- W empik go
Podróż po rzece Orinoko - ebook
Podróż po rzece Orinoko - ebook
Dnia 16 lipca 1799 roku stanęliśmy o świcie nad zielonem, malowniczem wybrzeżem. Widnokrąg od strony południowej zamykały góry Nowej Andaluzji, (czyli Wenezueli), a były napoły przysłonięte mgłą. Pośród grup palm kokosowych widniało w dali miasto Kumana, z wyniosłym zamkiem swoim. O godzinie dziewiątej, w czterdzieści jeden dni od wyjazdu z Korunny w Hiszpanji zarzuciliśmy w porcie kotwicę. Chorzy na febrę wyszli z trudem na pokład, radując się widokiem lądu, gdzie cierpienia ich miały wreszcie dobiec końca. Dnia 18 listopada rozpięliśmy żagle udając się wzdłuż wybrzeża do portu Guayra. Dwa miesiące spędziliśmy w mieście głównym, Karakas, a 27 marca dotarliśmy do San Fernando nad Apure, gdzie się miała rozpocząć podróż nasza po Orinoku. (...) Przez cały ciąg jazdy z San Fernando do San Carlos, potem po Rio Negro i stamtąd do Angostury zapisywałem dzień w dzień starannie, siedząc w kanoi lub też przy ognisku obozowem, wszystko co mi się wydało godnem uwagi. Zapiski te przerywały często nawalne deszcze, albo uniemożliwiały roje moskitów, ale uzupełniałem je w dni kilka potem. Zamieszczam tu ciekawe wyjątki z tego pamiętnika. (Fragment)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-248-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aleksander Humboldt, wielki podróżnik i odkrywca, urodził się w r. 1769 w Berlinie. Od wczesnej już młodości odznaczał się ogromną pracowitością w różnych polach nauki i położył niespożyte usługi. Już zaraz czasu pierwszej swej podróży przez Belgję, Holandję i z powrotem przez Paryż do Niemiec okazał, że pojmuje podróżowanie jako naukę badającą związek pomiędzy przejawami natury i obyczajami ludzi, każdego, danego kraju.
Podróże w kraje podzwrotnikowe w czasach Humboldta wymagały niesłychanego wysiłku i badania natrafiły na różne przeszkody, które je powstrzymywały.
Humboldt wyruszył do Ameryki południowej za zezwoleniem rządu hiszpańskiego, który miał tam swe posiadłości, na fregacie hiszpańskiej imieniem „Pizarro“, i to razem z przyjacielem swym Francuzem Aimé Bonplandem. Podróż trwała lat pięć i przez cały czas służyło Humboldtowi doskonale zdrowie, którem się zresztą za pobytu w ojczyźnie wcale nie cieszył. Czuł on się tak dobrze w okolicach podzwrotnikowych, że za powrotem palił w piecach ile się dało, chcąc utrzymać tę samą co tam ciepłotę. Spędzone na wilgotnem legowisku noce, nad brzegami Orinoka zostawiły mu pamiątkę w postaci reumatyzmu prawej ręki, tak że nie mógł pisać na stole tylko na kolanie, pochylony nisko przy pracy. Zwiedził wyspę Teneryffę i wyszedł na szczyt Pika (Pic de Teneriffa) wysokości 3700 metrów, poczem przepłynął Atlantyk chcąc zaraz jechać na Kubę i do Meksyku, ale musiał skutkiem febry panującej na okręcie wylądować w Kumanie. Pozostał tu przez półtora roku, badając Wenezuelę, góry pobrzeżne, pola zwane llanos i lasy nad Orinokiem. W wędrówkach swych zaszedł do przedziwnej groty, gdzie odkrył ptaka nocnego wielkości kury, żywiącego się owocami, potem do Karakas, gdzie wyszedł na niedostępny szczyt, zwiedził plantacje kakaowca i trzciny cukrowej urządzone przez krajowców, dalej gorące źródła pod Walencją, był w Kumanie świadkiem trzęsienia ziemi, odkrył drzewo t. zw. „krowie“, dające mleko roślinne, oraz widział połów drętw, czyli napełnionych elektrycznością węgorzy. Potem, wraz ze swoim przyjacielem ruszył w słynną podróż po Orinoku, którą właśnie podajemy w przekładzie polskim czytelnikom.ŚWIAT ZWIERZĘCY RZEKI APURE.
Dnia 16 lipca 1799 roku stanęliśmy o świcie nad zielonem, malowniczem wybrzeżem. Widnokrąg od strony południowej zamykały góry Nowej Andaluzji, (czyli Wenezueli), a były napoły przysłonięte mgłą. Pośród grup palm kokosowych widniało w dali miasto Kumana, z wyniosłym zamkiem swoim. O godzinie dziewiątej, w czterdzieści jeden dni od wyjazdu z Korunny w Hiszpanji zarzuciliśmy w porcie kotwicę. Chorzy na febrę wyszli z trudem na pokład, radując się widokiem lądu, gdzie cierpienia ich miały wreszcie dobiec końca.
Dnia 18 listopada rozpięliśmy żagle udając się wzdłuż wybrzeża do portu Guayra. Dwa miesiące spędziliśmy w mieście głównym, Karakas, a 27 marca dotarliśmy do San Fernando nad Apure, gdzie się miała rozpocząć podróż nasza po Orinoku.
Wystaraliśmy się o bardzo szeroką pirogę, której załogę stanowił sternik (el patron) i czterej Indjanie. W części tylnej zbudowano, w ciągu paru godzin, chatkę pokrytą liśćmi. Była tak obszerna, że pomieściły się w niej stół i ławki. Te ostatnie składały się z ram z drzewa brazylowego, na których rozpięto skóry wołowe i obito gwoźdźmi. Przytaczam ten szczegół, by pokazać jak nam dobrze było na Apure w porównaniu do czasu spędzonego na Orinoku, w ciasnych, nędznych kanoach. Zabraliśmy na pirogę żywności starczącej na miesiąc, oraz kilka strzelb, używanych tu wszędzie, aż do katarakt. Dalej, ku południowi panuje taka wilgoć, że misjonarze nie mogą się posługiwać bronią palną.
W Rio Apure żyje dużo ryb, krów morskich i żółwi szyldkretowych, których jaja są pożywne, ale zgoła niesmaczne, zaś nad brzegami widać nieprzeliczone stada ptactwa. Prócz zapasów, przyborów rybołowczych, łowieckich i broni zabraliśmy też kilka beczułek spirytusu, dla handlu zamiennego z Indjanami nad Orinokiem zamieszkałymi.
Ruszyliśmy z San Fernando dnia 30 marca o czwartej popołudniu. Upał był wielki, termometr wskazywał w cieniu 34 st. Celsjusza mimo południowo-wschodniego wiatru. Wiatr ten nie dozwolił nam rozpiąć żagli. W całej podróży po Apure, Orinoku i Rio Negro towarzyszył nam szwagier namiestnika prowincji Varinas, don Mikołaj Sotto. Celem poznania dalekich okolic stanowiących dla Europejczyka ponętny przedmiot badania, spędził wraz z nami siedemdziesiąt cztery dni w ciasnej, rojącej się od moskitów kanoi. Był bardzo wykształcony, miły i wesoły, a to jego usposobienie pozwoliło nam niejednokrotnie zapomnieć o uciążliwościach niezawsze bezpiecznej podróży.
Przez cały ciąg jazdy z San Fernando do San Carlos, potem po Rio Negro i stamtąd do Angostury zapisywałem dzień w dzień starannie, siedząc w kanoi lub też przy ognisku obozowem, wszystko co mi się wydało godnem uwagi. Zapiski te przerywały często nawalne deszcze, albo uniemożliwiały roje moskitów, ale uzupełniałem je w dni kilka potem. Zamieszczam tu ciekawe wyjątki z tego pamiętnika.
Dnia 31 marca. Począwszy od Diamante wkroczyliśmy na terytorjum zamieszkałe wyłącznie przez tygrysy, krokodyle i świnie rzeczne. Na niebie rysowały się stada ptaków, podobne czarnym chmurom, ciągle zmieniającym kształty. Na brzegach widniały krzaki, tworzące żywopłoty, jakby sztucznie przystrzyżone. Wielkie czworonogi tej krainy, tygrysy, tapiry i świnie pekari powyłamywały w tych żywopłotach przerwy, któremi chodziły do wody. Ponieważ nic sobie nie robiły z naszych kanoi, przeto przypatrywaliśmy się jak chodziły z wolna po wybrzeżu i po chwili dopiero odchodziły przerwami w żywopłotach do lasu. Czasem ukazywał się na brzegu jaguar, piękna pantera amerykańska, to znów hokko, o czarnych piórach, z kitką na głowie. Co chwila spostrzegaliśmy zwierzęta najrozmaitszych gatunków. — Es como in el paradiso! — mawiał nasz sternik — znaczyło, że jest tu jak w raju. Sternik był to stary Indjanin z misji. W istocie przypominało to stan pierwotny świata, jego niewinność, szczęście, oraz prastare obyczaje. Ale przy baczniejszej obserwacji spostrzegaliśmy, że zwierzęta boją się wzajem siebie i unikają. Minął złoty wiek bezpowrotnie i stworzenia tego amerykańskiego raju wiedziały, że rzadko mieszka społem łagodność i siła.
Na szerszych, piaszczystych wolnych od krzaków częściach wybrzeża legiwały krokodyle, często po ośm i dziesięć. Jak kłody leżały, bez ruchu z otwartemi szeroko paszczami, nie okazując towarzyszom swym żadnej sympatji, co czynią zawsze zwierzęta gromadnie żyjące. Były tak liczne, że niemal ciągle mieliśmy kilka przed oczyma, mimo, że znajdywaliśmy się dopiero w górnym biegu rzeki. Tysiące ich spało zapewne w błocie sawanny. Około czwartej zatrzymaliśmy się, by zmierzyć martwego wyrzuconego na brzeg krokodyla. Miał tylko szesnaście stóp i ośm cali długości, drugi jednak znaleziony w parę dni później przez Bonplanda mierzył dwadzieścia dwie stopy i cztery cale. Indjanie opowiadali, że w San Fernando porywają krokodyle kilku ludzi rocznie, zwłaszcza kobiety, czerpiące wodę z rzeki. Pewną dziewczynę z Uritucu porwał krokodyl. Nie tracąc przytomności wbiła mu ona palec w oko z taką siłą, że zwierz jęknął z bólu i puścił łup. Dziewczyna zdołała dopłynąć do brzegu, mimo wielkiej utraty krwi, która tryskała z oderwanego przedramienia lewej ręki. Ludność tych okolic różnemi sztuczkami stara się codziennie ujść napaści tygrysa, boa dusiciela, krokodyla, lub innego drapieżca i każdy żyje w ciągłem pogotowiu.