- W empik go
Podróże i polityka - ebook
Podróże i polityka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 439 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1 Grudnia 1868.
Nie pytaj czytelniku, po co, i dla czego w tej spóźnionej porze roku odbywam podróż po kraju, który przynajmniej z krów swoich znanym ci być musi. Pozbądź się na chwilę tej zwykłej a tak u nas rozpowszechnionej ciekawości; wznieś się pod tym względem nad poziom, użycz mi kilka chwil uwagi i pozwól opowiedzieć, co zobaczę i usłyszę. Jeżeli jednak ofiara tej bezużytecznej ciekawości jest dla ciebie za przykrą, zostawiam ci, wedle stopnia twojego dowcipu, wrodzonej domyślności, złośliwości, rozmiłowania w obmowie lub miłości chrześcijańskiej, wolność dociekania, odgadywania i odnajdywania przyczyn i powodów tej wycieczki. Wierzaj mi jednak, że szkoda czasu i atłasu.
Wiem, wiem doskonale, że wielka mniejszość naszej publiczności kupuje książki; że mniejszość tej mniejszości rozcina kartki, a że dopiero tej mniejszości mniejszość czyta te rozcięte kartki. Ostatnia ta mniejszość to owo małe grono czytających, które stanowi dziś u nas prawdziwą, nader nieliczną arystokracyę. Kreśląc więc te kartki nie łudzę się, wiem że dla nader nielicznej publiczności piszę bo – dla czytającej; a nawet, piszę je dla nierównie jeszcze mniejszej, bo jedynie dla ciebie kochany, wyjątkowy czytelniku, który nie będziesz dociekał powodów mojej wycieczki i który rozumiesz to co czytasz.
Na Berlin i Minden, puściłem się do Hollandyi. Wyjechawszy około 7 z rana z Berlina, stanąłem około 3 w Minden, dokąd jedynie dostaje się bilety. Tu zaczyna się Westfalia znana ze swoich szynek, głośna w świecie z wielkiego traktatu a która przez przyłączenie Hanoweru do Prus zespoliła się geograficznie z tem państwem, będąc już przedtem politycznie z niem złączoną. Jechałem w słodkiej nadziei, że około 10 wieczór stanę w Roterdamie, aż tu w Minden dają mi bilet tylko do Salzenbergen oświadczając, że ten pociąg nie dochodzi do Roterdamu. Salzenbergen to wioska na granicy. Pojmiesz miły czytelniku, nie powiem moją rozpacz, ale moją przykrość. Otulony, w złem usposobieniu, jadę dalej przysłuchując się rozmowie dwóch obywateli Północnego Związku Niemieckiego, którzy w tym samym siedzieli wagonie. Na przystanku ofiarowano nam dzienniki, moi towarzysze odepchnęli je z pogardą, lecz gdy ujrzeli Kladradatscha, rzucili się na niego z młodocianym zapałem. Od tej chwili nasz wagon brzmiał odgłosem, nieustającego, silnego, rubasznego i szczerego germańskiego śmiechu. Kladradatsch to alfa i omega zabawy i lekkości dla obywateli Północnego Związku, którzy tę mają nad innemi narodami wyższość, że kiedy my wszyscy gonimy za wszelkiego rodzaju zabawami, oni przestają na Kladradatschu.
Zaledwie minęliśmy jeden przystanek, aż tu pociąg zatrzymuje się znowu. Co takiego? pytam."To Księstwo Lippe Biickeburg" odpowiada mi, dusząc się od śmiechu, jeden z rozweselonych do wysokiego stopnia towarzyszy. W samej rzeczy pociąg stanął w tem mikroskopieznein państwie, oszczędzonem, nie wiem dlaczego, przez Prusy, a stanął dla tego, że panujący książę dał przyzwolenie na kolej, tylko pod warunkiem, że wszystkie pociągi bez wyjątku, zatrzymywać się będą w jego państwie; ostrożność wcale nie zbyteczna zauważywszy rozległość tego państwa, ale znamionująca zarazem wybornie, czem były owe księstwa niemieckie, i jaką stawiały przeszkodę rozwojowi przemysłu i wszelkiemu postępowi. To dogorywające dziś pod potężną opieką państewko, rozweseliło w równym stopniu jak Kladradatsch moich towarzyszy, i w samej rzeczy, wygląda ono jakby kartka wyrwana z humorystycznego pisma.
Chcąc zasięgnąć języka, zwróciłem rozmowę na Hollandyę. Niema lepszego sposobu, zwłaszcza w wagonie, jak udawać nieuka, jeszcze większego, niż się jest w rzeczywistości; przekonałem się nieraz że to najlepszy środek ożywienia rozmowy. Bliźni siedzący naprzeciw, widząc że dużo więcej wie i umie od ciebie, zapala się, jego miłość własna zaczyna działać, i choćby był głupszym od ciebie, wydobywa ze siebie tysiąc rzeczy, o których sam przedtem nie wiedział. Jest to sposób oparty na psychologicznej znajomości człowieka, który zwykle w niższości bliźniego największą znajduje przyjemność; zalecam ci go kochany czytelniku; bo przy nim możesz się dowiedzieć wielu rzeczy, zarazem nauczająco zbadać ludzką istotę. Otóż moi Niemcy rozpoczęli cały wykład o Hollandyi. Uczą mnie z zapałem rzeczy które wiedziałem, prawią ogólniki, które tysiąc razy słyszałem, lecz wkońcu zdradzają się i widzę w nich, niezmyśloną chęć wcielenia tego kraju do wielkiej ojczyzny niemieckiej. Pierwszą tego wskazówką jest sposób pogardliwy, jakim ci przyszli panowie świata, wyrażają się o tym kraiku, o krowach, serze, tulipanach i wszystkich innych wyłącznie hollenderskich rzeczach. Kiedyś, mówią, było to coś, ale dziś! Dziś oczywiście ten kraj powinienby odżyć nowem, innem wznioślejszem życiem; handel zapewne istnieje tam jeszcze, ale to już nie to co dawniej; a koniec rozumowania, że ten kraik zbytecznym jest na świecie, jak Lippe Bückeburg zbytecznym jest w Niemczech, a powód, że Niemcom północnym, potrzebne jest morze północne. Przed rozstaniem się, rozmowa zwróciła się na same Niemcy. Wszyscy tu zadowoleni z obecnego stanu rzeczy, z wyjątkiem szlachty w Hanowerze, Bismarck wielki człowiek, jeden cień tylko na obrazie, podatki za wysokie. Będąc w Holschtynie odparłem, w tym kraju niedawno oswobodzonym, przekonałem się, że i tam nawet jest niezadowolenie z tego powodu. "O mój panie, odrzekł na to najweselszy z moich towarzyszy, tamci skarżyć się nie mogą, prawda że płacą znaczne podatki, ale za to wolno im teraz po niemiecku śpiewać". Wtem pociąg się zatrzymał. Niemcy wysiedli, zostawiając mnie pogrążonego w rozmyślaniu nad pytaniem: Czy dostatecznem jest dla szczęścia narodów, żeby im wolno było śpiewać we własnym języku – choćby cienko?
Został się w wagonie ze mną tylko jeden obywatel Północnego Związku, który wsiadł był na poprzednim przystanku. Kołysząc się jeszcze nadzieją, że wieczorem stanę w Roterdamie… dopytuję się raz po raz czy w samej rzeczy pociąg nie idzie dalej jak do Salzenbergen, jedni zapewniają mnie że nie, drudzy twierdzą że wprawdzie nie dochodzi do Roterdamu, ale przekracza granicę hollenderską. Czepiam się tego jak deski zbawienia, wyobrażając sobie, że w Hollandyi lepszy będę miał nocleg niż w Westfalii; w Salzenbergen, mówią mi, nocleg niegodziwy. Reinen, do którego dojeżdżamy, jest ostatniem miejscem w którem nocować można, jeżeli pociąg nie dochodzi do jakiego hollenderskiego miasta. Trzeba więc koniecznie wziąść postanowienie i to prędko. I tu nowy Hamlet, nie wiem co począć i waham się. W Reinen traktiernik zapewnia mnie że pociąg nie idzie dalej jak do Salzenbergen, przeciwnie konduktor pod nosem mówi, że mogę w Hollandyi nocować. Tu znów hamletowska podejrzliwość szepcze mi do ucha, że traktiernik tylko we własnej sprawie przemawia, że konduktor całkiem obojętny, mówi prawdę. Siadam więc do wagonu aż tu na wielki wstyd mojej hamletowskiej podejrzliwości, konduktor gdy już pociąg ruszył, otwiera drzwiczki i oświadcza mi z największym spokojem że się pomylił, że w tej porze roku pociąg nie idzie dalej i że będę musiał nocować jak Bóg da w Salzenbergen. Tu już istny gniew ogarnia mnie i wybucha wobec siedzącego spokojnie towarzysza. Niemiec wzruszony widać moją przygodą, przerywa milczenie i zaczyna mnie pocieszać. Salzenbergen wprawdzie, mówi, to wioska, ale jest tam wygodna gospoda, on zna dobrze gospodarzy, będą mieli pieczę nademną; gospodarz dodaje, kretyn ale gospodyni niczego i gościnna. Jeszcze nie ochłonąłem z gniewu aż tu słyszę Salzenbergen eine Minute, żegnam mojego towarzysza, który dalej jechał w innym kierunku, i który żegnając mnie nawzajem, dodaje "Życzę dobrej zabawy". Dopiero po chwili zrozumiałem co to miało znaczyć i wzniosłem się do szczytu dobrego smaku i lekkości na jakie zdobyć się mógł obywatel Północnego Związku.
Przybywszy do zaleconej gospody zastałem w samej rzeczy głupkowatego gospodarza, ale owej gospodyni tak zachwalonej nie ujrzałem, a dla spokojności zbyt trwożliwych czytelników, oświadczam że jej wcale nie widziałem i że pozostała ona dla mnie ideałem w najzupełniejszem tego słowa znaczeniu. Owa gospoda w Salzenbergen, którą mnie tak – po drodze straszyli, uchodzić może także za ideał w porównaniu z wielką większością naszych. Wypiłem herbatę z szynką westfalską i serem hollenderskim, strawa emblematyczna na granicach dwóch krajów, przespałem się w ogrzanym pokoju, obudzono mnie na czas, zjadłem śniadanie, i to wszystko za talara. Kładę nacisk na obudzenie na czas, gdyż przypominani sobie, że w Częstochowie służący gospody spełniając dane wieczór polecenie: obudził mnie z wybornego snu na to, aby oświadczyć mi, że pociąg, którym miałem odjechać – odszedł. Niech przykład gospody w Salzenbergen posłuży za naukę dla wszystkich teraźniejszych i przyszłych polskich oberżystów, którzy niegodziwie obsługują gości, lecz za to doskonale im płacić każą.
Niewątpliwie więc zły obrałem z Berlina pociąg i dla twojej nauki, zacny czytelniku, przestrzegam cię, że jeżeli kiedy zechcesz jechać do Hollandyi, czy to dla zakupna krów, czy też tylko dla zwiedzenia tego kraju, który tak z powodu swojej świetnej przeszłości, jak i spokojnej a szczęśliwej teraźniejszości wart jest zwiedzenia, powinieneś wziąść w Berlinie pociąg, który o 7 wieczór wychodzi do Magdeburga, tym bowiem jadąc całą noc, staniesz w Roterdamie na drugi dzień
o jedynastej z rana.
Kończąc po posiłku cygaro, wszedłem do głównej izby, zastałem tam głupkowatego gospodarza, wędrującego ogrodnika Hollendra i pruskiego wojaka. Rozpoczęła, się międzynarodowa rozmowa; oberżysta twierdził, że mnie prędzej zrozumieją w Hollandyi po francusku jak po niemiecku, na to powstał Prusak i z oburzeniem wyrzucał gospodarzowi, że nie wie, co mówi, że się całkiem myli, bo w Hollandyi wszyscy rozumieją i mówią po niemiecku a prawie nikt po francusku; w zapale swoim odwoływał się do ogrodnika i dodawał "Przecież i pan mówisz po niemiecku" na co Hollender nieśmiało odpowiedział, że wprawdzie mówi po niemiecku, ale łamaną niemczyzną, i że hollenderski język zupełnie jest różny od niemieckiego. Prusak z takim zapałem i z taką siłą dowodził i popierał swoje zdanie, że i w jego słowach czuć było zaborcze zamiary oparte na zasadzie narodowości i aglomeratów; a ta rozmowa była dla mnie jakby obrazem owego przyszłego kongresu, na którym pełnomocnik pruski dowodzić będzie, że na mocy nowego prawa publicznego, Niemcy mają posłannictwo i obowiązek przyłączenia i wcielenia Hollandyi. Poszedłem spać z smutnem przeczuciem o przyszłości kraju, którego granicę rano przekroczyć miałem.
2 Grudnia.
Nie upłynęło pół godziny od chwili jak pociąg ruszył z Salzenbergen, kiedy mi oświadczono, że jesteśmy na granicy hollenderskiej. Już po wzięciu konduktorów i urzędników, poznać mogłem że opuściłem wielką ojczyznę niemiecką, wzięcie to i składniejsze i grzeczniejsze, przypomniało mi Belgię, i dało uczuć wyraźnie, że nie mam już do czynienia z uprzywilejowanymi ludźmi, których Bóg stworzył na panów świata i którzy posiadają w wysokim stopniu Selbstbewusstsein swojej wyższości nad resztą stworzenia. Przepatrzenie pakunków na komorze odbyło się prędko i w sposób uprzejmy, pociąg ruszył i za chwilę byliśmy w Hollandyi. Nie posądzisz mnie czytelniku o zamiar nudzenia cię wszystkimi znanymi o tym kraju szczegółami; zdam ci tylko stopniowo sprawę z tego, co tu widzieć i słyszeć będę tak, abyś mógł mieć wyobrażenie o dzisiejszym jego stanie, i nareszcie, jeżeli mi się uda, ażeby cię zachęcić do tygodniowej wycieczki w te strony. Przedewszystkiem więc nie będę się zbytecznie rozwodził nad krajobrazem i czystością hollenderską, w dwóch słowach ci to przedstawię: widzisz tu więcej wody jak ziemi, więcej czystości jak brudów na krakowskim Kaźmierzu. Zaledwie przejechałeś granicę, już zaraz spostrzegasz pewną różnicę, pewną odrębność, odskok jednak nie jest tak wielki ażeby tu nic a nic nie było niemieckiego, przeciwnie bądź co bądź czuć pokrewieństwo i cywilizacyę podobną do niemieckiej, ale nierównie weselszą. Na pierwszy rzut oka Hollender wygląda jak wykąpany Niemiec, a Hollandya jakby wymyte i od – świeżone Niemcy. Jadąc jednak dalej i rozpatrując się, dostrzegasz ogromnej różnicy i napotykasz na wszystkie warunki zupełnie samoistnego i odrębnego życia, nie tylko od Niemiec ale od całej Europy; i dlatego właśnie Hollandya jak wiadomo a son cachet. Czego przedewszystkiem nie czujesz już przejechawszy granicę, oto przyszłych panów świata, powietrze otaczające cię tu nie równie lżejsze jak w Północnym Związku. Co zaś dziwniejsze i do zrozumienia trudniejsze to, że niema tu najmniejszego śladu ani w obyczajach ani w uczuciach narodowych, owej dawnej wielkości, owego stanowiska, które Niderlandy zajmowały niegdyś w sprawach świata. Hollandya żyje tylko swojem dzisiejszem życiem, które jej zupełnie wystarcza, nie choruje na tęsknotę przeszłości. W pierwszej chwili wydawać się to może jakby upadek, jakby zrzeczenie się, lecz rzeczywiście jest to tylko objaw i dowód i wysokiego wykształcenia politycznego i zdrowego rozumu, któremi ten naród się odznacza, są to właściwe Hollendrom trzeźwość i praktyczność, które im mówią że aby żyć bezpiecznie na świecie, trzeba gdy zabierać nie można, umieć poprzestać na swojem.
Jak wiadomo Hollendrzy zdobyli swój kraj nietylko na Hiszpanach i Francuzach, ale przedewszystkiem na morzu. Dokonali tego za pomocą niezliczonej liczby kanałów i kanalików, które cały kraj przerzynają, osuszają, orzeźwiają, są drogami a nadają mu właściwe i odrębne piętno, jedyne w całym świecie. Pomiędzy temi kanałami najpyszniejsze pastwiska, na tych pastwiskach słynne krowy, wszędzie pełno to młynów, to wiatraków, jedne ładniejsze i zgrabniejsze od drugich, to Campania hollenderska, oto Hollandya. Krowy, owe mlekodajne krowy, pasą się na tych przepysznych pastwiskach dzień i noc i dopiero na zimę, która bardzo późno się zaczyna, wracają do obory; okryte są też derami jak u nas konie. To trzymanie bydła całe lato na pastwiskach użyźnia je znamienicie zdaniem tutejszych gospodarzy. Jadąc parę godzin wśród takiego krajobrazu stanąłem w Utrechcie. Robi to jednak pewne wrażenie usłyszeć znienacka: "Utrecht, pięć minut"; ale tu co krok czekają podróżnego takie dziejowe niespodzianki. Na tej małej przestrzeni tyle wielkich odbyło się rzeczy, tyle niepospolitych dokonano czynów, że ten kraj wydaje się jakby słownik historyczny. Nie będę jednak drobiazgowo spisywał tych wspomnień przeszłości, nie powiem jak wygląda komnata, w której podpisano sławną przeciw Hiszpanom unię utrechcką, ani ta w której zgodzono się na zawarcie pokoju, co uratował chylącą się potęgę Ludwika XIV-go. Więcej pod tym względem dowie się każdy z pamiętników margrabiego Torcy jak z ratuszowej sali w Utrechcie. Utrecht jest dziś ładnem, wesołem miastem, nierównie zapewnie ładniejszem jak było w chwili, w której pełnomocnicy wszystkich państw europejskich zebrali się w niem, jakby dla uznania wielkiego wówczas w świecie stanowiska Niderlandów. Około południa zatrzymał się pociąg w Roterdamie. Roterdam jest jednem z główniejszych miast Hollandyi i z każdym dniem wzrasta w potęgę i bogactwo i staje się pierwszem tutejszem ogniskiem handlowem. Współzawodniczy już nawet z Amsterdamem, który, jak twierdzą, będzie musiał niebawem ustąpić mu pierwszeństwa. Roterdam położony nad Meuzą, którą tu Maassem nazywają, ma wielki wygodny port i niezliczoną liczbę małych portów stworzonych kanałami, które we wszystkich kierunkach przerzynają miasto. Równie jak Campania holenderska, tak i pierwsze miasto, w którem się dłużej zatrzymałem, robi podróżnemu wrażenie niespodzianki; to znowu coś nowego, zupełnie innego i odmiennego od wszystkich miast europejskich. Domy, każdy malowany inną farbą, wydają się jakby z kart, zgrabne, lekkie, składne, kąpią się w kanałach. Ruch tu znaczny, ruch ludzi i statków, łodzi i batów, a w wielkim porcie okrętów. Roterdam ma już sto dwadzieścia tysięcy ludności. Ruch tutejszy jest czysto handlowym, nie spotykasz tu ludzi przechadzających się, kto idzie, idzie z pewnością za jakąś sprawą.
Na wstępie dowiedziałem się rzeczy niesłychanej; przed kilku dniami były zamieszki, prawie rewolucya w Roterdamie! Co lepsze, to że umysły jeszcze wzburzone i że rozruchy mogą się powtórzyć szczególniej w dzień św. Mikołaja, który jest w Hollandyi wyjątkowym, poświęconym zabawie i tłumnym zebraniom. Co za radość spotkać się z rewolucyą – w Roterdamie!! Lecz niestety obawiam się, że moja nadzieja zostanie zawiedzioną i że nie ujrzę ani dzisiejszych Hollendrów jako bohaterów, ani naczelnika policyi jako księcia Alby!
Jak wiadomo Niderlandy powstały z wolnego związku różnych prowincyj, i dziś jeszcze, pomimo oderwania się niektórych a zespolenia reszty pod władzą królewską, znać tu związkowy początek państwowy; dziś jeszcze Hollandya jest federacyą i najwolniejszym w świecie krajem. Sprawy miejscowe każdej prowincyi, których jest siedm, załatwia sejm prowincyonalny, sprawy miast załatwiają rady miejskie, które aczkolwiek nie mają w świecie tego stanowiska co dawniej, jednak w życiu wewnętrznem Hollandyi, przeważne zajmują miejsca i używają najzupełniejszego samorządu. Jestem więc w kraju prawdziwego samorządu, o którym tyle piszą nasze dzienniki i to w sposób tak zajmujący, że niebawem odechce się nam go zupełnie. Tu jednak czuje się i widzi zaraz, że samorząd nie jest ani sztuczny, ani na pokaz; jest on przyzwyczajeniem, obyczajem. Samorząd, to tu zwykłe, codzienne życie, które nikogo nie męczy, nie nudzi, nikomu nie przeszkadza w jego zatrudnieniach i rozrywkach, ani też nie zatruwa domowego po – życia, przedewszystkiem nie niecierpliwi nikogo jak naszych prezesów i vice-prezesów rad powiatowych, zebrania tychże lub wydziałów. Nie czuć tu żadnego wysilenia aby się samym rządzić. Wieki przelały na dzisiejsze pokolenie dar samorządu; wielkie on tu ma znaczenie i jest niezaprzeczenie podstawą granitową tej niesłychanej wolności, której Hollandya używa; lecz nikt tu już o nim ani mówi, ani pisze, ani rozprawia. Cały ustrój tak doskonale jest urządzony, że wszystko tu dosłownie idzie jak w zegarku i nigdy nic nie zakłóca zwykłego trybu życia politycznego. To też owe zamieszki w Roterdamie, to prawdziwe zjawisko, to rzecz niesłychana. Pytałem się o przyczynę wzburzenia. Oto rada miejska, dla dokonania niektórych robót publicznych, uchwaliła nowy podatek dotyczący szczególniej jarzyn wprowadzonych do Roterdamu; to opodatkowanie dotyka więcej niższą i uboższą warstwę niż bogatszą; to pierwsze zarzewie, pierwszy początek niezadowolenia. Postawa mniejszości w radzie, przeciwnej temu opodatkowaniu, przyczyniła się do powiększenia w ludzie niechęci; do tego domieszało się owo ogólne dziś coraz widoczniejsze w całej Europie usposobienie wywrotowe i nienawiść do kapitału oraz ludzi żyjących z niego; nareszcie jak wszędzie tak i tu znaleźli się podżegacze, przewódcy, i oto gotowa rewolucya, ziemnowodna, do połowy miejscowa, do połowy wszechświatowa. Wzburzone tłumy zaczęły się gromadzić i przebiegać po mieście, ich nienawiść zwróciła się głównie przeciw policyi; wytłuczono wszystkie szyby w gmachu policyjnym, lżono policyantów, uderzono następnie na dom burmistrza, którego chciano powiesić; tłumy przybierały postawę coraz groźniejszą, na sposób paryski wyrywano kamienie z bruku i rzucano nimi w okna. Nie obeszło się bez zajść tragikomicznych, tłum w zapale pomylił się i chcąc rzucić się na dom któregoś z radnych, uderzył na dom starej spokojnej wdowy, powybijał wszystkie szyby i nabawił ją wielkiego strachu, ze strachu ciężkiej choroby. Policya uderzyła kilka razy na tłumy, raniła kilku ludzi, lecz zamieszki nie ustawały; dano więc znać telegrafem do Hagi i w godzinę wojsko przybyło koleją żelazną. Na tę wiadomość zmieniła się postać rzeczy i wszystko dziwnie prędko się uspokoiło, tem prędzej, że od wielu lat nie widziano w Roterdamie wojska. Wszędzie więc talizmanem dla uspokojenia rozruchów są bagnety. W samej rzeczy zupełnie to co innego igrać po ulicach wolnego Roterdamu, walczyć z policyą uzbrojoną w tępe pałasze, wybijać okna burmistrzowi i wystraszonej wdowie, a stanąć naprzeciw bagnetów i karabinów iglicowych, w które wojsko tutejsze już jest uzbrojone.I dlatego to obawiam się, że pozbawionym będę przyjemności spotkania się z rewolucyą w Roterdamie, bo wojsko tu jeszcze stoi, i rząd ma zamiar pozostawić je dłużej. Ale co dziwne, to że potem wszystkiem rada miejska, jakkolwiek zwyciężyła, odstąpiła od swej myśli, przynajmniej odroczyła jej wykonanie. To ustępstwo jest niepojętem dla mnie zjawiskiem, które tu jednak często się zdarza, a które znamionuje tutejszy stosunek większości do mniejszości, nad którym będę miał zapewne sposobność później się zastanowić. Rozumie się samo przez się, gdyż jest to zwykłem następstwem ustępstwa, że lud wcale niezadowolony okazuje wciąż chęć do zaburzeń i nienawiść do burmistrza i policyi.
Jest tu w tym samym gmachu co teatr hollenderski opera niemiecka, widać że się jej Hollendrzy nie boją. Opera ta utrzymywana jest kosztem najbogatszych obywateli Roterdamu, którzy nie obawiają się wcale uchodzić za złych patryotów dla tego, że wolą mieć niezłą operę niemiecką, niż lichą byle hollenderską. W teatrze siedziałem przypadkowo przy znajomym, majętnym i może najobrotniejszym z tutejszych przemysłowców. On to urządził związek statkami parowemi wprost między Roterdamem a Petersburgiem, za co dostał od cara jakiś medal, którego wstążeczkę nosi przy guziku. Pomiędzy aktami żwawa szła rozmowa o Hollandyi. Ile razy tutaj przybiera ona znamię polityczne, tyle razy rozpoczyna się od stosunku Hollandyi do Prus lub się na nim kończy; coś widocznie z tej strony grozi, jest tu pod tym względem jakieś złe przeczucie. Mój znajomy, który jest majorem w milicyi, nie przeczył, że stamtąd grozi niebezpieczeństwo, ale z całą dzielnością dawnych Niderlandczyków zapewniał mnie o nienawiści do Prusaków, a oburzeniu jakie na myśl ich panowania powstają w sercu każdego Hollendra. "Widziałeś pan już część naszego kraju, więc możesz sam osądzić, że niełatwoby go zdobyć, mamy zawsze w ręku nasz wielki środek, zalanie kraju wodą, a ręczę że i teraz gotowi jesteśmy użyć go przeciw Prusakom". "Ale takie zalanie, zauważyłem, niszczy kraj i musi być wstrętne ludności". "Niezawodnie, ale także użyźnia ziemię, a co ważniejsza, woda ścieka, nieprzyjaciel by pozostał". Ucieszyło mnie to zdanie przypominające dawną waleczność i wytrwałość Niderlandczyków, dawne ich walki o wolność i niepodległość. Myślę jednak, że Hollendrzy łudzą się mniemając, że dziś jeszcze obronićby się zdołali zalaniem kraju. Wszelkiego rodzaju wynalazki tak są wydoskonalone, że wałka z żywiołami wielce jest ułatwioną. Bezpieczeństwo Hollandyi tak jak niemal wszystkich małych państw, polega na współzawodnictwie mocarstw, nie na własnych siłach. Jednak niezaprzeczenie zdobycie Hollandyi przedstawiałoby i dziś niemałe trudności; Hollendrzy mogliby z powodu topograficznego położenia kraju, przedłużyć nieco opór i doczekać się obcej pomocy; kraj ten przerżnięty kanałami, przedstawiałby niemałe niedogodności dla wielkiej armii wkraczającej niego; niema tu możliwości rozwinięcia znacznych sił wojskowych, wprawdzie teraz już są bite po kraju drogi, ale nader wązkie i idące zawsze między dwoma kanałami; trudno bardzo prowadzić po nich armaty szczególniej większe, a z stosunkowo rnniejszemi siłami można przez jakiś czas, skuteczny stawić najazdowi opór. Czyby go przedłużyć można prawie w nieskończoność jak dawniej, o tem wątpię; lecz to pewne, że zdobycie Hollandyi nie byłoby tak bardzo łatwem, i że pod względem odpornym, przedstawia ona niezaprzeczoną siłę. Dodajmy, że jak tu twierdzą, cała ludność powstałaby na widok nieprzyjaciela.
Z rozlicznych kolonii i zamorskich posiadłości, które były własnością Niderlandów i które stanowiły prawdziwe ich bogactwo i wyższość nad wielu państwami, pozostały im tylko trzy większe wyspy a z tych najsmaczniejszą jest Jawa. I dziś jeszcze jest ona głównem źródłem bogactwa tego kraju i jest najważniejszą tu sprawą gospodarczą oraz polityczną. Wyspa ta jest własnością państwa, dochód z niej czysty zapisany jest zwykle w budżecie w wysokości dwudziestu milionów florenów. Rząd jednak nie trudni się sam wyzyskiem, lecz powierza go pod bardzo dla siebie korzystnymi warunkami, Towarzystwu handlowemu Societe de commerce, które poniekąd zajęło miejsce dawnej sławnej Kompanii indyjskiej. Towarzystwo handlowe płaci rządowi dzierżawne za uprawę cukru, kawy i herbaty i obowiązane jest dostarczać rządowi pewną ich ilość po zniżonej cenie. Jawa nietylko jest źródłem bogactwa dla państwa, także dla obywateli. Ktokolwiek chce zrobić większy majątek, jedzie do Jawy z narażeniem życia, gdyż panujące tam gorączki są nader dla Europejczyków niebezpieczne. W samej stolicy w Batawii niepodobna mieszkać; począwszy od południa powietrze jest zabijające, i tylko w rannych godzinach mogą Europejczycy tam przebywać, resztę dnia muszą przepędzać w głębi kraju. Mój znajomy pokazywał mi po lożach znakomitości pieniężne zbogacone w Jawie; są to najmajętniejsi w tym zamożnym kraju ludzie, w którym jednak przeważają średnie majątki, między pięć kroć a milionem florenów. Jest tu liczna warstwa spekulantów, która ma znaczne dochody, nie posiadając jednak odpowiedniego im majątku. Największe korzyści ciągną domy komisowe. Przy niezaprzeczonych wygodach życia na pól angielskich, na pół francuskich, widać tu przedewszystkiem wielką oszczędność bez cienia skąpstwa. Wszędzie dziś robią gorączkowo pieniądze i równie gorączkowo wydają je; tu robią majątki spokojnie i spokojnie jak najmniej wydają pieniędzy. Podobno Amsterdam stanowi wyjątek i tam jest na wysoką skalę gra na giełdzie.
Wracałem z teatru pod wpływem tych wszystkich dla mnie nowych rzeczy, które tu zaraz na wstępie spostrzegłem i usłyszałem, gdy wtem jakiś dziwny dźwięk przerwał moje rozmyślanie; było to uderzenie godziny, lecz tu nawet zegary nie wybijają czasu jak wszędzie, do każdego kwandransa, do każdej godziny, dodana jest jedna i ta sama śpiewka, jakiś kurant, który trwa parę minut; dziwne to robi wrażenie, nieco zabawne, bo wydaje się jakby zabawka dla dzieci, jakby grająca tabakierka. Ten sposób wybijania godzin jest powszechny w całej Hollandyi. Opowiadano mi, że w Roterdamie postawiono wniosek w radzie miejskiej zniesienia tych zegarów o kurantach, gdyż pociągają za sobą koszta, lecz większość sprzeciwiła się temu, tak te zegary stały się narodowymi i swojskimi, i słusznie bardzo uczyniła, gdyż jest to jedna właściwość więcej, w tym tak niepodobnym do innych krajów kraiku.
Przekonałem się, że pruski wojskowy w Salzenbergen miał przecież słuszność; wprawdzie w wyższych warstwach, teraz szczególniej, bardzo rozpowszechniony jest język francuski, lecz po ulicach gdy pytasz o drogę, prędzej zrozumieją cię po niemiecku. Co się tyczy języka hollenderskiego, to zaprawdę nie znam dla cudzoziemca bardziej niecierpliwiącego, składa się bowiem z wyrazów, które jedne mają brzmienia niemieckie, drugie angielskie, lecz tak jednę jak drugie, zupełnie co innego znaczą po hollendersku jak po niemiecku, lub po angielsku.
Jednak bądź co bądź, jest tu coś niemieckiego, coś co przypomina pokrewieństwo germańskie i co dać może gotowy pozór przyłączenia tego kraju do wielkiej niemieckiej ojczyzny, na zasadzie aglomeratów, na owej zasadzie narodowości, postawionej przez Napoleona III-go, lecz przeistoczonej i zastosowanej przez hr. Bismarcka i pana Katkowa. Znowu więc zasnąłem z smutnem przeczuciem o przyszłości tego dziś tak szczęśliwego i tak godnego szczęścia kraju.
3-go Grudnia.
Wybraliśmy się dziś z moim przyjacielem Anglikiem do Hagi, do której jedzie się z Roterdamu koleją trzy kwandranse. Hollandya przerznięta jest kolejami, po których co godzina pędzą pociągi osobowe zawsze pełne, często przepełnione, daje to najlepsze wyobrażenie o ruchu, życiu i handlu tego kraju. Niższa zaś Hollandya okolona jest koleją, która idzie z Roterdaniu przez Hagę, Leidę i Harlem do Amsterdamu, z Amsterdamu przez Utrecht wraca znów do Roterdamu, tak że w kilku godzinach można objechać główne miasta i najwięcej zajmujące tutejsze miejscowości. Podróż więc po Hollandyi odbyć można rzeczywiście w jednym dniu; jednak tydzień zaledwie wystarczy, aby zwiedzić wszystko co godne widzenia.
W wagonie, do którego weszliśmy, siedziało kilku znajomych mojego przyjaciela, między tymi dyrektor poczty z Roterdamu; jest to wesoły Hollender, który będąc żonatym często jeździ do Hagi, jak twierdzi, dla zdawania sprawozdań swojemu przełożonemu, ministrowi skarbu, jak zaś posądza go mój przyjaciel, człowiek z zmysłem spostrzegawczym i pewnym dobrodusznym sprytem, dla zupełnie innych powodów, nie tyle pocztowych jak półświatowych. Nie wiem dlaczego nasz dyrektor uczul się obowiązanym rozpocząć z nami rozmowę polityczną, do której wszyscy siedzący w wagonie przyłączyli się. Żywiołowo znowu rozmowa zwróciła się natychmiast do stosunku Hollandyi do Niemiec północnych. Przerwałem ten znany mi już od granicy przedmiot pytaniem, co myślą w Hollandyi o zamierzonym związku wojskowym i handlowym z Francyą, odpowiedziano mi jednogłośnie, że nie wierzą tu w istnienie żadnych pod tym względem układów, że wszystko co o tem pisały i piszą dzienniki, jest czystym wymysłem i zakończono równie jednogłośnem oświadczeniem, że Hollandya nie chce ani w ten ani w ów sposób być połączoną z Niemcami albo z Francyą, lecz że chce pozostać tem czem jest, wolną, niepodległą i neutralną. Bardzo to pięknie brzmiało i jeżeli się nie mylę, jest to uczucie górujące dziś jeszcze w narodzie, jest to jeszcze wyraz jego przekonań. Gdy jednak ogólna rozmowa uciszyła się; zwróciłem uwagę dyrektora poczty na widoczne niebezpieczeństwo grożące ze strony Niemiec i zauważyłem, że przymierze z Francyą, mogłoby poniekąd zasłonić Hollandyę "niebezpieczeństwo to jest o tyle większe, że macie widocznie rozliczne z Niemcami podobieństwa" "i że, dodał dyrektor, dziś już zalani jesteśmy Niemcami, których pan wszędzie tu napotkasz w kantorach, w sklepach, w gospodach". A więc odpowiedziałem, prawdziwe, wielkie niebezpieczeństwo grozi wam nie ze strony Francyi, ale Niemiec, i nie łudźcie się, Niemcy nie tylko was przyłączą do siebie, ale was także wynarodowią i wyprą, jak to czynią z Polakami w W. Ks. Poznańskiem, co tu nierównie im łatwiej pójdzie z powodu tego samego pochodzenia i niejakiego podobieństwa języków; stracicie więc nietylko niepodległość ale i narodowość. "Bezwątpienia" odrzekł z wielkiem mojem zadziwieniem wesoły dyrektor, lecz wyznam panu, że chociaż gotów jestem wylać ostatnią kroplę krwi, gdyby tu Prusacy weszli, to jednak mniemam że dla szczęścia ludów szczególniej dla rozwoju przemysłu i handlu, dla interesów les affaires nie może być nic korzystniejszego jak utworzenie wielkich państw i zlanie się z niemi mniejszych". Pierwszy raz usłyszałem tu tę nutę, uderzyła o moje uszy jak rozdźwięk. A więc mój wesoły dyrektor poczty wyznawał religię aglomeratów! Tak to pewne lekkomyślnie z wysoka głoszone zasady, skrzywiają sumienia i wyobrażenia i powoli rozszerzając się, zatruwają powietrze, tak to gorączka interesów zwichnęła dziś prawie wszędzie najzdrowsze i najprostsze pojęcia i prowadzi nieuniknienie do wielkiego przewrotu duchowego, którego wyrazem będzie przewrot polityczny. Świat się kosmopolityzuje, bo ojczyzną dla wszystkich stały się – interesa les affaires.
Pociąg zatrzymał się w Delft, gdzie niegdyś tak ładne robiono fajanse, gdzie zwykle przemieszkiwał i gdzie zginął ów wielki Wilhelm milczący, któremu wdzięczna ojczyzna przepyszny wystawiła tu grobowiec.