Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż w głąb siebie. Jak pokonać lęk, odnaleźć drogę do siebie - do wewnętrznego spokoju i zacząć od nowa. - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 kwietnia 2025
E-book: EPUB,
29,99 zł
Audiobook
39,99 zł
29,99
2999 pkt
punktów Virtualo

Podróż w głąb siebie. Jak pokonać lęk, odnaleźć drogę do siebie - do wewnętrznego spokoju i zacząć od nowa. - ebook

Czy nowe życie zaczyna się od straty? A może koniec to początek czegoś nowego? Bohaterka tej książki – dojrzała kobieta, która nagle traci wszystko – postanawia zostawić przeszłość za sobą. Sprzedaje wszystko i kupuje bilet w jedną stronę. W obcym kraju dostaje coś bezcennego: czystą kartę. To nie tylko opowieść o podróży, ale przede wszystkim historia odwagi, przekraczania własnych granic i odkrywania, kim naprawdę jesteśmy. Jeśli kiedykolwiek czułaś, że utknęłaś, jeśli marzyłaś o zmianie, ale brakowało Ci odwagi – ta książka jest dla Ciebie. Zanurz się w tej inspirującej historii i zapytaj siebie: a co, jeśli ja też mogę zacząć od nowa?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368510027
Rozmiar pliku: 242 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Książkę tę dedykuję wszystkim poszukującym siebie

❤️

Jestem głęboko wdzięczna ojcu Paulinowi Pawłowi Przygodzkiemu, za wskazanie właściwego kierunku na początku tej niezwykłej podróży. Śp. Andrzejowi Jamrozowi dziękuję za mentalne wsparcie w chwilach zagubienia. Generałowi lotnictwa Angelo Arena za to, że jego opiekuńcze skrzydła dają mi poczucie bezpieczeństwa. Dziękuję dr Guglielmo Michelagnoli za jego wieloletnią przyjaźń. Dziękuję także Fátimie i José, za ich gościnność i serdeczność.

Najbardziej jednak pragnę podziękować moim najbliższym: mamie, ukochanym córkom - Kasi i Agatce - oraz wnukom, Karolince i Alexowi. Jesteście moim największym wsparciem i inspiracją.

Z głębi serca dziękuję wszystkim
Gosia ❤️OD AUTORA

Książkę tę zaczęłam pisać z myślą, że nigdy nie ujrzy światła dziennego na polskim rynku. Dlatego też zdecydowałam się na opisy realiów komunistycznych i stanu wojennego, które w dużej mierze ukształtowały moje życie i spojrzenie na świat. Pisałam nie zważając na to, jak mogą zostać odebrane moje słowa. Była dla mnie bardziej formą autoterapii, sposobem na uporządkowanie emocji i uwolnienie się od ciężaru wspomnień, które przez lata nosiłam w sobie. Była przestrzenią do wyrażenia myśli, które domagały się uwolnienia. Pisałam szczerze, niemal intymnie, bez żadnej autocenzury. Jednak nie byłam wtedy gotowa na krytykę, a tym bardziej na potencjalny hejt, który często towarzyszy otwartemu dzieleniu się swoimi doświadczeniami.

Dziś, z perspektywy czasu, widzę tę książkę w innym świetle. Zyskałam dystans, zarówno do opisanych wydarzeń, jak i do samej siebie jako autorki. Postanowiłam stawić czoła swojej twórczości i podzielić się nią z rodakami. Uznałam, że warto spróbować, nawet jeśli wiąże się to z ryzykiem. To dla mnie duży krok i akt odwagi.

Serdecznie zapraszam Was, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, do sięgnięcia po tę książkę z życzliwością i otwartym sercem. Mam nadzieję, że odkryjecie w niej nie tylko opowieść o życiu, ale też inspirację, refleksję czy choćby chwilę zatrzymania w codziennym biegu. Lub znajdziecie w niej ścieżki pełne emocji i wyborów - może czasem odmiennych od Waszych, a może wręcz przeciwnie, bliskich w sposób, którego się nie spodziewacie. Zapraszam do wspólnej podróży. Każdy z nas nosi w sobie historie, które czekają na opowiedzenie.

Ta jest moja.WSTĘP

„Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana.”

Heraklit z Efazu

Portugalia - Porto, Sobota, 23 września 2021

Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła, w jakim numerologicznie dniu postanowiłam zacząć pisać swoją pierwszą książkę. Intuicja dobrze mnie poprowadziła - to jedynka, czyli początek. Najlepszy możliwy moment na rozpoczęcie… czegokolwiek.

Od ponad czterech lat codziennie prowadzę dziennik, w którym robię odręczne zapiski. Wypracowało to u mnie pewną umiejętność formułowania myśli. Dwa miesiące wcześniej zakończyłam pisanie pracy dyplomowej, co wzmocniło we mnie wiarę, że potrafię przelać na papier to, czym chciałabym się podzielić - zwłaszcza, że moje doświadczenia życiowe są raczej niestandardowe.

Historia, którą chcę opisać, zaczyna się w roku 2014. Wtedy stanowczo upomniała się o mnie moja dusza. Do tamtej chwili niekoniecznie brałam ją pod uwagę, choć już od dłuższego czasu próbowała przebić się przez rzeczywistość stworzoną na potrzeby mojego ówczesnego życia. Życzyła sobie zostać moim przewodnikiem.

Nie zgadzałam się na tę zmianę dobrowolnie. Pomimo, że moje życie wówczas było już „z innej bajki”, wciąż tkwiłam w starych ramach. Po części z lęku przed nieznanym, po części z powodu zawirowań finansowych, które od dłuższego czasu były moim udziałem i których nie potrafiłam ustabilizować.

Taka finansowa karma do przepracowania. Chociaż przecież karma to skutek naszego działania, a nie przyczyna - to nasza słaba strona, nad którą możemy pracować. W przyszłości możemy działać lepiej, rozważniej. Jeśli się nam to uda, mówimy, że karma została przepracowana, a jej korzeń - wypalony.

Cofnijmy się jednak do dalszej przeszłości, aby lepiej nakreślić kontekst tej historii.

***

Urodziłam się w Polsce, kraju położonym w sercu Europy, geograficznie niemal w jej centrum. A dokładniej w Częstochowie, średniej wielkości mieście, które jest jednak znane na całym katolickim świecie. Zawdzięcza to Sanktuarium Najświętszej Maryi Panny na Jasnej Górze oraz przepięknej ikonie Matki Boskiej Częstochowskiej, uważanej za cudowną.

Ikona przedstawia Marię z Nazaretu z Dzieciątkiem na ręku, a jej autorstwo pozostaje nieznane. Istnieje natomiast przypuszczenie, że jej twórcą mógł być św. Łukasz Ewangelista. Jasna Góra to miejsce, do którego pielgrzymują wierni niemal z całego świata.

Przyszłam na świat w czasach głębokiej komuny, na początku lat sześćdziesiątych, dokładnie w roku 1963. Komunistyczne władze robiły wszystko, co mogły, aby umniejszyć znaczenie klasztoru Ojców Paulinów. W tamtych czasach - w przeciwieństwie do obecnych - miejsca kultu religijnego symbolizowały opozycję wobec władzy. Dawały mentalne wsparcie często prześladowanemu społeczeństwu, integrując naród zamiast go dzielić. Wspólna niedola jednoczyła ludzi.

Jako młoda dziewczyna przeżyłam czas Solidarności - ogólnopolskiego ruchu społecznego, na czele którego stał Lech Wałęsa. Byłam świadkiem przemian, jakie ten ruch przyniósł, prowadząc do zmiany ustroju. W tamtym czasie uczęszczałam do liceum - najstarszej i najbardziej prestiżowej szkoły w mieście. Mieściła się przy głównej częstochowskiej alei, podzielonej na trzy części: Aleję Najświętszej Maryi Panny I, II i III.

Najbliżej klasztoru znajdowała się część III alei, przy której zlokalizowane było moje liceum. Szkoła ta stała się znana na całą Polskę, głównie za sprawą piosenki IV Liceum Ogólnokształcące. To właśnie tam spędziłam swoje licealne lata.

Byłam w jednej klasie z pierwotnym składem kultowego dziś zespołu T.Love, włącznie z jego frontmanem, autorem tekstów do tego i wielu innych przebojów. Doskonale to pamiętam. Cała klasa w jakiś sposób angażowała się w działalność grupy. Byliśmy z nich dumni. Tworzyli nowatorskie, awangardowe utwory - zupełnie inne od tych, które oferowało polskie radio.

Kiedyś zaproponowałam swoją gotowość do napisania tekstu - po włosku. i rzeczywiście, napisałam go. Okazał się jednak nieprzydatny. Był o miłości, podczas gdy Muniek pisał o polskiej rzeczywistości. To było wówczas na czasie i trafiało w gusta, oraz potrzeby rynku muzycznego, a także niszowej, choć kultowej stacji radiowej „Trójka”, która puszczała ich utwory. Pozostałam więc niezrealizowaną autorką tekstów dla zespołu T.Love.

Mam naprawdę dobre wspomnienia z tego okresu. Choć szkoła nigdy nie była moją pasją, a w tamtym czasie fascynowały mnie przede wszystkim taniec i muzyka. To właśnie dzięki nim odkryłam moją miłość do języka włoskiego, a później także do całych Włoch.

Pamiętam moją ekstazę, gdy udało mi się złapać zagłuszane fale radiowe. Radio Luksemburg - zakazany owoc. Z upojeniem słuchałam światowych przebojów. To właśnie tam po raz pierwszy usłyszałam mojego idola - Adriano Celentano. Autentycznie zakochałam się w jego utworach, głosie i melodyjnym języku włoskim. Każde słowo w tym języku zdawało się aktywować wszystkie połączenia neuronalne w moim mózgu, wywołując dreszcze emocji i falę przyjemności. Wsłuchiwałam się w dźwięki, jednocześnie przenosząc się mentalnie w tamte klimaty. Do miejsc, których jeszcze nie znałam, lecz widziałam je oczami wyobraźni - stymulowanej przez jego muzykę. W pewnym sensie naprawdę tam byłam.

Czas matury przypadł na okres stanu wojennego. Na zaśnieżonych ulicach stały opancerzone auta i czołgi. Żołnierze grzali się przy koksownikach rozstawionych na rogatkach miast. W sklepach panowała pustka - puste półki, cisza, jedynie echo. Wiem jedno: bezpowrotnie odebrano nam kawał młodości. Wspaniałych lat, pełnych wspomnień, które nigdy nie miały szansy zaistnieć. Byliśmy pozbawieni normalnej dla nastolatków beztroski i radości życia.

W tych okolicznościach również bal maturalny odbył się w bardzo okrojonej formie. Zakończył się przed godziną policyjną, o 21:00. Nasz rocznik postanowił jednak, kilka lat temu, dokończyć ten bal. Spotkaliśmy się, choć już nie w komplecie. Mimo to, było nas całkiem sporo - bankiet na 100 osób. Nazwaliśmy to wydarzenie: dokończenie balu maturalnego.

Kiedy weszłam na salę, miałam wrażenie, że nikogo nie poznaję. Ludzie ze wszystkich sześciu klas mojego rocznika właśnie pozowali do zdjęć. Nie mogłam odnaleźć żadnej znajomej twarzy. Na szczęście stoły miały identyfikatory.

Znalazłam: Klasa IVB - moja!

Później, dzięki znajomym głosom, zaczęłam rozpoznawać kolegów i koleżanki. To był niezły wyczyn. Niektórzy zmienili się tak bardzo!

A jednak, gdy pojawiły się wspomnienia, wszystko stało się nagle magiczne. Mieliśmy dobry powód, by zorganizować ten bal. Takie spotkanie po latach jest bezcenne. Zgodnie z tradycją bal rozpoczęliśmy Polonezem. My - teraz, po pięćdziesiątce! To był zupełnie inny wymiar. Zakrzywienie czasu. Na chwilę znów stałam się osiemnastolatką.

Oczami wyobraźni zobaczyłam kordon tancerzy z balu maskowego - para za parą sunęliśmy tunelem stworzonym z rąk uczestników. Nie rozpoznawaliśmy siebie nawzajem. Niesamowicie silne uczucie, które wyciskało łzy wzruszenia, nie tylko mnie…

Ta noc pokazała, że w głębi ducha wciąż jesteśmy młodzi. I zapewne tak już pozostanie - na zawsze.

Podczas balu odbył się też mini występ Muńka Staszczyka, któremu towarzyszył pierwotny skład zespołu. Brakowało tylko tragicznie zmarłego kolegi, perkusisty, który grał z nimi podczas ich pierwszego publicznego występu - na naszej studniówce, prawie 40 lat wcześniej.

Bal zakończył się nad ranem. Tym razem nie ograniczała nas godzina policyjna. Do domu odwiózł mnie… pan dyrektor.

***

Ale to już nie był mój rodzinny dom, w którym nie mogłam swobodnie wyrażać siebie, w którym nie czułam się kochana i akceptowana, po prostu dlatego, że istnieję, gdyż zamiast tego, uczono mnie, że wartość człowieka mierzy się tym, co robi, jak się zachowuje, jak spełnia oczekiwania. Moje potrzeby emocjonalne były ignorowane, a w zamian dostawałam zimną, nieprzejednaną konsekwencję. Każdy mój krok w stronę własnej tożsamości spotykał się z oporem, a każdy mój błąd był przypomnieniem o mojej niewystarczalności.

Niechętnie wracam myślami do tamtego czasu. Gdy już to robię, z trudem przebijam się przez warstwy trudnych emocji - lęku i niepewności, które szczelnie otuliły moje dzieciństwo. Dobre wspomnienia, choć gdzieś tam istnieją, wydają się ukryte głęboko, niemal poza zasięgiem pamięci.

I choć czasami próbowałam odnaleźć w tym sens, zrozumienie czy poczucie bezpieczeństwa, to wszystko wymykało mi się z rąk, jakby piasek przesypywał się przez palce. Tylko samotność pozostawała niezmienna. Jednak z biegiem lat, z każdą zmianą, jaką przynosiło życie, zrozumiałam, że być może to właśnie ten dom, z jego surowymi regułami, kształtował mnie w sposób, który później dał mi siłę, by stać się kimś innym. Może w tej pustce, którą zostawił, znalazłam przestrzeń na własne odkrywanie siebie.

Mimo wszystko kochałam moich rodziców. Kochałam ich takimi, jacy byli - z ich słabościami i niedoskonałościami. Przecież to ja ich sobie wybrałam. Widocznie potrzebowałam tych doświadczeń, by wzrastać jako dusza. Dziś właśnie tak to rozumiem i tłumaczę sobie, patrząc na przeszłość oczami osoby DDA¹.

Pozostałam w tych wspomnieniach dłużej, niż zamierzałam, ożywiając te dawne reminiscencje. Jakiś czas temu rozmawiałam o naszym dzieciństwie z młodszą siostrą, Renią. Jej wspomnienia są zupełnie inne. Jakbyśmy żyły w dwóch różnych domach, w odmiennych środowiskach. Aż trudno w to uwierzyć!

Te doświadczenia skłoniły mnie jednak do wczesnego dążenia do zmiany, do opuszczenia domu rodzinnego. W moim przypadku stało się to za sprawą małżeństwa.

W 1984 roku, po półtorarocznej znajomości z moim przyszłym mężem, wzięłam ślub. W tym samym roku obroniłam swoją pierwszą pracę dyplomową na kierunku Obsługa Ruchu Turystycznego. W ten sposób jednocześnie zostałam mamą, żoną i absolwentką.

W wieku 21 lat stałam się niezależna od rodziców - do tego przecież dążyłam. Teraz wracałam do zupełnie innego miejsca - do mojego własnego domu.

Nie przesadzę twierdząc, że autonomia od zawsze miała dla mnie priorytetowe znaczenie. Brakowało mi jej w domu rodzinnym. Potem jednak, gdy wreszcie ją osiągnęłam, okazało się, że brakuje mi podstaw do zarządzania sobą: doświadczenia, samoświadomości i refleksji. To prowadziło do nieprzemyślanych, wręcz spontanicznych decyzji, przez znaczną część mojego życia.

Jako dziecko byłam nauczona opiekować się młodszą siostrą. Dlatego wchodząc w związek z mężczyzną, który miał małe dziecko, czułam się przygotowana do roli matki. Wierzyłam, że podołam temu wyzwaniu, nie bałam się go.

Szybko jednak dostrzegłam różnicę między moimi wyobrażeniami, a rzeczywistością. Nie mogłam poświęcić się wyłącznie wychowywaniu dzieci. Zaczęłam szukać sposobów na zarobkowanie, stając się „specjalistką od wszystkiego” - niestety kosztem siebie. Było to ogromne poświęcenie.

Nigdy jednak nie narzekałam. Wydawało mi się, że na tym polega życie. Wcześniej nie miałam czasu na refleksję, byłam zbyt zajęta codziennością. Tkwiłam w tym, co sama stworzyłam, powielając wzorce z domu rodzinnego. Nie dokonałam ich korekty.

Nieustannie przyjmowałam na siebie nowe obowiązki, nie mogąc liczyć na znaczące wsparcie ze strony męża. Choć nie pomagał mi w szczególny sposób, ale też nie spotykałam się z jego oporem. To dawało mi przestrzeń, by ambitnie planować kolejne przedsięwzięcia i wdrażać je w życie.

Zaczęłam spełniać swoje pierwsze marzenie, swój pierwszy cel… Włochy.

***

To był szczęśliwy zbieg okoliczności. Właśnie odbywała się pielgrzymka papieża Jana Pawła II. Skoro był w ojczyźnie, oczywistym było, że odwiedzi również Jasną Górę.

W całym mieście roiło się od akredytowanych dziennikarzy, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Wśród nich znalazł się także znany publicysta z L’Osservatore Romano². Jego nazwisko zatarło się w mojej pamięci, ale pamiętam, że tego wieczoru był naszym gościem. Razem z nim przybył Flavio - nasz przyszły wspólnik.

Mieszkaliśmy wtedy w dużym, nowoczesnym domu, położonym w najlepszej lokalizacji w mieście. W centrum w dzielnicy willowej, a zarazem w bliskim sąsiedztwie Sanktuarium. Dom zbudowany w wysokim standardzie robił ogromne wrażenie na naszych włoskich gościach, którzy mieli zupełnie inne wyobrażenia o warunkach życia w Polsce. Sądzę, że największym zaskoczeniem było dla nich to, że my, żyjąc w komunizmie, osiągnęliśmy porównywalny standard życia, jaki oni mieli w demokracji. Mogłam to zweryfikować niedługo później, kiedy w ramach rewizyty pojechaliśmy do Włoch. Tak czy inaczej, efektem naszego spotkania była nawiązana współpraca biznesowa z Flavio, która zaowocowała wspólną firmą.

Opisuję te wydarzenia w wielkim skrócie, ponieważ książka nie będzie o nich. Jednak bez tych informacji przekaz byłby niekompletny.

Tak zaczęła się moja przygoda z Włochami, z językiem włoskim i z własną firmą MEG - jedną z pierwszych w Polsce, zajmującą się importem luksusowego obuwia i dodatków. Oczywiście wyłącznie z najlepszych włoskich marek! Z pasji do Italii wymyśliłam także kolejny biznes: organizację ślubów we Włoszech. Przez kilka lat byłam wedding planneremi uwielbiałam to zajęcie. To było moje prawdziwe zamiłowanie.

Mam wrażenie, że ten naród jest zapisany w moim DNA³. Nawet kiedy postanowiłam osiedlić się w Portugalii i dotarłam do Porto, spotkałam Włochów. Prawdziwa kumulacja - ponad dwieście fantastycznych osób! Na ich czele stoi generał Angelo Arena. Teraz armią, którą dowodzi, jesteśmy my - członkowie ASCIP, Stowarzyszenia Włochów w Portugalii im. Dantego Alighieri, z siedzibą właśnie w Porto.

Ta kapitalna grupa ludzi stała się moim nowym środowiskiem. Moją rodziną. Moim dobrostanem społecznym.

***

Jednak zanim to nastąpiło, zanim powiedziałam sobie:

- Nie mam już nic do stracenia... i wyruszyłam w drogę, wydarzyło się wiele trudnych, lecz znamiennych sytuacji, które stały się motywatorami do działania.

Książka opowiada o pełnym wzlotów, upadków i zwrotów akcji, okresie życia w latach 2014 - 2022.

Ukazuje kulisy podejmowania decyzji oraz ujawnia, dlaczego dokonywałam takich właśnie wyborów. Dlaczego wybrałam Portugalię, a nie Włochy? Co mną kierowało? Kogo słuchałam?

Odpowiedzi na te i inne pytania, a także niesamowite zbiegi okoliczności, ciekawe fragmenty życia, niestandardowy sposób myślenia - to wszystko znajdzie się w tej książce.

Napiszę w niej o niełatwym czasie transformacji, o transcendentalnych okolicznościach, które zaczęły się dziać - i wciąż się dzieją. Opowiem o tym, jak wiele można zmienić i osiągnąć. O samej drodze, którą przemierzam, o tym, jak sobie radziłam mentalnie. Jak przezwyciężałam i pokonywałam strach.

A także o tym, jak przetrwać trudne okresy. Jak zaufać życiu i żyć w zgodzie ze sobą.

I oczywiście o synchroniczności, czyli o cudach!

***Jak radykalnie zmieniam swoje życie.

„Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie.”

Mahatma Gandhi

Przechodzę bardzo głęboką przemianę duchową. Jak głęboką? To się dopiero okaże. Jedno jest pewne: z wielkiego świata mody, z wybiegów w Mediolanie i Paryżu, doszłam do natury, do lasu, prawdziwego…to nie jest metafora.

Mediolan - nawiążę do niego jednym słowem. Był moim młodzieńczym marzeniem. Odkąd pamiętam, chciałam tam dotrzeć…właśnie tam! Nie do Rzymu czy Florencji, lecz do Mediolanu. Na Via Gluck, o której lekko zachrypłym, sensualnym głosem śpiewał Adriano Celentano. Bo to muzyka mnie prowadziła, była i wciąż jest moim przewodnikiem. Teraz jednak są to mantry.

Faktycznie, byłam na tej ulicy nie raz. Jadłam wyśmienite dania w kultowej restauracji „Cuoco di Bordo”. Urzeczywistniałam marzenia. Zresztą robię to i dzisiaj.

Niezapomniane chwile spędzałam z przyjaciółkami - Agnieszką Nałęcz Komornicką i Madzią Komornicką, bratnią duszą. Towarzyszył nam także mój ówczesny partner, Jacek. Czuję, że te wspomnienia pozostaną we mnie na zawsze - niezatarte. Bo kto mógłby zapomnieć o kolacjach ciągnących się do późnej nocy? Przy dobrym czerwonym winie, niekończących się rozmowach, o radości, jaką dawało nam wspólne towarzystwo. O naszej inwencji w organizowaniu czasu po pracy, który zawsze spełniał podstawowe kryterium: wieczór musiał być atrakcyjny. Kochałam te momenty.

Ciśnie mi się na usta piękna metafora:

- Chwilo, trwaj!

Oczywiście, ponieważ balans musi być zachowany, były też minusy. Poranki. Te bywały trudne. Lecz cóż, nie było zmiłuj się - należało jechać na targi, główny cel naszego pobytu.

Znałam wspaniałych producentów. Współpracowałam z topowymi markami, takimi jak: Casadei, Vicini, Giuseppe Zanotti, Baldinini, Pollini i wiele innych, które zmieniały się na przestrzeni lat. Do ich propozycji trzeba było dorosnąć, mieć wyczucie i dużo wcześniej orientować się, w jakim kierunku zmierzają trendy. i ja to miałam.

Właściciele tych manufaktur, byli poniekąd moimi przyjaciółmi. Włosi mają szczególny dar - umiejętność łączenia przyjemnego z pożytecznym, w sposób naturalny i niewymuszony. To podejście zawsze mi odpowiadało.

Muszę wspomnieć, że słynny dziś na całym świecie kreator mody, Giuseppe Zanotti, wraz z małżonką Cinzią Casadei, należeli do tego grona. Pewnego pięknego popołudnia zaprosili na wspólną kolację nie tylko nas, lecz także moją mamę i Edwarda - parę małżeńską w podróży poślubnej. Uznali, że będzie to dla nich prezent z okazji viaggio di nozze - czyli ich podróży poślubnej. Nowożeńcy, podróżując w stronę Rzymu, postanowili do nas dołączyć.

Kolacja była wykwintna, towarzyszyły jej wina z najwyższej półki, a miejsce wybrane przez gospodarzy, przerosło moje oczekiwania. Do dziś jestem im wdzięczna, za ten wyjątkowy wieczór.

Również w Mediolanie celebrowałam swoje 40 urodziny - oczywiście z najbliższymi: Jackiem, Agnieszką i innymi znajomymi. Na tą okoliczność wybraliśmy restaurację śródziemnomorską, prowadzoną przez rodzinę z Sycylii. Wypełniona po brzegi, tętniła życiem: gwar, śmiech, głośne rozmowy, niekończące się toasty i śpiewy.

Kelnerzy uwijali się jak w ukropie, aby zadowolić każdego gościa. Stoliki były malutkie, co pozwalało na przyjęcie większej liczby osób. Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać, jak genialnie Włosi radzą sobie z organizacją i logistyką. Tak było i jest w całych Włoszech.

Bravi, bravi, bravi!

***

Na wstępie wspomniałam o Polsce, a teraz niemal bezustannie opowiadam o Italii. Może dlatego, że mam z tym krajem i jego mieszkańcami tak wiele cennych wspomnień. Wspomnień naładowanych pozytywną energią, którą odnajdywałam tam za każdym razem, gdy przylatywałam lub przyjeżdżałam. Szczęśliwie, tych podróży było naprawdę sporo.

W Italii moje serce szeptało nieustannie:

- To są twoje klimaty. Tego potrzebujesz do życia. Kochasz to!

Pokazy mody, czerwony dywan, słynne ulice zakupowe, takie jak Via Montenapoleone w Mediolanie czy Via dei Condotti i Via del Babuino w Rzymie - miały dla mnie drugorzędne znaczenie. Zdecydowanie bardziej zachwycałam się operą, sztuką i niezliczonymi zabytkami. Jednak prawdziwie hipnotyzowały mnie zamki, warownie takie jak Monteriggioni czy Luca, a także sanktuaria, klasztory i kościoły.

Wabiły mnie niczym słowa z Księgi Wyjścia:

„Do ziemi, która opływa mlekiem i miodem”

Wj 3,8

To właśnie wtedy uświadomiłam sobie coś niezwykle istotnego - w Italii czuję się bardziej „u siebie” niż w rodzinnym kraju. Moje odczucia można by porównać do tego, co przeżywają osoby odkrywające swoją prawdziwą tożsamość. Jak transseksualiści, którzy odnajdują siebie.

Jednak nic nie trwa wiecznie. Zwłaszcza targi. Po czterech dniach intensywnej pracy, przychodził czas, by pakować walizki i wracać do domu. Zawsze żegnaliśmy się z Italią, mając już na myśli kolejny wspólny wyjazd.

***

Nadszedł moment powrotu do domu. Tam czekały na mnie dwie śliczne córeczki - Kasia i Agatka, a wraz z nimi liczne obowiązki. To, jak zmagam się z przeładowaną rzeczywistością, obserwowała moja pracownica. W tamtym czasie prowadziłam równolegle drugą działalność - firmę BENE. Produkowałam odzież damską. To był biznes, który przynosił mi zarówno dochód, uznanie odbiorców, jak i satysfakcję. Jednak nie dawałam rady pogodzić wszystkiego i jednocześnie po prostu żyć. Za jej namową postanowiłam więc zorganizować sobie pomoc domową.

Przez kilka lat panie zmieniały się jak w kalejdoskopie, aż szczęśliwym zbiegiem okoliczności na mojej drodze pojawiła się Pani Irenka. Od początku stała się częścią naszej rodziny - dyskretna i empatyczna. Była cichym obserwatorem dorastania i przemian moich córek, a także transformacji mojego małżeństwa.

Niestety, po kilkunastu latach wspólnego życia, nasz związek się rozpadł. To był swoisty dramat, którego Pani Irenka była mimowolnym świadkiem. Poznała również mojego kolejnego partnera - Jacka.

W Jacku byłam zakochana i kochana... Wręcz bez pamięci. Ale tej miłości nie wystarczyło, by stworzyć trwały, szczęśliwy związek. Choć wszyscy w naszym otoczeniu uważali, że jesteśmy idealnie dobraną parą, a my robiliśmy, co mogliśmy, by utrzymać relację. Zewnętrznie piękni i atrakcyjni, wizualnie pasujący do siebie, dawaliśmy wrażenie życia celebrytów. Wspólne wyjścia, eleganckie kolacje, uroczyste przyjęcia - to wszystko tworzyło iluzję doskonałości. Niestety, kryzysy okazały się silniejsze niż więzi miłości. Związek nie przetrwał.

Po rozstaniu z Jackiem, uciekłam w kolejny związek. Tym razem był to Włoch - młodszy ode mnie, ciepły i niezwykle utalentowany kulinarnie – Beppe, stał się moim wsparciem i ostoją. To przy nim mogłam odbudować zrujnowany system nerwowy, po wyczerpującej relacji.

W moim domu znów zaświeciło słońce. Powrócił uśmiech, harmonia i lekkość. Zamieszkała w nim pogodna energia południa Europy. Śródziemnomorskie smaki i zapachy stały się jego nieodłącznym elementem. Rozmaryn, bazylia, oregano, kolendra - to zioła, które wypełniały naszą kuchnię. Do tego woń luksusowych perfum Lalique, których używał oraz aromat porannego espresso, parzonego w caffettierze, dopełniały tę magię.

Wieczory były pełne prostych potraw z Puglii - jego rodzinnego regionu - przeplatanych wyrafinowanymi przepisami. Menu było zawsze urozmaicone, choć niezmiennie włoskie. Wino, które towarzyszyło potrawom, dodawało atmosfery rozluźnienia, i sprzyjało bliskości. Rozmawialiśmy o wszystkim, inspirując i wspierając się wzajemnie.

Było mi z nim dobrze. Nawyki, jakie mają południowcy - spontaniczne przytulania, niespodziewane pocałunki, drobne, ciepłe gesty - sprawiły, że stał mi się bliższy niż ktokolwiek wcześniej. Nie było to jednak zakochanie. Kochałam go za to, jak się przy nim czułam.

Nauczył mnie bliskości drugiej osoby - czegoś nowego, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Był także pierwszym mężczyzną, który wniósł swoją obecność do kuchni, dla mnie, to był prawdziwy afrodyzjak. Tych kilka lat, było naprawdę dobrym czasem w moim życiu.

Jednak moje wnętrze - serce, dusza, esencja, wciąż poszukiwały… Czego? Dziury w całym? Szukałam odpowiedzi, choć nie zadałam właściwego pytania. Zapisałam się do szkoły - Akademia Feng Shui. Może filozofia chińska, konfucjanizm, taoizm, i Ching⁴, pomogą mi postawić odpowiednie pytania. Może przyniosą odpowiedzi…

To były dobrze wykorzystane trzy lata. Pod koniec naszej relacji obroniłam drugą pracę dyplomową, temat: „Aranżacja Przestrzeni według Feng Shui.”

Zastanawiam się:

- Na ile ten kierunek edukacji wpłynął na nasz związek?

Wiedziałam, czułam całą sobą przemijanie. Stało się dla mnie jasne, że nasza wspólna droga dobiega końca. Relacja już się nie rozwijała. Zatem przestałam się angażować. Obserwowałam z boku, myśląc: - Będzie, co ma być.

- Hmmm… Czy to był błąd? Może tak… Może nie… Nie wiem.

Dziś wybaczyłam sobie fakt, że odpuściłam. Byłam przekonana, że zaangażowanie mojego partnera wystarczy za nas oboje. Tak się jednak nie stało.

Przebudzenie po kilku latach spędzonych, ujmując to metaforycznie, w wellness, nie było przyjemne. Podróżowanie po całym świecie i różne atrakcje jakie proponował, nagle zniknęły. Nastała pustka…

Początkowo miałam do niego żal. Dziś, jestem mu prawdziwie wdzięczna. Był moim towarzyszem przez malowniczy odcinek drogi, którą przemierzam.

To był czas kończenia pewnego etapu życia. W tym samym okresie definitywnie zamknęłam oba salony. Najpierw ten w Krakowie, a pół roku później w Częstochowie. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Tym bardziej, że wiedziałam, iż ta działalność była moim jedynym źródłem dochodu. Jednak niechęć do jej kontynuowania, była silniejsza od zdrowego rozsądku.

Nikt nie mógł zrozumieć tej decyzji. Po fakcie, sama miałam mieszane odczucia. Przecież byłam w tym dobra. Profesjonalna. Dlaczego odpuściłam?

„Przyjdzie taki czas, że będziesz uważać, że wszystko jest już skończone. To będzie początek.”

Louis L’Amour

***

W myśl powyższego, paradoksalnie właśnie tutaj zaczynało się moje życie. To, co najlepsze, miało dopiero nadejść, i zacząć wypełniać przestrzeń, która powstała - tę pustkę.To pozorne zatrzymanie na wielu poziomach, okazało się bieżnią treningową, dającą mi rozpęd do kwantowego skoku. Chociaż wszystko poprzedzone było naprawdę trudnymi doświadczeniami.

Kiedyś przeczytałam taki fragment:

„Kiedy Bóg chce ci zrobić podarunek, zwykle opakowuje go w kłopot. Im większy podarunek otrzymasz, tym większym kłopotem Bóg go maskuje.”

Norman Vincent Paele

Niestety... najpierw pojawiają się kłopoty. A ja, świeżo przebudzona „kubłem zimnej wody” nie byłam gotowa na taką rzeczywistość. Po raz pierwszy w życiu zadałam sobie pytania egzystencjonalne:

- i co teraz? Co powinnam zrobić? Jak mam żyć?

Na szczęście wiedziałam jedno:

„Nie można rozwiązać problemu na tym samym poziomie świadomości, na którym powstał.”

Albert Einstein

Poszukiwałam siebie… jak Elizabeth Gilbert, autorka autobiograficznej książki „Jedz, módl się, kochaj.” W jej postać w filmie pod tym samym tytułem, bardzo sugestywnie wcieliła się wspaniała Julia Roberts.

Wiedziałam, że muszę zmienić swój mindset - czyli sposób myślenia.

- Ale jak długim procesem okaże się transformowanie świadomości? Czy można go przyspieszyć? Co zrobić, aby poczuć zmianę? A przede wszystkim - co to w ogóle znaczy „poczuć zmianę”? Jak się zamanifestuje? Po czym ją rozpoznam?

Odpowiedź na ostatnie pytanie jest prosta:

_- Po efektach_.

Wszystko zależy od nas - od naszego zaangażowania. Efekty są wprost proporcjonalne do ilości i jakości włożonej pracy. Ale nie chodzi o pchanie pustych taczek. Nie! Trzeba zaorać i odchwaścić swoje wnętrze, a potem zasadzić w nim nowe idee. To wymaga czasu, uwagi, zaangażowania, a nawet poświęcenia. Potrzeba wiary w sens tego procesu, akceptacji wszystkiego, co nas spotyka, a na końcu… odpuszczenia. Pozostawienia przestrzeni, aby zmiana miała szansę w nas wykiełkować.

Z drugiej strony, ten proces nigdy się nie kończy. Dopiero po kilku latach zauważyłam trwałe zmiany. Zaczęłam „rodzić jabłka na jabłoni, a nie gruszki na wierzbie.” Wzięłam za siebie odpowiedzialność w 100%.

Z potrzeby serca wysyłałam w świat życzliwość, współczucie, wdzięczność, miłość - zarówno do innych, jak i do siebie. Pokochałam i zaakceptowałam siebie. Myślę, że to był siedmiomilowy krok. Fundament - miłość własna - największy progres w samorozwoju. Błysk! Olśnienie! Popularne „Aha!”

Jednak zanim doszłam do tego punktu, musiałam ratować swoją sytuację zawodową, która uległa dramatycznemu pogorszeniu.

To jest dłuższa historia, ale ściśle wiąże się z początkiem mojej duchowej przemiany.

To właśnie wtedy wyraźnie poczułam nieznany mi wcześniej impuls

***

ROK 2014

„Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy.”

Albert Einstein

Pewnego majowego dnia obejrzałam film pt. „Droga życia” Camino, w reżyserii i według scenariusz Emilio Esteveza. W roli głównej wystąpił znany hollywoodzki aktor Martin Sheen. Nigdy wcześniej, żaden film nie wywarł na mnie takiego wrażenia. Miałam poczucie, jakby ktoś z góry wysłał do mnie pocztówkę dźwiękową - i ja ją odczytałam.

Czułam, że jestem prowadzona!

To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Camino de Santiago⁵, szlaku prowadzącym do Santiago de Compostela. Poczułam się, jakbym została rażona gromem z jasnego nieba. Długo nie mogłam się otrząsnąć z wrażenia. Film obejrzałam jeszcze kilka razy. W końcu zrozumiałam - chciałam pójść Szlakiem Jakubowym, dotrzeć do celu, do katedry w Santiago de Compostela, poświęconej Świętemu Jakubowi, jednemu z dwunastu apostołów. Według tradycji, to tam znajduje się miejsce jego spoczynku.

Czułam, że los mi sprzyja, ale prowadził mnie okrężną drogą, abym mogła nabrać doświadczeń.

W lipcu tego samego roku organizowałam ślub i przyjęcie dla przesympatycznej polskiej pary, Ewy i Pawła. Jako wedding planner zrealizowałam ich marzenie o uroczystości w sercu Toskanii, w malowniczym resorcie Borgo San Luigi w Colle Val d’Elsa.

Podczas gdy kolacja trwała w najlepsze, ja prowadziłam z właścicielem resortu rozmowę o sprawach egzystencjalnych. Ku mojemu zaskoczeniu, konwersacja zeszła na temat filmu „Camino” i Camino de Santiago.

Wtedy Guglielmo zapytał:

- Chcesz poznać Massimo Tedeschi, prezesa stowarzyszenia zajmującego się innym szlakiem? Ten biegnie z Canterbury do Rzymu, przechodząc przez Wielką Brytanię, Francję, Szwajcarię i Włochy. Wiesz, że droga ta przebiega również w pobliżu mojego resortu? Dobrze się znamy. Mogę go zaprosić do San Luigi. Co o tym myślisz?

Oczywiście, że chciałam! Nie musiałam się nawet zastanawiać.

Zaledwie kilka dni po powrocie do Polski ponownie znalazłam się w tym samym miejscu, również tym razem w towarzystwie mojej córki Agatki, która towarzyszyła mi też podczas poprzedniej wizyty.

To właśnie wtedy poznałam Massimo Tedeschi, prezesa stowarzyszenia Via Francigena⁶, a także jego sekretarza, Luca Bruschi.



…„Drożdżowa chałka”... To metafora oddająca zmienność mojego życia.

Cztery długie wałki ciasta, splecione w jeden warkocz, przypominają cztery różne ścieżki, które wzajemnie się przeplatają. Tworzą krajobraz pełen różnorodności: pagórki i doliny. Wzrastanie sprawia, że wszystko staje się bardziej wyraziste - to, co wypukłe, zdaje się dominować, a miejsca wklęsłe nabierają głębi.

W tamtym momencie stałam właśnie na jednym z wzniesień chałki...



Bonusem za gotowość do działania była niespodzianka - Palio⁷, słynny wyścig koni organizowany w Sienie, dwa razy do roku, w lipcu i sierpniu. To niezwykłe wydarzenie, w którym ścigają się konie reprezentujące 17 dzielnic Sieny, zwanych contrade. Trasa wyścigu obejmuje trzy okrążenia wokół majestatycznego Piazza del Campo di Siena.

Palio, to jednak nie tylko wyścig. To spektakl poprzedzony uroczystą kolacją, podczas której długie stoły wypełniają wąskie uliczki miasta. Organizatorzy z poszczególnych contrade, zapraszają swoich zwolenników na biesiadę. Uczestnicy, ubrani w barwy swojej dzielnicy jedzą, śpiewają i rozgrzewają emocje przed wyścigiem. Miałam przyjemność zasiąść przy jednym z tych stołów - klimat jak z innej epoki! Byłam tym wszystkim oczarowana.

W powietrzu unosił się zapach trocin, którymi, wraz z pilśniowymi płytami, przykryty był cały plac na czas zawodów. Stawka była wysoka - zwycięski koń miał zapewnić swojej dzielnicy ulgę podatkową na rok. Choć krążą pogłoski, że to tylko legenda, jednak emocje wśród kibiców, były jak najbardziej prawdziwe.

Z budynku Banco di Siena, niczym z bocianiego gniazda, mogłam obserwować widowiskowy pokaz sztandarów - bandiere, oraz sam wyścig. Zachwycona atmosferą i otoczeniem, z całego serca dopingowałam „naszego” konia. Niestety, nie udało mu się wygrać.

Jednak wracając do sedna - zanim zaprosiłam Massimo Tedeschi i Luca Bruschi do Polski, minęły pierwsze dwa lata trudności, które z perspektywy czasu, stały się ciekawym etapem mojego rozwoju. W tym okresie zrodził się w mojej głowie pomysł: projekt dotyczący polskiego odcinka Via Francigena. Szlak miałby prowadzić: od Wawelu w Krakowie do Sanktuarium na Jasnej Górze w Częstochowie, wiodąc przez malowniczy Szlak Orlich Gniazd - jeden z najpiękniejszych turystycznych szlaków pieszych w Polsce.

***

Jednak tymczasem mówiłam do siebie:

- To jest prawdziwe dno. Gorzej już być nie może. Musi nastąpić odbicie…

Ale to odbicie nie nadchodziło. W końcu miałam wrażenie, że przebiłam się nawet przez Rów Mariański - na drugą stronę Ziemi.

Czułam się zupełnie zagubiona w nowej, przytłaczającej rzeczywistości. Dezorientacja i brak jasności, co do przyszłości, zdawały się dominować moje myśli. Jednocześnie na zewnątrz starałam się zachowywać fason.

Przyjęłam zasadę:

- fake it until you make it - udawaj, aż stanie się to rzeczywistością.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij