- W empik go
Podróże Gulliwera. Gulliver's Travels - ebook
Podróże Gulliwera. Gulliver's Travels - ebook
Jonathan Swift: „Podróże Gulliwera”. „Gulliver's Travels”. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Podróże Guliwera – powieść Jonathana Swifta napisana w 1726 roku, stanowiąca połączenie satyry na ludzką naturę z parodią popularnych w tamtym okresie „powieści podróżniczych”. Stanowi najbardziej znaną pracę Swifta, jest jednocześnie zaliczana do klasyki literatury angielskiej. Książka zdobyła ogromną popularność już wkrótce po wydaniu (John Gay stwierdził, że stanowi lekturę uniwersalną, czytaną przez wszystkie warstwy społeczne), ukazuje się drukiem praktycznie nieprzerwanie od roku pierwszej publikacji. George Orwell powiedział, że gdyby miał wybrać sześć książek, które miałyby ocaleć, podczas gdy wszystkie inne uległyby zniszczeniu, Podróże Guliwera z pewnością znalazłby się wśród nich. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Podróże_Guliwera)
Travels into Several Remote Nations of the World. In Four Parts. By Lemuel Gulliver, First a Surgeon, and then a Captain of Several Ships, better known simply as Gulliver's Travels (1726, amended 1735), is a novel by Irish writer and clergyman Jonathan Swift, that is both a satire on human nature and a parody of the "travellers' tales" literary sub-genre. It is Swift's best known full-length work, and a classic of English literature. The book became popular as soon as it was published. John Gay wrote in a 1726 letter to Swift that "It is universally read, from the cabinet council to the nursery." Since then, it has never been out of print. Cavehill in Belfast is thought to be the inspiration for the novel. Swift imagined that the mountain resembled the shape of a sleeping giant safeguarding the city. (http://en.wikipedia.org/wiki/Gulliver's_Travels)
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-158-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydawca do Czytelnika
Autor tych podróży, Lemuel Guliwer, jest moim dawnym i poufałym przyjacielem, a nawet po matce jesteśmy z sobą w pokrewieństwie. Będzie temu około lat trzech, jak pan Guliwer, znudzony ciągłym gromadzeniem się ciekawych w jego domu w Redriff, kupił sobie małą majętność z gruntem i wygodnym domem pod Newark, w hrabstwie Nottingham, swej ojczystej prowincji, i teraz żyje tam, wprawdzie na ustroniu, ale szanowany przez sąsiadów.
Chociaż pan Guliwer urodził się w hrabstwie Nottingham, gdzie ojciec jego mieszkał, słyszałem jednakże, że familia jego pochodzi z hrabstwa Oxford, i sam znalazłem na cmentarzu w Banbury, do tej prowincji należącym, wiele nagrobków Guliwerów.
Jeszcze przed oddaleniem się z Redriff pan Guliwer wręczył mi pisma tu drukowane i upoważnił do rozrządzenia nimi według upodobania. Przeczytałem je z największa starannością trzykrotnie. Styl w nich jest jasny, prosty i jedną tylko mają wadę, a mianowicie, że autor zwyczajem podróżnych za obszernie opisuje pomniejsze szczegóły; przez całe jednak dzieło powiewa duch prawdy i autor taką się istotnie odznacza prawdomównością, że w okolicach Redriff, jeżeli kto chce kogo o czymś zapewnić, zwykle mówi: „Jest to tak prawdziwe, jakby sam pan Guliwer powiedział”.
Po zasięgnięciu rady wielu godziwych osób, którym za pozwoleniem autora papiery te pokazałem, odważam się dzisiaj ukazać je światu w nadziei, że przynajmniej na niejaki czas będą przyjemniejszą rozrywką dla naszej szlachetnej młodzieży niż pospolite ramoty o polityce i stronnictwach.
Ten tom byłby zapewne jeszcze raz tak obszerny, gdybym sobie nie był pozwolił na opuszczenie wielu miejsc opisujących wiatr, przypływ i upływ morza, meteorologiczne postrzeżenia i ruchy okrętowe w czasie burzy, a wszystko to w stylu żeglarskim. Opuściłem także wszystkie podania długości i szerokości geograficznej i obawiam się, że może pan Guliwer niekontent będzie z tych wypuszczeń, lecz ja postanowiłem, ile tylko być może, dzieło to uczynić dla ogółu przystępnym. Jeżeli z nieświadomości mej w żeglarstwie błędy jakie popełniłem, sam tylko za to jestem odpowiedzialny; zresztą gdyby kto z podróżnych życzył sobie zobaczyć tekst oryginalny w całej obszerności, tak jak z rąk autora wyszedł, do zadośćuczynienia zawsze znajdzie mnie gotowym.
Co się tyczy bliższych wiadomości o życiu autora, znajdzie je czytelnik na pierwszych kartach tej książki.
Richard Sympson
List kapitana Guliwera do swego kuzyna Richarda Sympsona
Jeżeli się kiedy sposobność nadarzy, to mam nadzieję, ze nie omieszkasz publicznie oświadczyć, iż tylko na Twoje usilne i ponawiane prośby zgodziłem się błędnie i niepoprawnie napisaną historię moich podróży drukiem ogłosić, przy czym zobowiązałem Cię wezwać na pomoc kilku młodych akademików z któregoś z naszych uniwersytetów do uporządkowania materiałów i poprawy stylu, tak jak za moją radą uczynił mój kuzyn Dampier ze swoją książką pod tytułem Podróż naokoło świata. Lecz jeżeli sobie dobrze przypominam, nie pozwoliłem Ci nic opuszczać, a jeszcze mniej dodawać. Zmuszony wiec jestem nie przyznać się do tego wszystkiego, co nie jest moje, a szczególniej do ustępu o Najjaśniejszej Królowej Annie, najpobożniejszej i najchwalebniejszej pani. Lubo ją więcej szanowałem i uwielbiałem niż kogokolwiek z rodzaju ludzkiego, powinniście byli jednak rozważyć. Ty lub który z Twych współpracowników, co sobie pozwolił usunąć ten ustęp, naprzód: że nie jest moim zwyczajem pochlebiać, a potem, że nieprzyzwoicie było stworzenie tego co ja gatunku chwalić przed moim nauczycielem Houyhnhnmem. Co więcej, jest to zupełnym fałszem, bo ja przez pewną cześć panowania Jej Królewskiej Mości żytem w Anglii i — o ile wiem — rządziła ta pani ciągle przez pierwszego ministra, z początku lorda Godolphina, a później lorda Oxfordu; tak umieściliście na mój karb fałsz oczywisty. A nawet w przedstawieniu Akademii Systematyków i w niektórych miejscach mojej mowy do mego pana Houyhnhnma powypuszczaliście główne zdarzenia alboście je tak poobcinali i poodmieniali, że mi z trudnością przychodziło poznać własne moje dzieło. Kiedy Ci czyniłem wyrzuty w którymś z moich listów, odpowiedziałeś mi, że lękasz się obrazić władze publiczną, która, wolności druku ciągle baczna, wszystko, cokolwiek pozór ma przymówki (sądzę, że tego wyrażenia użyłeś), gotowa nie tylko zganić, ale i karać. Ale proszę Cię, jak można to, co napisałem przed tylu laty i w oddaleniu pięciu tysięcy mil w inym królestwie, stosować do któregoś z Jahusów, którzy dziś, jak powiadają, rządzą naszą trzodą? Zwłaszcza że to wszystko pisałem w czasie, kiedym się nie mógł obawiać powrotu pod ich panowanie. Czyliż nie mam przyczyny dręczyć się widokiem tych samych Jahusów ciągnionych w powozach przez Houyhnhnmów, jak gdyby były to ostatnie bydlęta, a tamci rozumnymi stworzeniami?
Prawdziwie dlatego tylko się usunąłem w moje zacisze, ażeby uniknąć tego szkaradnego widowiska.
Oto, co uważałem za swój obowiązek, aby Ci powiedzieć, tak ze względu na Ciebie, jak i na ufność, jaką Cię darzyłem.
Nadto wyrzucam sobie słabość moją, iż na prośby i fałszywe powody, przez Ciebie i niektórych innych użyte, zezwoliłem na ogłoszenie moich podróży wbrew własnemu zdaniu.
Przypomnij sobie, jak często Cię prosiłem, kiedy chcąc niechęć moją przezwyciężyć powoływałeś się na dobro powszechne; jak często, mowie, prosiłem Cię, byś rozważył, że Jahusy są zwierzętami zupełnie niezdolnymi do poprawy ani przez naukę, ani przez przykład. Wypadki potwierdziły tę opinię, gdyż zamiast aby książka moja przynajmniej na tej małej wyspie pomogła usunąć nadużycia i zepsucie, jak miałem niejaką nadzieję, widzisz, że po sześciu miesiącach od jej ogłoszenia żadnego nie przyniosła z tych skutków. Prosiłem Cię, abyś uwiadomił mnie listownie, kiedy stronniczość i kliki znikną, sędziowie będą oświeceni i nieprzedajni; pieniacze poczciwi, umiarkowani i niezupełnie z rozumu obrani; kiedy równina Smithfietd zajaśnieje piramidami ksiąg prawniczych; wychowanie młodzieży szlacheckiej — gruntownie odmienione; lekarze — wygnani; żony Jahusów — bogate w cnoty, honor, wierność, zdrowy rozsądek; dwory i poczekalnie ministrów — oczyszczone z plugastwa; mądrość, zasługa i nauki — wynagrodzone, a ci, co wierszem lub prozą druk hańbią — skazani, aby za jedyne pożywienie mieć swój papier, a za napój — atrament. Po Twoich zachęceniach rachowałem na te zmiany i na tysiąc innych, które jasno były wytknięte w moim dziele. I trzeba przyznać, że siedem miesięcy wystarczyłoby na poprawę tych wszystkich przywar i słabości, którym Jahusy są poddani, gdyby choć trochę mądrości i cnoty posiadali. Wbrew jednak moim oczekiwaniom każdy Twój posłaniec przynosił mi z listem paki ˝pism, rozważań, głosów i uwag nad drugą częścią˝, w których mnie oskarżano, żem spotwarzył urzędników stanu, poniżył rodzaj ludzki (mają bowiem bezczelność przywłaszczania sobie tego nazwiska) i płeć niewieścią zniesławił. Poznałem zaraz, że pisarze tych ramot nie są z sobą w zgodzie, jedni bowiem nie chcą przyznać, ażebym ja był autorem moich podróży, drudzy zaś wmawiają we mnie pisma zupełnie mi obce.
Musze także napomknąć, że Twój drukarz pokładł fałszywe daty niektórych moich podróży i czasu mego powrotu i ani roku, ani miesiąca, ani dnia nie podał dokładnie. Dowiedziałem się przy tym, że rękopis mój po ogłoszeniu dzieła zniszczony został; a że nie mam żadnej kopii onego, przesyłam Ci przeto niektóre sprostowania, które umieścić możesz, gdyby kiedykolwiek drugie wydanie ukazać się miało; nie zaręczam jednak za nie i zostawiam rozsądnym i zacnym czytelnikom, aby poprawił, co trzeba.
Powiedziano mi, ze nasi jahuscy żeglarze mowę moją żeglarska uznali w wielu miejscach za niewłaściwą i przestarzałą. Nic na to nie poradzę. W pierwszej mojej podróży, będąc jeszcze bardzo młodym, uczony byłem przez starych żeglarzy i tak się nauczyłem mówić, jak oni mówili. Później widziałem, ze Jahusy na morzu tak są skłonni do przyjmowania nowych słów jak Jahusy na ladzie, którzy co rok prawie tak mowę swą odmieniają, ze ile razy do mej ojczyzny wróciłem, zawsze znalazłem starą mowę tak zmienioną, iż ją zaledwie mogłem zrozumieć. Podobnie, gdy mnie kto ciekawy z Londynu odwiedzi, nigdy się nie możemy zrozumieć, bo do wyrażenia swych myśli zupełnie innych słów używamy.
Gdyby mnie krytycy Jahusów choć trochę interesowali, miałbym zupełną słuszność na wielu z nich się użalać, którzy na tyle byli bezczelni, żeby naprzód utrzymywać, że podróże moje są czystą bajką w mózgu moim wyległą, a potem nawet tak dalece zuchwałość swą posunęli, iż ośmielili się powiedzieć, że równie nie ma Houyhnhnmów i Jahusów, jak i mieszkańców Utopii.
Wyznaję jednak, że co się tyczy narodów Lilliputów, Brobdingragu (tak powinno być napisane, a nie Brobdingnagu, jak to błędnie czytają) i Laputy, żaden z naszych Jahusów nie był na tyle śmiały, by je choćby w najmniejszą podać wątpliwość, jako też i wypadki, które o tych narodach przytoczyłem, tu bowiem prawda tak jest jasna, że przekonanie gwałtem za sobą pociąga.
Ale czyż powieść moja o Houyhnhnmach i Jahusach mniej jest prawdziwa? Czyliż i w tym kraju nie ujrzysz tysięcy tych ostatnich, którzy tylko szwargotaniem i tym, że nie chodzą nago, różnią się od swych zwierzęcych braci w kraju Houyhnhnmów? Pisałem dla ich poprawy, nie dla ich pochwał. Jednogłośne pochwały całego ich rodu mniej by znaczyły u mnie niż rżenie dwóch wyrodków Houyhnhnmów w mej stajni trzymanych, ponieważ mimo całego ich zwyrodnienia uczę się ciągle od nich jakiejś cnoty wolnej od domieszki zła.
Czyż śmieją mniemać te nędzne stworzenia, że się poniżę i bronić będę mej prawdomówności? Lubo i ja Jahu jestem, wiadomo jednak, że przez naukę i przykład mego znakomitego pana i nauczyciela w przeciągu dwóch lat (jak wyznać muszę, nie bez trudności) do tego doprowadziłem, że się pozbyłem tych piekielnych nałogów, które szczególnie w Europie w mym rodzaju są tok zakorzenione, to jest kłamania, chełpienia się, oszukiwania i dwuznacznego przemawiania.
Mógłbym jeszcze więcej czynić żalów z tego powodu, lecz i Ciebie, i mnie nie chcę dłużej męczyć. Przyznaję, że od ostatniego mego powrotu, przez obcowanie z małą liczbą jednostek Twojego gatunku, a szczególnie z tymi z mej familii, z którymi związków unikać nie mogę, reszta tych złych zarodów mojej jahusowej natury znowu we mnie odżyła. Gdyby nie to, pewno bym tak niedorzecznego planu, jak chęć zreformowania rodzaju Jahusów w tym królestwie, nigdy nie był uczynił, lecz teraz odstępuję już na zawsze od tego urojenia.
2 kwietnia 1727Część pierwsza. Podróż do Liliputu
Rozdział pierwszy
Gulliwer nadmienia w krótkości o swoim urodzeniu, familii i pierwszych przyczynach podróży. Statek jego ulega rozbiciu i Gulliwer wpław dostaje się do Lilliputu, gdzie go związują i w głąb kraju prowadzą.
Ojciec mój miał szczupły majątek, położony w hrabstwie Nottingham. Z pięciu jego synów ja byłem trzeci. W czternastym roku posłał mnie do Kolegium Emanuela w Cambridge, gdzie zostawałem przez lat trzy, czas mój pożytecznie trawiąc; ale że na utrzymywanie mnie w szkołach wydatek był nazbyt wielki, gdyż sam miałem bardzo skąpą rentę, oddano mnie do pana Jakuba Batesa, sławnego w Londynie chirurga, u którego bawiłem lat cztery. Niewielkie kwoty, które mi czasem posyłał mój ojciec, obracałem na uczenie się żeglugi i umiejętności matematycznych, potrzebnych tym, którzy myślą żeglować, co jak przewidywałem, miało być moim przeznaczeniem. Porzuciwszy pana Batesa powróciłem do ojca, i tak od niego jako też od mego stryja Jana i od niektórych moich krewnych zebrałem czterdzieści funtów szterlingów, zapewniwszy sobie drugie trzydzieści funtów szterlingów co rok na utrzymanie moje w Lejdzie. Tam się dostawszy uczyłem się doktorstwa przez lat dwa i siedem miesięcy, będąc przekonany, że ta umiejętność bardzo mi się kiedyś przyda w moich podróżach.
Wkrótce po moim z Lejdy powrocie, za poręką mego zacnego nauczyciela, pana Batesa, otrzymałem urząd chirurga na statku „Jaskółka”, na którym, przez półczwarta roku zostając pod komendą kapitana Abrahama Panella, odprawiłem podróże na Wschód i do innych krajów, z których powróciwszy postanowiłem osiąść w Londynie.
Pan Bates zachęcał mnie do chwycenia się tego przedsięwzięcia i zdał mi niektórych swoich chorych. Nająłem mieszkanie w jednym małym domu, położonym w dzielnicy miasta zwanej Old-Jury, i niedługo potem ożeniłem się z panną Marią Burtonówną, drugą córką pana Edwarda Burtona, pończosznika z ulicy Newgate, która mi w posagu wniosła czterysta funtów szterlingów. Lecz gdy w dwa lata potem umarł mój nauczyciel, kochany pan Bates, zostałem prawie bez znajomych i dochody moje poczęły się znacznie zmniejszać, ponieważ sumienie moje nie pozwalało mi w leczeniu uciekać się do środków, których wielu moich kolegów używało. Naradziwszy się przeto z żoną i z niektórymi poufałymi przyjaciółmi, przedsięwziąłem jeszcze jedną morską podróż. Byłem chirurgiem na dwóch statkach, a odprawiwszy przez sześć lat niemało podróży do Indii Wschodnich i Zachodnich, mój szczupły majątek nieco powiększyłem. Czas mój wolny obracałem na czytanie najlepszych, tak dawnych, jako i teraźniejszych autorów, będąc zawsze pewną liczbą książek zaopatrzony, a gdy się znajdowałem na lądzie, nie zaniedbywałem dowiadywać się o obyczajach narodu oraz uczyć się krajowego języka, co mi z łatwością przychodziło, bo miałem pamięć arcydobrą.
Gdy mi ostatnia podróż nie udała się szczęśliwie, zbrzydziłem sobie morze i umyśliłem z żoną i z dziatkami mieszkać w domu. Odmieniłem gospodę i przeniosłem się z Old-Jury na ulicę Fetter-Lane, a stamtąd na Wapping, w nadziei, że mieszkając między flisami znajdę stąd dla siebie jakowąś korzyść, ale mi się to nie udało.
Po trzech latach oczekiwania i próżnej nadziei polepszenia mych interesów otrzymałem od kapitana Wilhelma Pricharda korzystne miejsce na jego statku „Antylopa”, odpływającym na morza południowe. Ruszyliśmy z Bristolu dnia czwartego maja 1699 roku. W początku żegluga nasza była arcyszczęśliwa.
Próżna rzecz nudzić czytelnika szczegółami przypadków, które się nam na tych morzach przytrafiły, dosyć jest powiedzieć, że płynąc do Indii Wschodnich wytrzymaliśmy wielką burzę, która nas zapędziła na północny zachód od Ziemi Van Diemena. Postrzegłem, żeśmy się znajdowali pod trzydziestym stopniem i dwiema minutami szerokości południowej. Dwunastu naszych żeglarzy umarło z nadmiernego wysiłku i lichego pożywienia, reszta znajdowała się w stanie zupełnego wyczerpania. Piątego listopada, kiedy lato zaczyna się w tamtym kraju, czas był pochmurny i żeglarze ujrzeli skałę wtedy dopiero, gdy już nie więcej jak na połowę długości liny była oddalona od statku. Wiatr był tak gwałtowny, że nas prosto na nią napędził i w jednej chwili statek nasz się rozbił. Sześciu z nas pośpieszyło do szalupy, usiłując oddalić się od skały i statku.
Przez trzy prawie mile płynęliśmy robiąc wiosłami, aż na koniec, gdyśmy zupełnie z sił opadli, zdaliśmy się na łaskę fal i w przeciągu może pół godziny jeden szturm północnego wiatru nas wywrócił.
Nie wiem, co się stało z towarzyszami moimi, którzy byli na szalupie, ani z tymi, co próbowali dostać się na skałę albo na statku zostali; mniemam, że wszyscy zginęli. Płynąłem na los szczęścia, będąc przez wiatr i morze pędzony naprzód. Nieraz opuszczałem nogi w dół, ale nie mogłem zgruntować. Na koniec, gdym już ustawał na siłach, dostałem dna, a jednocześnie nawałnica znacznie osłabła. Dno podnosiło się powoli, toteż szedłem morzem około pól mili, nim się do lądu dostałem; było to około godziny ósmej wieczór, według mojej rachuby. Uszedłszy jakby pół mili, nie postrzegłem ani domów, ani śladu mieszkańców, lub może byłem zbyt wyczerpany, aby je dostrzec. Zmęczenie, upał i pół kwarty wódki, którą wypiłem opuszczając statek, pobudziły mnie do snu. Położywszy się na trawie, która była bardzo niska i miękka, usnąłem smaczniej niż kiedykolwiek w życiu i spałem przez dziewięć godzin podług mego rachunku. Dzień już był jasny, gdy się obudziłem; chciałem wstać, ale nie mogłem. Leżąc na wznak, spostrzegłem, że moje ręce i nogi były do ziemi przymocowane, tak samo i włosy, które miałem długie i gęste, czułem też cieniutkie sznurki, które mnie od piersi aż do nóg opasywały. Mogłem patrzeć tylko w górę, a słońce zaczęło dopiekać i wielka jego jasność raziła moje oczy.
Usłyszałem około siebie niewyraźny szmer, ale w położeniu, w jakim byłem, mogłem widzieć tylko słońce. Wtem poczułem, że się coś porusza po mojej lewej nodze i, lekko postępując po piersiach, zbliża aż ku brodzie. Jakie było moje zdziwienie, gdym ujrzał osóbkę malutką, ludzką, nie więcej jak sześć cali wysoką, z łukiem i strzałą w ręku i z kołczanem na ramieniu! Postrzegłem w tym samym czasie przynajmniej ze czterdziestu innych tego rodzaju.
Natychmiast zacząłem głosem przeraźliwym wrzeszczeć, tak że wszystkie te drobne stworzenia, przejęte bojaźnią, umknęły i niektóre z nich, jak dowiedziałem się potem, uciekając porywczo i skacząc ze mnie na ziemię, poniosły szwank na zdrowiu. Wkrótce jednak wrócili i ten, co miał odwagę tak się do mnie zbliżyć, że mógł całą moją twarz zobaczyć, podniósłszy z podziwienia ręce i oczy, piskliwym, ale wyraźnym głosem zawołał: Hekinah degul! Inni też te same słowa kilkakrotnie powtórzyli, ale ja wówczas nie rozumiałem ich znaczenia.
Położenie moje nie było najwygodniejsze, jak łatwo to czytelnik zrozumie. Na koniec dobywszy całych sił na uwolnienie się od więzów, potargałem szczęśliwie sznurki, czyli nici, i powyrywałem kołki, którymi moja prawa ręka była przymocowana do ziemi, ponieważ nieco ją podniósłszy, zobaczyłem, co mnie więziło i trzymało. Gwałtownie skręciwszy głowę, chociaż z niemałym bólem, nadciągnąłem nieco sznurków, którymi włosy moje z lewej strony były przywiązane, tak że mogłem cokolwiek ruszyć głową. Wtedy to ludzkie robactwo, przeraźliwie krzycząc, uciekać zaczęło, nim zdołałem którego z nich schwytać. Gdy krzyk ustał, usłyszałem, że jeden z nich zawołał: Tolgo Phonac, i wnet uczułem, że więcej niż sto strzał, kłujących jak szpilki, przeszyło mi lewą rękę. Potem wystrzelili drugi raz w powietrze, tak jak my w Europie puszczamy bomby; wiele strzał, krzywo się spuściwszy, musiało spaść na mnie, chociażem ich nie czul, inne zaś padały mi na twarz, którą natychmiast zasłoniłem moją lewą ręką. Gdy ten grad strzał przeminął, zacząłem stękać z bólu i żalu, potem spróbowałem raz jeszcze uwolnić się z mych więzów, ale zaczęto jeszcze rzęsiściej strzelać niż pierwej i niektórzy chcieli mnie swymi kopiami przeszyć: na szczęście miałem na sobie kaftan bawoli, którego nie mogli przebić. Zdało mi się przeto, że najlepiej będzie zostawać spokojnie w tym stanie aż do nocy, że wówczas, wywikławszy na dobre rękę lewą, potrafię zupełnie się uwolnić. Co do tych ludzi, słusznie sądziłem, że moje siły najpotężniejszemu ich wyrównają wojsku, które by na atakowanie mnie wystawić mogli, jeśliby tylko wszyscy byli tegoż wzrostu co ci, których do tego czasu widziałem. Ale los był mi przeznaczony inny.
Kiedy postrzegli, żem się uspokoił, przestali do mnie strzelać, ale z wzmacniającego się gwaru poznałem, że liczba ich znacznie urosła. Słyszałem także w odległości może dwóch sążni ode mnie, na wprost mego prawego ucha, więcej niż przez godzinę, szelest ludzi, jakby nad czymś pracujących. Na koniec obróciwszy nieco w tę stronę głowę, na ile mi sznurki i kołki pozwoliły, ujrzałem może na półtorej stopy wysokie rusztowanie, gdzie się mogło, wlazłszy po drabinie, pomieścić czterech tych malutkich ludzi. Jeden z nich, co mi się zdawał być jakąś znaczną osobą, miał stamtąd do mnie długą mowę, z której i słowa nie zrozumiałem.
Nim zaczął mówić, po trzykroć zawołał: Langro dehul san. (Te słowa wraz z pierwszymi zostały mi później powtórzone i objaśnione). Natychmiast zbliżyło się z pięćdziesięciu tych ludzi i pourzynali sznurki, którymi głowa moja była przywiązana z lewej strony, tak że mogłem, obróciwszy ją na stronę prawą, obserwować postać i gesty mówiącego. Był to mąż w średnim wieku, postawniejszy od trzech innych, którzy mu towarzyszyli. Jeden z nich, paź, nie większy od mego palca, podtrzymywał ogon jego sukni, dwaj inni stali obok tego znacznego męża i trzymali go pod boki.
Zdał mi się być dobrym mówcą i domyślałem się, że podług prawideł krasomówstwa wiele w mowie swojej mieszał wyrazów pełnych gróźb i obietnic, litości i grzeczności. Dałem odpowiedź w krótkich słowach tonem jak najbardziej uniżonym, podnosząc lewą rękę i oczy ku słońcu, jakby je na świadectwo biorąc, żem umierał z głodu, nic nie jadłszy od dawnego czasu.
Jakoż tak mi się jeść chciało, iż nie mogłem się wstrzymać (może to było przeciw ustawom obyczajności)od okazania niecierpliwości, wkładając często palec w usta, ażeby dać do zrozumienia, że posiłku potrzebowałem. Hurgo (tak oni zwali, jak się potem dowiedziałem, wielkiego pana)dobrze mnie zrozumiał, zstąpił z wzniesienia i rozkazał do boków moich poprzystawiać drabiny, po których zaraz wlazło więcej niż stu ludzi z koszami pełnymi potraw, które z rozkazu cesarskiego na pierwszą wiadomość o moim przybyciu zgromadzili.
Wiele było tam mięsiwa różnych zwierząt, których po smaku nie mogłem poznać, były tam łopatki i udźce niby skopowe, dobrze przyrządzone, ale mniejsze od skrzydełka skowronkowego. Połykałem na raz po dwie i po trzy, z trzema chlebami wielkości kuli muszkietowej.
Wszystkiego mi dostarczali tak szybko, jak nadążyć mogli, wielkie z przyczyny mojej ogromności i niesłychanego żarłoctwa pokazując podziwienie. Gdy im dałem znak, że mi się chce pić, wnieśli ze sposobu mojego jedzenia, że mało napoju nie wystarczyłoby dla mnie, a że to naród dowcipny, podnieśli zręcznie jedną z największych beczek wina i przytoczywszy ją do ręki mojej, odszpuntowali. Wypiłem ją duszkiem, co nie było trudne, bo ledwie pół kwarty zawierała, a wino miało smak lekkiego burgunda, choć było smaczniejsze. Przyniesiono mi drugą beczkę, którą także wypiłem, dając znaki, żeby mi jeszcze parę beczek dostawili, ale więcej nie było na pogotowiu.
Przypatrzywszy się tym wszystkim dziwom wydali okrzyki radości i zaczęli tańczyć na mojej piersi, powtarzając często: Hekinah degul. Potem dali mi przez znaki do zrozumienia, abym wypróżnione beczki rzucił na ziemię, pierwej jednak ostrzegli stojących naokoło, wykrzykując głośno: Borach mivola, a gdy ujrzeli beczki w górę wyrzucone, znowu wydali wszyscy okrzyk: Hekinah degul!
Muszę się przyznać, iż miałem chęć trzydziestu lub czterdziestu z tych ichmościów, co się po moich piersiach przechadzali, na ziemię zrzucić, wspomnienie jednak na udręczenia, które już zniosłem, i na to, że jestem całkiem w ich mocy, tak podziałało, że gestami uczyniłem im obietnicę, iż się spokojnie zachowam i siły mej przeciw nim nie użyję. Oprócz tego uważałem, że obowiązują mnie prawa gościnności wobec ludu, który mnie traktował z taką okazałością. Nie mogłem się jednak dosyć wydziwić odwadze tych człowieczków, którzy się ważyli po mnie chodzić, chociaż moja lewa ręka zupełnie była wolna, i nie drżeli ze strachu na widok tak ogromnego stworzenia, za jakie mnie poczytywać musieli.
Kiedy się przekonali, że już więcej jeść nie żądam, przyprowadzili do mnie osobę wyższej rangi, przysłaną od Jego Cesarskiej Mości. Jego Ekscelencja wstąpił na moją prawą nogę niżej kolana i postępował z tuzinem może swojej świty ku mej twarzy. Okazał mi list wierzytelny z pieczęcią cesarską i trzymając go tuż przed moimi oczami, mówił może z dziesięć minut spokojnie, lecz z wyrazem i determinacją, często pokazując w stronę, w której, jak wkrótce zmiarkowałem, leżała stolica państwa, może o pół mili oddalona, tam bowiem Jego Cesarska Mość postanowił mnie przetransportować. Odpowiedziałem w kilku słowach, których nie zrozumiano, musiałem przeto znowu udać się do znaku, kładąc wolną rękę na prawą, lecz ponad głową Jego Ekscelencji z obawy uszkodzenia jego lub kogoś z jego świty, a potem na głowę i piersi. To miało znaczyć, że sobie życzę być wolny. Jego Ekscelencja zrozumiał mnie zupełnie, lecz trząsł głową z nieukontentowaniem i dał mi do zrozumienia, że tak jak jestem, mam być transportowany, dając jednak poznać innymi znakami, że mi będą dostarczać, czego tylko będę potrzebował. Począłem więc znowu próbować potargać moje więzy, lecz natychmiast poczułem kłucie ich strzał po twarzy i rękach, które już i tak bąblami były okryte; czułem również, że niektóre z tych strzał utkwiły w moim ciele, a liczba nieprzyjaciół coraz się zwiększała. Zmuszony byłem dać im znak, że mogą ze mną robić, co im się podoba.
Wtenczas Hurgo ze swoją świtą oddalił się z wielką grzecznością i oznakami wielkiego ukontentowania.
Wkrótce potem usłyszałem powszechny odgłos z częstym powtarzaniem tych słów: Peplom selan, i postrzegłem wiele ludu popuszczającego sznurki z lewej strony do tego stopnia, żem się mógł na prawą stronę obrócić i wypuścić urynę, w czym sprawiłem się z wielkim podziwieniem ludu, który domyślając się, co miałem czynić, czym prędzej w prawą i w lewą stronę uskoczył dla uniknięcia potopu.
Nieco wprzódy namaszczono mi twarz i ręce jakimś przyjemnego zapachu balsamem, który w krótkim czasie pokłucia zadane od strzał uleczył.
Tak podjadłszy i nie czując więcej bólu, zacząłem się mieć do snu i prawie przez osiem godzin, jak mnie potem zapewniano, nie przebudzając się spałem, ponieważ doktorowie z rozkazu cesarskiego sfałszowali wino i domieszali do niego środek nasenny.
Pokazuje się, że jak tylko mnie śpiącego na brzegu znaleziono, natychmiast Cesarz został o tym zawiadomiony przez kurierów i na Radzie Stanu postanowiono, ażeby (w sposób przeze mnie opisany) związać mnie i aresztować, co się w czasie snu mojego stało; także jadła i napoju miano mi dostatecznie dostarczyć i machina na przewiezienie mnie do stolicy miała być natychmiast sporządzona. Takowy zamysł może się zdawać zbyt śmiały i niebezpieczny, i pewny jestem, że w podobnym wypadku nie naśladowałby go żaden monarcha europejski.
Według mego zdania jednak było to przedsięwzięcie równie rozsądne, jak i wspaniałe, w przypadku bowiem, gdyby ten naród kusił się zabić mnie we śnie swymi włóczniami i strzałami, zapewne obudziłbym się za pierwszym uczuciem boleści, a wpadłszy w złość i ostatnich sił dobywszy, mógłbym potargać resztę więzów. Potem, jako ten naród cały oprzeć mi się nie był zdolny, wszystkich bym wydeptał i wydusił.
Lud ten odznaczał się szczególniej w matematyce i mechanice, umiejętnościach wielce szacowanych i protegowanych przez Cesarza, znakomitego patrona nauk. Monarcha ten posiada liczne machiny na kółkach do przewożenia drzewa i innych ciężarów. Często największe okręty wojenne, z których niektóre mają dziewięć stóp długości, budowane są w lasach, gdzie rośnie drzewo do ich budowy, i stamtąd przewożone do morza, które znajduje się w odległości trzystu lub czterystu łokci.
Pięciuset cieśli i stelmachów zaczęło pracować nad zrobieniem machiny największej, jaką do tej pory zbudowali. Był to wóz wysoki na trzy cale, długi na siedem stóp, a na cztery szeroki, o dwudziestu dwóch kołach. Radość była powszechna, gdy wóz, który, zdaje się, ruszył w cztery godziny po moim lądowaniu, przyprowadzono na miejsce, gdzie byłem, i równolegle do mnie ustawiono, ale największa trudność była, jak mnie podnieść i na nim położyć. W tym celu wkopano około mnie osiemdziesiąt słupów na stopę wysokich, z bardzo wielu hakami, i obwiązawszy mi wokoło szyję, ręce, nogi i całe moje ciało mocnymi sznurkami (nie grubszymi co prawda od naszego szpagatu), przewleczono je przez kółka na słupach. Dziewięciuset najsilniejszych ludzi użyto do ciągnienia tych sznurków po kółkach do haków poprzywiązywanych, i tym sposobem może w trzy godziny byłem podniesiony, na machinie złożony i przywiązany. Wszystko mi to potem powiedziano, ponieważ podczas tej roboty twardo spałem, wypiwszy dużo zaprawionego wina. Pięćset koni ze stajni cesarskiej, największych, bo każdy miał wzrostu około półpięta cala, założono do wozu i zawieziono mnie do stołecznego miasta, odległego o pół mili.
Już może cztery godziny upłynęło w tej podróży, gdy nagle bardzo śmiesznym przypadkiem obudziłem się. Furmani dla naprawienia czegoś zatrzymali się, a wtem dwóch czy trzech tego kraju mieszkańców, ciekawością zdjętych i chcąc mi się we śnie przypatrzyć, weszło na wóz, potem na mnie i na palcach zbliżyło się aż do mojej twarzy. Jeden z nich, kapitan gwardii, włożył mi ostrą pikę w lewe nozdrze, co mnie tak w nosie załechtało, żem się obudził i trzy razy kichnąłem. Po czym panowie ci uciekli spiesznie i dopiero we trzy tygodnie później dowiedziałem się o przyczynie mego obudzenia. Ujechaliśmy dosyć dnia tego i stanęliśmy na noc pod strażą pięciuset gwardii z każdej strony wozu, połowa z pochodniami, a połowa z łukami i strzałami założonymi na cięciwie na wypadek, gdybym się zaczął zbytnio poruszać. Nazajutrz o wschodzie słońca dalej kończyliśmy naszą podróż, a około południa stanęliśmy o sto prętów od bram miasta. Na widzenie mnie wyszedł Cesarz z całym dworem swoim, ale wielcy urzędnicy nie chcieli zezwolić, ażeby Jego Cesarska Mość, wstępując na mnie, miał osobę swoją na niebezpieczeństwo narazić.
Niedaleko miejsca, gdzie się wóz zatrzymał, stał starożytny kościół, uznany w całym państwie za największy budynek. Ponieważ przed kilku laty popełniono w nim ohydne zabójstwo, przeto podług wiary tego narodu miano go za sprofanowany i po usunięciu wszelkich religijnych sprzętów obracano na różne cele. Uchwalono, żeby mnie w nim osadzić. Wielka jego brama od strony północnej była wysoka prawie na cztery stopy, a na dwie szeroka, tak że mogłem do niej z łatwością wpełznąć. Po jednej i po drugiej stronie bramy były okna wzniesione na sześć cali od ziemi. Do okna ze strony lewej ślusarze cesarscy przykuli dziewięćdziesiąt jeden łańcuszków tej samej wielkości i podobnych do tych, jakie europejskie damy przy zegarkach noszą, i drugi koniec tychże łańcuszków przymocowali mi do lewej nogi na trzydzieści sześć kłódek. Naprzeciw kościoła, po drugiej stronie gościńca, w odległości może dwudziestu stóp, stała wieża przynajmniej na pięć stóp wysoka; na nią to, jak mi opowiadano, wstąpił Cesarz ze znaczniejszymi dworu swego panami, aby mi się wygodniej przypatrzyć.
Obliczano, że więcej niż sto tysięcy mieszkańców wyszło z miasta, aby mnie obejrzeć. I mimo mej warty nie mniej niż dziesięć tysięcy ludu wlazło na mnie różnymi czasy po drabinach.
Lecz rychło została wydana proklamacja zabraniająca tego pod karą śmierci. Kiedy robotnicy uznali, że niemożebne jest, abym się uwolnił, przecięli wszystkie sznurki, które mnie przytrzymywały; wtedy podniosłem się w usposobieniu tak ponurym, jak nie byłem nigdy w życiu. Trudno sobie wyobrazić wrzawę i zdumienie ludu, gdym powstał i począł się przechadzać. Łańcuszki przywiązane do mojej lewej nogi były na sześć stóp długie, a że były przymocowane blisko bramy, przeto mogłem nie tylko chodzić w półkolu, ale nawet wpełznąć do kościoła i wyciągnąć nogi.Część trzecia. Podróż do Laputy. Do Balnibarbów. Do Luggnaggu. Do Glubbdubdribu. I do Japonii
Rozdział pierwszy
Gulliwer rozpoczyna trzecią podróż. Złapany przez rozbójników morskich. Złośliwość jednego Holandczyka. Dostaje się do Laputy.
Ledwie dni dziesięć zabawiłem w domu, gdy odwiedził mnie kapitan William Robinson z Kornwalii, dowódca statku ˝Dobra Nadzieja˝, o ładunku trzystu beczek. Byłem ja kiedyś chirurgiem na innym statku, który w czwartej części ładunku do niego należał, i odprawiłem z nim podróż do Lewantu. Obchodził się ze mną nie jak z podwładnym, ale jak z własnym bratem. Dowiedziawszy się o moim przybyciu przyszedł do mnie jedynie dla okazania mi, jakem się domyślał, swojej życzliwości, gdyż mówił tylko o rzeczach po długim niewidzeniu przyjaciela zwyczajnych. Lecz później odwiedzał mnie bardzo często, cieszył się mocno z pomyślnego stanu mego zdrowia i pytał, czylim na zawsze postanowił zostać w domu. Powiedział, że myślał jechać do Indii Wschodnich i że się spodziewał we dwa miesiące ruszyć w tę podróż.Część czwarta. Podróż do Houyhnhnmów
Rozdział pierwszy
Gulliwer wyrusza jako kapitan statku. Jego ludzie buntują się, wiążą go i na nieznajomy brzeg wysadzają. Udaje się w głąb kraju. Opisanie Jahusów, osobliwszych zwierząt. Spotyka dwóch Houyhnhnmów.
Przepędziłem pięć miesięcy z żoną i dziatkami mymi i rzekłbym, że przez ten czas byłem szczęśliwy, gdybym tę szczęśliwość moją umiał był poznać. Ale miałem pokusę puścić się jeszcze na morze, zwłaszcza gdy mi ofiarowano pochlebny tytuł kapitana na statku kupieckim ˝Przygoda˝, o ładunku trzystu pięćdziesięciu beczek. Rozumiałem się dobrze na żegludze, a do tego już mi się przykrzyło być na urzędzie chirurga i zawsze komuś podlegać.Gulliver's Travels
The Publisher to the Reader
The author of these Travels, Mr. Lemuel Gulliver, is my ancient and intimate friend; there is likewise some relation between us on the mother's side. About three years ago, Mr. Gulliver growing weary of the concourse of curious people coming to him at his house in Redriff, made a small purchase of land, with a convenient house, near Newark, in Nottinghamshire, his native country; where he now lives retired, yet in good esteem among his neighbours.
Although Mr. Gulliver was born in Nottinghamshire, where his father dwelt, yet I have heard him say his family came from Oxfordshire; to confirm which, I have observed in the churchyard at Banbury in that county, several tombs and monuments of the Gullivers.
Before he quitted Redriff, he left the custody of the following papers in my hands, with the liberty to dispose of them as I should think fit. I have carefully perused them three times. The style is very plain and simple; and the only fault I find is, that the author, after the manner of travellers, is a little too circumstantial. There is an air of truth apparent through the whole; and indeed the author was so distinguished for his veracity, that it became a sort of proverb among his neighbours at Redriff, when any one affirmed a thing, to say, it was as true as if Mr. Gulliver had spoken it.
By the advice of several worthy persons, to whom, with the author's permission, I communicated these papers, I now venture to send them into the world, hoping they may be, at least for some time, a better entertainment to our young noblemen, than the common scribbles of politics and party.
This volume would have been at least twice as large, if I had not made bold to strike out innumerable passages relating to the winds and tides, as well as to the variations and bearings in the several voyages, together with the minute descriptions of the management of the ship in storms, in the style of sailors; likewise the account of longitudes and latitudes; wherein I have reason to apprehend, that Mr. Gulliver may be a little dissatisfied. But I was resolved to fit the work as much as possible to the general capacity of readers. However, if my own ignorance in sea affairs shall have led me to commit some mistakes, I alone am answerable for them. And if any traveller hath a curiosity to see the whole work at large, as it came from the hands of the author, I will be ready to gratify him.
As for any further particulars relating to the author, the reader will receive satisfaction from the first pages of the book.
RICHARD SYMPSON
A Letter from Captain Gulliver to His Cousin Sympson
WRITTEN IN THE YEAR 1727.
I hope you will be ready to own publicly, whenever you shall be called to it, that by your great and frequent urgency you prevailed on me to publish a very loose and uncorrect account of my travels, with directions to hire some young gentleman of either university to put them in order, and correct the style, as my cousin Dampier did, by my advice, in his book called ˝A Voyage round the world.˝ But I do not remember I gave you power to consent that any thing should be omitted, and much less that any thing should be inserted; therefore, as to the latter, I do here renounce every thing of that kind; particularly a paragraph about her majesty Queen Anne, of most pious and glorious memory; although I did reverence and esteem her more than any of human species. But you, or your interpolator, ought to have considered, that it was not my inclination, so was it not decent to praise any animal of our composition before my master Houyhnhnm: And besides, the fact was altogether false; for to my knowledge, being in England during some part of her majesty's reign, she did govern by a chief minister; nay even by two successively, the first whereof was the lord of Godolphin, and the second the lord of Oxford; so that you have made me say the thing that was not. Likewise in the account of the academy of projectors, and several passages of my discourse to my master Houyhnhnm, you have either omitted some material circumstances, or minced or changed them in such a manner, that I do hardly know my own work. When I formerly hinted to you something of this in a letter, you were pleased to answer that you were afraid of giving offence; that people in power were very watchful over the press, and apt not only to interpret, but to punish every thing which looked like an innuendo (as I think you call it). But, pray how could that which I spoke so many years ago, and at about five thousand leagues distance, in another reign, be applied to any of the Yahoos, who now are said to govern the herd; especially at a time when I little thought, or feared, the unhappiness of living under them? Have not I the most reason to complain, when I see these very Yahoos carried by Houyhnhnms in a vehicle, as if they were brutes, and those the rational creatures? And indeed to avoid so monstrous and detestable a sight was one principal motive of my retirement hither.
Thus much I thought proper to tell you in relation to yourself, and to the trust I reposed in you.
I do, in the next place, complain of my own great want of judgment, in being prevailed upon by the entreaties and false reasoning of you and some others, very much against my own opinion, to suffer my travels to be published. Pray bring to your mind how often I desired you to consider, when you insisted on the motive of public good, that the Yahoos were a species of animals utterly incapable of amendment by precept or example: and so it has proved; for, instead of seeing a full stop put to all abuses and corruptions, at least in this little island, as I had reason to expect; behold, after above six months warning, I cannot learn that my book has produced one single effect according to my intentions. I desired you would let me know, by a letter, when party and faction were extinguished; judges learned and upright; pleaders honest and modest, with some tincture of common sense, and Smithfield blazing with pyramids of law books; the young nobility's education entirely changed; the physicians banished; the female Yahoos abounding in virtue, honour, truth, and good sense; courts and levees of great ministers thoroughly weeded and swept; wit, merit, and learning rewarded; all disgracers of the press in prose and verse condemned to eat nothing but their own cotton, and quench their thirst with their own ink. These, and a thousand other reformations, I firmly counted upon by your encouragement; as indeed they were plainly deducible from the precepts delivered in my book. And it must be owned, that seven months were a sufficient time to correct every vice and folly to which Yahoos are subject, if their natures had been capable of the least disposition to virtue or wisdom. Yet, so far have you been from answering my expectation in any of your letters; that on the contrary you are loading our carrier every week with libels, and keys, and reflections, and memoirs, and second parts; wherein I see myself accused of reflecting upon great state folk; of degrading human nature (for so they have still the confidence to style it), and of abusing the female sex. I find likewise that the writers of those bundles are not agreed among themselves; for some of them will not allow me to be the author of my own travels; and others make me author of books to which I am wholly a stranger.
I find likewise that your printer has been so careless as to confound the times, and mistake the dates, of my several voyages and returns; neither assigning the true year, nor the true month, nor day of the month: and I hear the original manuscript is all destroyed since the publication of my book; neither have I any copy left: however, I have sent you some corrections, which you may insert, if ever there should be a second edition: and yet I cannot stand to them; but shall leave that matter to my judicious and candid readers to adjust it as they please.
I hear some of our sea Yahoos find fault with my sea-language, as not proper in many parts, nor now in use. I cannot help it. In my first voyages, while I was young, I was instructed by the oldest mariners, and learned to speak as they did. But I have since found that the sea Yahoos are apt, like the land ones, to become new- fangled in their words, which the latter change every year; insomuch, as I remember upon each return to my own country their old dialect was so altered, that I could hardly understand the new. And I observe, when any Yahoo comes from London out of curiosity to visit me at my house, we neither of us are able to deliver our conceptions in a manner intelligible to the other.
If the censure of the Yahoos could any way affect me, I should have great reason to complain, that some of them are so bold as to think my book of travels a mere fiction out of mine own brain, and have gone so far as to drop hints, that the Houyhnhnms and Yahoos have no more existence than the inhabitants of Utopia.
Indeed I must confess, that as to the people of Lilliput, Brobdingrag (for so the word should have been spelt, and not erroneously Brobdingnag), and Laputa, I have never yet heard of any Yahoo so presumptuous as to dispute their being, or the facts I have related concerning them; because the truth immediately strikes every reader with conviction. And is there less probability in my account of the Houyhnhnms or Yahoos, when it is manifest as to the latter, there are so many thousands even in this country, who only differ from their brother brutes in Houyhnhnmland, because they use a sort of jabber, and do not go naked? I wrote for their amendment, and not their approbation. The united praise of the whole race would be of less consequence to me, than the neighing of those two degenerate Houyhnhnms I keep in my stable; because from these, degenerate as they are, I still improve in some virtues without any mixture of vice.
Do these miserable animals presume to think, that I am so degenerated as to defend my veracity? Yahoo as I am, it is well known through all Houyhnhnmland, that, by the instructions and example of my illustrious master, I was able in the compass of two years (although I confess with the utmost difficulty) to remove that infernal habit of lying, shuffling, deceiving, and equivocating, so deeply rooted in the very souls of all my species; especially the Europeans.
I have other complaints to make upon this vexatious occasion; but I forbear troubling myself or you any further. I must freely confess, that since my last return, some corruptions of my Yahoo nature have revived in me by conversing with a few of your species, and particularly those of my own family, by an unavoidable necessity; else I should never have attempted so absurd a project as that of reforming the Yahoo race in this kingdom: But I have now done with all such visionary schemes for ever.
April 2, 1727Part III - A Voyage to Laputa, Balnibarbi, Luggnagg, Glubbdubdrib, and Japan
Chapter I
The author sets out on his third voyage. Is taken by pirates. The malice of a Dutchman. His arrival at an island. He is received into Laputa.
I had not been at home above ten days, when Captain William Robinson, a Cornish man, commander of the Hopewell, a stout ship of three hundred tons, came to my house. I had formerly been surgeon of another ship where he was master, and a fourth part owner, in a voyage to the Levant. He had always treated me more like a brother, than an inferior officer; and, hearing of my arrival, made me a visit, as I apprehended only out of friendship, for nothing passed more than what is usual after long absences. But repeating his visits often, expressing his joy to find I me in good health, asking, ˝whether I were now settled for life?˝ adding, ˝that he intended a voyage to the East Indies in two months,˝ at last he plainly invited me, though with some apologies, to be surgeon of the ship; ˝that I should have another surgeon under me, beside our two mates; that my salary should be double to the usual pay; and that having experienced my knowledge in sea-affairs to be at least equal to his, he would enter into any engagement to follow my advice, as much as if I had shared in the command.˝clemency, and the care he has of his subjects' lives (wherein it were much to be wished that the Monarchs of Europe would imitate him), it must be mentioned for his honour, that strict orders are given to have the infected parts of the floor well washed after every such execution, which, if his domestics neglect, they are in danger of incurring his royal displeasure. I myself heard him give directions, that one of his pages should be whipped, whose turn it was to give notice about washing the floor after an execution, but maliciously had omitted it; by which neglect a young lord of great hopes, coming to an audience, was unfortunately poisoned, although the king at that time had no design against his life. But this good prince was so gracious as to forgive the poor page his whipping, upon promise that he would do so no more, without special orders.Part IV - A Voyage to the Country of the Houyhnhnms
Chapter I
The author sets out as captain of a ship. His men conspire against him, confine him a long time to his cabin, and set him on shore in an unknown land. He travels up into the country. The Yahoos, a strange sort of animal, described. The author meets two Houyhnhnms.
I continued at home with my wife and children about five months, in a very happy condition, if I could have learned the lesson of knowing when I was well. I left my poor wife big with child, and accepted an advantageous offer made me to be captain of the Adventurer, a stout merchantman of 350 tons: for I understood navigation well, and being grown weary of a surgeon's employment at sea, which, however, I could exercise upon occasion, I took a skilful young man of that calling, one Robert Purefoy, into my ship. We set sail from Portsmouth upon the 7th day of September, 1710; on the 14th we met with Captain Pocock, of Bristol, at Teneriffe, who was going to the bay of Campechy to cut logwood. On the 16th, he was parted from us by a storm; I heard since my return, that his ship foundered, and none escaped but one cabin boy. He was an honest man, and a good sailor, but a little too positive in his own opinions, which was the cause of his destruction, as it has been with several others; for if he had followed my advice, he might have been safe at home with his family at this time, as well as myself.