

Otóż wszyscy pewnie znamy takich doskonałych chłopców i dziewczęta. Mieszkają w doskonałych domach, które są własnością ich doskonałych rodziców. Ubierają się doskonale, doskonale się poruszają i w ogóle żyją w najdoskonalszy z doskonałych sposobów. Co za doskonały koszmar! W efekcie są wręcz doskonale nudni. Dobrze się więc składa, że nasza historia nie traktuje o jednym z takich dzieci. Na szczęście…

To historia o Archerze Beniaminie Helmsleyu.

ROZDZIAŁ PIERWSZY DOM HELMSLEYÓW

Archer nie miał psa ani kota jak inne dzieci. Miał za to strusia, borsuka i żyrafę. Cały dom – wszystkie pokoje na wszystkich czterech piętrach – pełen był najróżniejszych stworzeń. Tłoczyły się na wąskich schodach i w jeszcze węższych korytarzach. Wszystkie były wypchane, miały w środku trociny i nie były w stanie nawet się poruszyć, lecz Archer zupełnie się tym nie przejmował. A ponieważ nie miał rodzeństwa, z którym mógłby rozmawiać, rozmawiał ze zwierzętami.

– Dzień dobry, panie borsuku – powiedział, idąc do kuchni. – Jaka dziś pogoda?

– Z przykrością muszę stwierdzić, że jesienna plucha nie odpuszcza – odparł borsuk. – Ta wilgoć okropnie wpływa na futro. Zobacz, jakie skołtunione!

Archer poklepał go po głowie.

– Ależ skąd, w ogóle nie poznać – skłamał. (Futro borsuka zawsze wyglądało okropnie, kiedy w powietrzu było dużo wilgoci).

Pani Helmsley wyjrzała zza kuchennych drzwi.

– Z kim rozmawiasz? – spytała.

– A… z nikim. Mówię sam do siebie.

Ominął mamę, która zmarszczyła brwi, i wszedł do kuchni.

Po śniadaniu (herbata z mlekiem i grzanka z dżemem) udał się na wyprawę badawczą. Zszedł do holu na parterze, a stamtąd do oranżerii. Było to przeszklone pomieszczenie, w którym upchnięto masę szklanych gablot (te, które się nie zmieściły, stały na zewnątrz w ogrodzie). Archer przycisnął nos do jednej z nich, pełnej dziwacznych tropikalnych owadów.

Całe szczęście, że są martwe, pomyślał. Gdyby taki okaz ukąsił go w palec u nogi, z pewnością zsiniałaby mu nawet głowa. O, a ten pewnie wgryzłby się pod skórę i tam założyłby rodzinę. Brr! To naprawdę szczęście, że już nie żyją.

Pod ścianą stały skrzynki z rzędami schludnie przyszpilonych motyli. Żaden nie skłaniał do radosnej pogoni. Przeciwnie, wyglądały na takie, które mogłyby zacząć ścigać c i e b i e.

– Lepiej trzymać się od nich z daleka – rzekł Archer do żyrafy.

– Całkiem rozsądnie, mój drogi – odparła żyrafa. – Dostaję dreszczy, kiedy na nie patrzę.

– Sądzisz, że można je w ogóle nazywać motylami?

– Faktycznie, nazwa „dreszczyle” byłaby bardziej stosowna – przyznała żyrafa.

– Tak. – Archer się uśmiechnął. – Dreszczyle. To jest to.

Odwrócił się do wyjścia i aż podskoczył, ryzykując rozbicie głowy o sufit, kiedy okazało się, że tuż za nim stoi mama.

– Z kim rozmawiałeś? – ponowiła pytanie.

– Och, z nikim. Tak tylko mówiłem. Do siebie.

Prześliznął się koło mamy, która stała, marszcząc groźnie brew, i ruszył w dalszą drogę.

PAN GLOCKENSPIEL I BZDETY

Mama Archera, Helena E. Helmsley, często wydawała proszone kolacje w Domu Helmsleyów. Goście aż się palili, by zobaczyć od środka rezydencję słynnych podróżników. Archer z kolei wcale się nie palił do oglądania gości.

– Dzisiaj zanosi się na dużą imprezę – mruknął, klepiąc strusia po grzbiecie.

– Nie dotykaj! – ofuknął go struś. – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś trzymał z dala ode mnie te brudne łapska?

Archer przeprosił i pokornie się wycofał. (Struś miewał napady złego humoru).

Zdarza się, że dorośli patrzą na dzieci jak na dziwaczne eksponaty w muzeum. Chłopiec taki jak Archer – w domu takim jak Dom Helmsleyów – był praktycznie na to skazany. To nie była komfortowa sytuacja. (Szczerze mówiąc, była całkiem zła). Nic więc dziwnego, że w dniach przyjęć robił co w jego mocy (na ogół z mizernym skutkiem), żeby zwiać na górę.

– Archer – usłyszał głos mamy, kiedy tylko postawił stopę na pierwszym stopniu – pozwól, chcę cię przedstawić. To pan Glockenspiel. Jest właścicielem znanej fabryki długopisów w Niemczech.

Archer odwrócił się i stanął oko w oko z wąsatym mężczyzną.

– Dobry wieczór, panie Gruby Sztyl.

Pan Glockenspiel zmarszczył brwi, a pan Helmsley, tata Archera, dołożył starań, żeby powstrzymać chichot. Mamie poszło z tym łatwiej.

– Glockenspiel – poprawiła. – Wymawia się Gloken-szpil.

– Właśnie – sapnął wąsacz.

Archer w sumie się ucieszył, że gość nie jest Grubym Sztylem. Z takim nazwiskiem raczej daleko się nie zajdzie.

– Bardzo przepraszam, panie Kłębek Szpil.

Tym razem tata omal się nie udusił, a mama złapała Archera za ramię i odholowała jak najdalej od pana Glockenspiela. Następnie powierzyła synowi tacę z koreczkami z ogórka i kazała częstować nimi gości.

– Uśmiechaj się i grzecznie przytakuj – powiedziała, a jej orzechowe oczy patrzyły niezwykle poważnie. – Dzisiaj lepiej już się nie odzywaj.

Robiąc ogórkowe rundki, Archer w pewnej chwili spostrzegł szczupłego dżentelmena, który przemykał korytarzem tak, jakby rozkład pomieszczeń był mu dobrze znany. Ukłuła go ciekawość; ruszył za nim. Starszy pan wśliznął się do pustego pokoju. Archer dyskretnie zerknął do środka i ze strachu o mało nie upuścił tacy, kiedy stwierdził, że nieznajomy patrzy wprost na niego. Mężczyzna zaprosił go gestem, a sam spoczął w fotelu.

Archer stał w milczeniu, obserwując gościa. Pomyślał sobie, że w ogóle nie pasuje do towarzystwa, które mama zwykle sprasza na kolacje. Mimo że był sędziwy, jego jasnozielone oczy pałały żywym blaskiem.

– Ty musisz być Archer Helmsley – odezwał się z ciepłym uśmiechem. – Wspaniały wnuk Ralfa i Racheli. I jak widzę, nie przychodzisz z pustymi rękami.

Archer podsunął mu tacę.

– Życzy pan sobie może ogóreczka? – spytał.

– Nie przepadam za zieleniną. – Mężczyzna pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z Archera. – Imponujący dom! Zapewne jesteś dumny z dziadków?

Chłopiec wzruszył ramionami.

– Nie miałem okazji ich poznać – odparł.

Nieznajomy pokiwał głową.

– Nic dziwnego, ale założę się, że wkrótce to nastąpi. – Zniżył głos, choć w pokoju poza nimi nie było nikogo. – Mówiąc między nami, nie byliby zachwyceni tym spędem. Puste ploty i bzdety w tych szacownych komnatach!

Archer nie był pewny, co oznacza słowo „bzdety”, ale brzmiało śmiesznie. Poza tym ucieszyła go wiadomość, że dziadkowie również nie przepadają za przyjęciami.

– Tam, na zewnątrz, istnieje fascynujący świat, młody panie Helmsley – ciągnął mężczyzna – choć patrząc na waszych gości, nikt by się tego nie domyślił. – Zerknął na zegarek. – A teraz wybacz, czas na mnie. Czy mógłbyś wesprzeć mnie ramieniem?

Archer odstawił tacę.

– Musimy się pospieszyć. – Starszy pan wstał i oparł się na ramieniu chłopca. – Lepiej, jeśli nie natkniemy się na… – Urwał.

– Na kogo? – Archer patrzył na niego zdumiony.

– A, nie, nie. Na nikogo. Po prostu szkoda czasu na n i e p o ż ą d a n e konwersacje.

Chłopiec musiał się z nim zgodzić. Tego było aż nadto w czasie maminych przyjęć. Znał jednak dom na wylot, poprowadził więc gościa okrężną drogą przez puste korytarze i klatki schodowe, aż w końcu dotarli do drzwi wejściowych, nie napotkawszy nikogo po drodze.

Mężczyzna zatrzymał się na schodkach. Uliczne latarnie oblekły go srebrzystą poświatą. Patrzył na chłopca.

– Zawsze każą ci się tak ubierać? Wyglądasz jak bożonarodzeniowa choinka – powiedział.

Rzeczywiście, marynarka z zielonego aksamitu i czerwona mucha sprawiały dość odświętne wrażenie. Pani Helmsley co prawda twierdziła, że wygląda w nich jak dżentelmen, ale Archer musiał zgodzić się z nieznajomym. Przypominał choinkę.

Mężczyzna położył mu rękę na ramieniu i mocno je ścisnął.

– Zawsze pamiętaj o tym, że jesteś Helmsleyem, Archerze. A to nie byle co.

Już miał odejść, lecz Archer powstrzymał go, pytając:

– Skąd pan zna moich dziadków?

– To długa historia – rzekł gość, nie odwracając się. – Kiedy spotkamy się następnym razem, przypomnij mi, żebym ci ją opowiedział.

Archer patrzył w ślad za nim, gdy kuśtykał chodnikiem. Troszkę się obawiał, że starszy pan się potknie i wpadnie pod auto. Naraz czyjaś ręka zatrzasnęła drzwi wejściowe.

– Kto to był? – zapytała surowo mama.

– Nie wiem – odparł. – Ale zna babcię i dziadka.

Szczęściarz, pomyślał. Też chciałby ich poznać. Odkąd się urodził, dziadkowie podróżowali gdzieś po świecie. Stanowili dla niego tajemnicę – i to tajemnicę spowitą w sekret. Tajemnicę, którą bardzo chciałby rozgryźć. Niestety, ilekroć ktoś o nich napomykał, mama natychmiast zmieniała temat.

– Gdzie taca? – spytała.

Archer westchnął i wrócił do swoich ogórkowych rund. „Jesteś Helmsleyem, a to nie byle co”… Nie bardzo wiedział, co to oznacza, ale był prawie pewien, że nie ma nic wspólnego z ogórkami. Mimo to podjął marsz przez zatłoczone pokoje i już przymierzał się do kolejnej próby ucieczki, kiedy przycupnięty na kaloryferze jeżozwierz spytał, czy może się poczęstować.

– Oczywiście – odparł Archer. – Ale nie przy ludziach.

Zabrał zwierzaka do pustej jadalni.

– Fuj! Ohydny smak! – stwierdził jeżozwierz.

Archer skosztował i przyznał mu rację. Zostawił kolczastego stwora na krześle i udał się do kuchni po coś smaczniejszego. W tym czasie goście przeszli do jadalni i zaczęli zajmować miejsca przy stole. Niestety, pan Glockenspiel nie zauważył, że jego krzesło jest już zajęte, i ochoczo zasiadł na grzbiecie jeżozwierza. Archer wrócił właśnie z kuchni. Zamarł w drzwiach, widząc osłupiałych biesiadników i podskakującego wąsacza. Ze wszystkich obecnych tylko tata wyglądał na ubawionego tą sceną.

– To jego sprawka! – wrzasnął Kłębek Szpil, pocierając tylną część ciała i celując grubym palcem w Archera.

Mama błyskawicznie odwróciła się na krześle. Wyglądała, jakby sama usiadła na jeżozwierzu.

– Ty położyłeś tutaj tego zwierzaka?

Archer nie wiedział, co odpowiedzieć, więc milczał.

Nie było dla niego żadną tajemnicą, że niewiele z tego, co robi, przypada mamie do gustu. Dom, w którym mieszkali, też jej się nie podobał. No ale mama nie pochodziła z Helmsleyów i to tłumaczyło wszystko.

Z tatą sprawy miały się zupełnie inaczej.

NIEDUŻY W PASKI

Tato Archera, Richard B. Helmsley, był prawnikiem. Archer nie wiedział zbyt wiele o prawie i szczerze mówiąc, nie ekscytowała go ta dziedzina. Bardzo natomiast ekscytowały go sekretne wyprawy z ojcem. Zaczęły się, kiedy Archer skończył siedem lat, a musiały być sekretne, ponieważ mama ich nie pochwalała.

– Pssst! – szepnął któregoś dnia tato.

– Cześć! – huknął Archer.

– Ciii… – uciszył go ojciec.

– Czemu szepczemy? – zainteresował się szeptem Archer.

– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Chodź ze mną.

Archer poszedł za nim. Wymknęli się z domu i ruszyli chodnikiem.

– Gdzie idziemy? – dopytywał się po drodze.

Ojciec zaprowadził go do parku, który bardziej przypominał dziką ciemną puszczę niż zwykły miejski park. Kręte alejki szybko zniknęły wśród krzewów, ale na wprost, wznosząc się wysoko nad koronami drzew i lśniąc pomarańczowo, sterczały masywne wieże muzeum miasta Rosewood. Terakotowy budynek przykryty zielonym dachem zdawał się wyjęty z otchłani dawnych wieków. Ogród przed frontem prosił się co prawda o nieco uwagi, ale wszystko tchnęło starożytnym majestatem. Archer był zachwycony.

Weszli do środka. Ruszył za tatą przez niezliczone sale i korytarze zapełnione mrowiem eksponatów, słuchając opowieści, jak to pan Helmsley o mały włos nie został najsłynniejszym odkrywcą większości ciekawych miejsc na świecie.

– …byłbym wówczas został największym odkrywcą egipskich zabytków – mówił, zbliżając się do sarkofagu faraona Tappenkusa.

Archer podziwiał ojca i uwielbiał jego historie, ale wiedział też, że jest prawnikiem.

– A właściwie dlaczego nie zostałeś odkrywcą? – spytał.

Pan Helmsley wetknął dłonie w kieszenie swetra. To było proste pytanie, ale dorośli lubią często komplikować najprostsze rzeczy. I podobnie jak mama, gdy padało pytanie o dziadków, tak samo tata zmienił natychmiast temat.

– Wiesz, że ten nieduży w kolorowe paski był jednym z najmłodszych faraonów, którzy rządzili Egiptem? – rzekł, dyskretnie zerkając do muzealnego przewodnika. – Miał ledwie trzynaście lat, kiedy został władcą.

Zerknąwszy na faraona, Archer uznał, że to chyba dobrze, że nie ma zbyt wielu trzynastoletnich władców.

– Smutny się wydaje – powiedział.

– To przez kredkę do powiek. – Tato poślinił palec i nachylił się nad sarkofagiem.

– Proszę nie dotykać! – rozległ się głos strażnika.

– Przepraszam. – Pan Helmsley posłusznie się wycofał.

– A on chciał zostać faraonem? – dopytywał się Archer.

Tato nie był pewien.

– Rządził tylko dwa lata, potem zmarł…

Archer był wstrząśnięty tą informacją.

– Więc raczej nie chciał – stwierdził i odsunął się od sarkofagu.

Potem wysłuchał jeszcze kilku opowieści o niedoszłych przygodach taty i opuścili muzeum. W drodze powrotnej rozmyślał o dziadku i babci.

– Jacy oni są naprawdę? I dlaczego nigdy nie ma ich w domu? – pytał. – Kiedy ich wreszcie poznam?

– Poznałeś ich. Kiedy byłeś malutki – odparł ojciec.

Naprawdę? Archer niczego takiego nie pamiętał.

Kiedy wspinali się po schodkach do drzwi wejściowych, zauważył paczkę opartą o drzwi. Owinięta była w brązowy papier, przewiązana czerwonym sznureczkiem i zaadresowana do niego. Błyskawicznie się schylił i porwał ją z progu.

– Co to jest? – spytał ojciec.

– Które? – Archer schował paczkę za plecami. – Nic.

– No, nie wygląda mi to na nic…

W tej chwili przed swój dom wyszedł pan Glub.

– Uszanowanie! – pozdrowił tatę. – Nie widywałem pana ostatnio.

Ojciec pomachał do niego i zszedł ze schodków, żeby zamienić z sąsiadem kilka słów. Archer wśliznął się do środka i popędził do swojego pokoju.

OKO W OKO ZE SZKLANYM OKIEM

Schował się w szafie, włączył światło i odsunął na bok wieszaki z ubraniami, odsłaniając półkę, na której stały paczki. Wszystkie były od dziadków. Schował je tu w sekrecie. Po pierwsze dlatego, że tak poradził mu dziadek w jednym z listów, a po drugie… No cóż, Archer lubił mieć sekrety. Usiadł na podłodze, odplątał sznurek i zdarł papier.

15 PAŹDZIERNIKA

ARCHER B. HELMSLEY

UL. WIERZBOWA 375

ARCHERZE,

PREZENT MOŻE WYDAĆ CI SIĘ OSOBLIWY, ALE POMYŚLELIŚMY, ŻE CI SIĘ SPODOBA. DAŁ NAM GO KAPITAN STATKU – JEDYNY CZŁOWIEK, KTÓRY ZNAŁ DROGĘ NA SAMOTNĄ WYSPĘ ZWANĄ PRZEZ MIEJSCOWYCH GÓRĄ ŚMIERCI.

W RZECZYWISTOŚCI JEST TO NIEWIELKI SZCZYT, KTÓRY WYSTRZELA WPROST Z MORZA. PORASTAJĄ GO DRZEWA I JEST ZNACZNIE ŁADNIEJSZY, NIŻ MÓGŁBYŚ SĄDZIĆ PO JEGO NAZWIE.

W ZAŁĄCZENIU PRZESYŁAMY CI SZKLANE OKO. JEGO SZKLANE OKO, BO SWOJE MIAŁ TYLKO JEDNO (CHODZI OCZYWIŚCIE O KAPITANA). TEN SZCZODRY WESOŁY CZŁOWIEK DAŁ NAM OKO W DRODZE POWROTNEJ, ŻEBYŚMY NIGDY NIE ZAPOMNIELI WIDOKÓW Z WYSPY.

UŚCISKI

Ralf i Rachela Helmsley

Archer spojrzał na szklane oko, a ono spojrzało na niego. Podniósł je i przyłożył do własnego oka, mając nadzieję, że uda mu się w ten sposób zobaczyć tajemniczą wyspę. Ale widział jedynie nieprzejrzyste szkło.

Bardzo chciał poznać dziadków. Sądząc po listach i po tym, jak wyglądał ich dom, musieli być niezwykłymi ludźmi. Kiedy wreszcie wrócą? Miał nadzieję, że wkrótce. Zaczynało mu już ciążyć to spokojne życie, które wiódł przy ulicy Wierzbowej. Łaknął przygody. Dzikiej, niezwykłej przygody – takiej jak wyprawy odkrywcze dziadków. Wyobrażał sobie podróż na koniec świata na grzbiecie pelikana z kieszeniami pełnymi kamyków. Kiedy dotrą na krawędź świata, będzie rzucał kamyki w otchłań i patrzył, jak giną w mroku.

Niestety, mama miała zupełnie odmienną wizję jego przyszłości. Ilekroć pytano, kim Archer chce zostać, odpowiadała, zanim zdążył się odezwać:

– Archer zostanie szanowanym prawnikiem jak jego ojciec.

Z początku protestował, ale szybko zdał sobie sprawę, że to nie ma sensu. Nigdy nie udało mu się wygrać w dyskusji z mamą. Zresztą wcale nie musiał toczyć z nią wojen. Wystarczyło zaczekać na powrót dziadków. Gdy już będą na miejscu, wszystko ustawią jak należy.

WIEŚCI? NIE MA SIĘ Z CZEGO CIESZYĆ

Rankiem w dniu swoich dziewiątych urodzin Archer otworzył drzwi wejściowe. Miał nadzieję, że znajdzie na progu paczkę opatrzoną swoim nazwiskiem. Zamiast niej znalazł gazetę, w której widniały nazwiska dziadków.

cena $ 1,50

Dnia 5 maja

KURIER PROWINCJONALNY

ODKRYWCY ZAGINĘLI NA LODOWATYCH MORZACH

Znani podróżnicy, Ralf i Rachela Helmsleyowie, wyprawili się w tym roku na Antarktydę w celu zbadania i udokumentowania społecznych zachowań tamtejszych pingwinów. Podczas rejsu na południe Ralf Helmsley dostrzegł samotną górę lodową, na której znajdowały się dwie odrębne kolonie tych ptaków.

– Płyńmy do niej – rzekł do kapitana. – Trzeba to zbadać na miejscu.

Kapitan podpłynął tak blisko, jak było możliwe, i załoga opuściła ponton. Państwo Helmsleyowie udali się nim w kierunku ogromnej masy lodu unoszącej się na falach, a po wylądowaniu wspięli się na jej szczyt.

W czasie rekonesansu nastąpiło gwałtowne załamanie pogody i rozpętała się śnieżyca. Podróżnicy mieli wrócić w ciągu godziny. Jednakże minęły dwie, a nadal nie było po nich śladu.

Widoczność się pogorszyła i górę lodową spowił welon mgły. Kapitan wielokrotnie nadawał sygnał dźwiękowy za pomocą syreny, aby wskazać badaczom kierunek powrotu. Mimo to Helmsleyowie się nie pojawili. Kapitan zarządził alarm.

Pospiesznie zorganizowano zespół ratunkowy. Zainstalowano linę asekuracyjną i spuszczono na wodę drugi ponton.

Ze względu na dużą powierzchnię góry poszukiwania były długotrwałe. Niestety, nie przyniosły rezultatu. Znaleziono jedynie samotnego pingwina i czapkę Ralfa Helmsleya.

Po powrocie na pokład kapitan zarządził wyłączenie maszyn. Cała załoga została skierowana na pokład w celu prowadzenia nasłuchu. Marynarze w absolutnym milczeniu lustrowali mglisty zarys góry, mając nadzieję, że zobaczą lub usłyszą cokolwiek. Niestety, docierał do nich tylko odgłos fal.

Pogoda jeszcze się pogorszyła i góra lodowa całkiem znikła z pola widzenia. Akcję odwołano. Pozbawiony wyboru kapitan nakazał uruchomić silniki. Badacze pozostali za burtą.

Mimo iż nie stwierdzono ponad wszelką wątpliwość ich zgonu, sytuacja jest bardzo poważna.

Aubrey Glub

redaktor naczelny

Archer stał w milczeniu boso na progu, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie przeczytał.

Pingwiny pożarły dziadków? zastanawiał się. Przecież to chyba niemożliwe.

Zatrzasnął drzwi i popędził do kuchni.

– Babcia i dziadek utknęli na górze lodowej! – wrzasnął.

Pan Helmsley popijał właśnie kawę. Pani Helmsley stukała łyżeczką w skorupkę jajka.

– Na górze lodowej… – powtórzył tata.

Rodzice już wiedzieli. Dzień wcześniej do kancelarii adwokackiej Helmsleya i Durbisha dostarczono list:

Sz.P.

Richard Helmsley

Z ogromnym bólem jestem zmuszony poinformować Pana, że Ralf i Rachela Helmsleyowie zaginęli na morzu podczas wyprawy badawczej. Wydarzenie to wstrząsnęło wszystkimi członkami naszego Stowarzyszenia. Ufając w pomyślny obrót sprawy, będziemy informować o postępach poszukiwań.

Z wyrazami współczucia

Prezes

Ralf B. Helmsley

Herberth P. Birthwhistle

Jednakże Archerowi nie powiedzieli o tym ani słowa.

W ciągu godziny wokół wysokiego wąskiego domu zaroiło się od reporterów. Napływali ze wszystkich stron naraz, trzymając w rękach aparaty i notatniki. Jeden przez drugiego wykrzykiwali pytania do rodziców, którzy stali na progu. Archer obserwował to zamieszanie z okna na poddaszu.

To były najgorsze urodziny w jego życiu. Gapił się martwo na waniliowy tort urodzinowy (który dość niefortunnie przywodził na myśl górę lodową) i słuchał, jak rodzice kłócą się w korytarzu.

– Tylko mi nie mów, że nie widzisz, w kogo się wdał – mówiła mama.

– Mam wrażenie, że przesadzasz – odparł tata.

– To dla jego dobra.

Archer nie wiedział, co takiego jest dla jego dobra, ale szybko miał się o tym przekonać. Wszystko naraz się skończyło. Tajemne wyprawy z ojcem, paczki owinięte czerwonym sznurkiem… Było już tylko gorzej. Nie docierały też żadne informacje na temat dziadka i babci. Prasa przestała się nimi interesować. A wysoki wąski dom na krętej ciasnej ulicy Wierzbowej cicho otuliła mgła.ROZDZIAŁ DRUGI UWAŻAJ, CO MÓWISZ!

Od wypadku z górą lodową minęły dwa lata. Archer miał teraz jedenaście lat. Jego ojciec większość czasu spędzał, studiując akta w gabinecie lub w swojej kancelarii. Mama cały swój czas poświęcała obowiązkom domowym. Była sobota, lecz Archer nie bawił się na dworze. Wolno mu było wychodzić tylko do szkoły. Tak postanowiła mama.

– Pamiętasz, co przytrafiło się twoim dziadkom? – zapytała jak zwykle.

– Tak, góra lodowa – mruknął Archer.

– Musisz popracować nad dykcją – stwierdziła mama. – Powtórz wyraźnie.

– Góra lodowa! – powiedział Archer. – Popłynęli w nieznane na czubku góry lodowej.

– Otóż to, zaginęli na morzu, dryfując na czubku góry lodowej. Czy ty również chcesz odpłynąć w nieznane na czubku góry lodowej?

Tak zadane pytanie nie pozostawiało pola do manewru. Odpowiedź mogła być albo dobra, albo zła.

– W Rosewood nie ma gór lodowych – próbował protestować.

To akurat nie miało żadnego znaczenia. Jeśli nie góra lodowa, mogło się trafić coś innego. Po jedenastu latach pani Helmsley zyskała już ugruntowane przekonanie o s k ł o n n o ś c i a c h Archera, jak je określała. Był kropka w kropkę taki jak jego dziadek. A ona tego nie pochwalała i nie miała zamiaru przyglądać się bezczynnie, jak jej syn odpływa na pełne morze na grzbiecie góry lodowej.

– I nie mam ochoty czytać kolejnych prasowych doniesień szargających naszą reputację.

Kiedy więc Archer nie był akurat w szkole, zwykle pomagał mamie w nudnych pracach domowych. Odkurzał wypchane zwierzęta (z którymi, trzeba uczciwie przyznać, nadal rozmawiał, gdy nie było jej w pobliżu), pastował podłogi albo – jak dziś – ślinił znaczki, żeby przykleić je do całej góry kopert. Wiosną kwitła również sąsiedzka korespondencja:

FESTIWAL KWIATÓW ULICY WIERZBOWEJ

Wiosna zachwyciła nas kwieciem i nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę, co szykujecie na lato. Letni festiwal odbędzie się w sobotę 10 lipca. Przy okazji zarezerwujcie sobie czas na konkurs jesienny: 27 września, również w sobotę.

Kiedy wreszcie uporał się ze wszystkimi znaczkami, miał język pocięty ostrym brzegiem papieru i usta pełne kleju.

– Skończyłem – powiedział i wstał, żeby odejść.

– Nie tak prędko – powstrzymała go mama. Obok niej leżała jeszcze sterta kopert. Porwała torebkę i pobiegła dokupić znaczków.

Archer zawył i huknął głową o blat stołu. Nie tak miało wyglądać życie w Domu Helmsleyów. To była świątynia odkryć i przygody, a nie więzienie, w którym całymi dniami musisz lizać znaczki.

Zawsze wierzył, że dziadkowie kiedyś wrócą, by zabrać go w podróż do miejsc niezwykłych. Tymczasem odpłynęli w nieznane na grzbiecie lodowej góry, a on został sam. Nie przestawał więc tłuc czołem w blat stołu. W pewnej chwili usłyszał coś jakby gong. Z początku uznał, że uderzył się zbyt mocno, ale dźwięk zabrzmiał po raz drugi. Ktoś dzwonił do drzwi. Archer wytknął głowę do holu.

– Nie otwieraj – powiedział borsuk, a lis go poparł, Archer jednak był już przy drzwiach wejściowych.

CZERWONE KUFRY

Ktoś na zewnątrz nie tylko dzwonił, ale również szarpał energicznie za klamkę. Archer nie był jeszcze dostatecznie wysoki, by zerknąć przez judasza, więc przycisnął twarz do szyby w bocznym okienku. Całe schody zastawione były kuframi kryjącymi osobę, do której mogły należeć.

To oni!, pomyślał i rzucił się do drzwi.

Otworzył na oścież, lecz mężczyzna, który stał pod drzwiami, wcale nie był jego dziadkiem. Wysoki i chudy, ubrany w wytarty kombinezon upaprany sadzą i smarem, roztaczał wokół siebie woń benzyny. Miał miłą twarz i łagodne spojrzenie, ale tylko w jednym oku, bo drugie zakrywała opaska. Archer przełknął ślinę.

Przyszedł po szklane oko, pomyślał.

– A więc to jest Dom Helmsleyów – rzekł jednooki, zerkając do wnętrza nad głową Archera. – Słyszałem o nim cuda, ale pierwszy raz widzę na własne oko. – Skierował je na chłopca. – Ty jesteś Archer?, – zagadnął.

Archer poczuł ciarki na plecach i ostrożnie skinął głową. Skąd zna moje imię? pomyślał.

Jednooki musiał wyczuć jego niepokój, ponieważ szybko odsunął się na bok, wskazując kufry.

– Ja mam tylko je dostarczyć – powiedział. – Należały do Ralfa i Racheli. Od prawie dwóch lat stoją w lokalu Stowarzyszenia przy Cyplu. Zupełnie nie wiem, czemu nikt się tym wcześniej nie zajął.

Kufry były czerwone, a właściwie szkarłatne, solidnie zużyte i wprost przepiękne.

– Należały do dziadków? – upewnił się Archer.

Mężczyzna pokiwał głową.

– Czy pozwolisz, że wniosę je do środka?

Archer pomógł mu wciągnąć kufry do holu. W sumie było ich pięć. Kiedy tylko wszystkie stanęły wewnątrz, jednooki zawrócił na schodki.

– Nie zostaną tu długo – rzekł z ponurym cieniem w oku. – Wiem, co wszyscy myślą, ale mogę się założyć, że twoi dziadkowie żyją.

Archer bardzo chciał w to wierzyć.

– Minęły dwa lata – zauważył.

– To prawda – przyznał jednooki. – Ale nie z takich opałów wychodzili bez szwanku. – Zerknął przez ramię. – Powinienem już iść. Twoi sąsiedzi mieli takie miny, jakby chcieli wezwać policję. Nie dziwię się im, pewnie nieczęsto widują usmolonych piratów na ulicy Wierzbowej.

Słysząc to, Archer pewnie by się uśmiechnął, ale zżerała go ciekawość, kim jest ten człowiek. Nim zdążył zapytać, jednooki zasalutował i zbiegł ze schodków.

Archer zamknął drzwi i uklęknął przed jednym z kufrów. Jakie to szczęście, że mamy nie było akurat w domu! Na pewno nie zgodziłaby się na wniesienie ich do środka. Musiał się spieszyć, poszła przecież tylko po znaczki. Odsunął rygiel i uniósł wieko.

Otoczyły go niezwykłe wonie: wodorostów, delikatnej nutki mgły i słabego, ale wciąż rozpoznawalnego bagiennego oparu…

A wewnątrz były rzeczy dziadka! Zanurzył w nich dłonie, lecz nie dane mu było dokończyć oględzin. Z ulicy było słychać kroki. Ktoś zbliżał się do drzwi. Mama! Archer zatrzasnął kufer, porwał inny – najmniejszy – i pobiegł z nim na górę. Kiedy wpadł do sypialni, z dołu dobiegł ostry zgrzyt. Archer wepchnął kuferek pod łóżko i jakby nigdy nic zszedł na dół.

Kufry zdążyły zniknąć, a zamiast nich w holu czekała spocona i zakurzona mama. Zmierzyła go takim wzrokiem, jakby miał na czole pająka.

– Cały czas byłeś na górze? – spytała.

Archer kiwnął głową.

– Starałem się zmyć klej z języka. Czemu pytasz?

Pani Helmsley potarła dłonią policzek, zostawiając na nim ciemną smugę.

– Nieistotne. Koniec z tym! – mruknęła. – Chodź do kuchni, przyniosłam znaczki.

Przelizując się przez kolejną górę znaczków, Archer nie mógł przestać myśleć o tym, co też mogą kryć szkarłatne kufry. Kiedy mama wreszcie go zwolniła, pobiegł na górę z trzema świeżymi rankami na języku.

LEGENDA HELMSLEYÓW

Archer siedział na łóżku, a naprzeciw niego stał najmniejszy kuferek. Wewnątrz znalazł lornetkę, plik starych notesów i kasetę magnetofonową z naklejką „Zapis audio”.

Rozsupłał wstążkę, którą związano notesy, i zaczął je ostrożnie przeglądać strona po stronie. Zawierały relacje z podróży jego dziadków. Daty sugerowały, że musieli mieć wówczas po dwadzieścia siedem lat. Ułożył się wygodnie i zagłębił w lekturze, kiedy nagle coś przyszło mu do głowy.

Usiadł gwałtownie i sięgnął po kasetę.

– Zapis audio – mruknął. – To oznacza, że…

Wybiegł z pokoju z kasetą w dłoni.

Na końcu wąskiego korytarza na drugim piętrze znajdował się dość spory pokój, którego jedną ścianę zajmowały wysokie okna, a drugą liczne mapy. Pośrodku stał długi stół, a na nim jeszcze więcej map i globusów. Archer minął go w pośpiechu, zmierzając do narożnika, gdzie na mniejszym stoliku stał skomplikowany sprzęt audio. Umieścił taśmę w odtwarzaczu i usiadł.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: