Podróże z Badziczem - ebook
„Podróże z Badziczem” to pełna ciepła, humoru i dystansu opowieść o życiu w podróży – zarówno tej dalekiej, międzykontynentalnej, jak i tej codziennej między jednym przystankiem a drugim. To zbiór autentycznych, facebookowych relacji z wypraw, które zamieniły się w książkę pełną zabawnych anegdot, zaskakujących przygód, kulinarnych odkryć i przemyśleń snutych między jednym biletem a drugim talerzem.
Do tego autorka przemyca też opowieści z dzieciństwa i młodości – pokazując, jak rodzi się pasja do odkrywania świata i opowiadania historii.
To lektura idealna na wakacje, na długie wieczory i dla każdego, kto choć raz spakował plecak z myślą: a może by tak gdzieś pojechać…
Zaraża miłością do podróży. Wzrusza i rozśmiesza. Bez lukru, ale z sercem.
Barbara Szydłowska – podróżniczka, restauratorka i autorka. Od lat wspólnie z mężem Jackiem eksploruje świat, czerpiąc z podróży kulinarne inspiracje, które przenosi do swojej restauracji Forum Kulinarne we Wrocławiu. Jej ukochanym miejscem jest Afryka, do której regularnie powraca. Z wykształcenia biotechnolog i dietetyk, przez wiele lat pracowała w korporacjach, by w końcu oddać się pasji podróżowania, gotowania i pisania. Swoje przygody relacjonuje na Facebooku, a teraz opisała je w książce, która zabiera czytelników w niezapomnianą podróż pełną smaków i niezwykłych historii.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Podróże |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8308-927-0 |
| Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uwielbiam patrzeć na śnieg sypiący za oknem, na coraz bielszy świat. Pamiętam, jak byłam mała, widok wirujących płatków śniegu w świetle latarni wywoływał u mnie poczucie szczęścia i ogromną radość.
Pamiętam święta Bożego Narodzenia z tamtych czasów. Najpierw cały miesiąc po ciemku o szóstej rano z lampionami w zziębniętych dłoniach biegaliśmy na roraty. Każda niedziela z dodatkowo zapaloną świecą na wieńcu adwentowym wywoływała dreszcz, że święta coraz bliżej. Czasem już pod koniec listopada zaczynaliśmy dostawać kartki świąteczne – te z kraju i te zza granicy. Uroczyście odczytywane, a potem odkładane na parapet w kuchni. Niektóre, zwłaszcza te spoza Polski, nierzadko przychodziły pod koniec stycznia.
Zapach świeżo wypranych firanek, wychłodzone pokoje po obowiązkowo mytych oknach i w końcu zapach choinki, którą Tata wnosił do domu, a my z rodzeństwem rzucaliśmy się ją przystrajać. Potem pomoc przy lepieniu uszek, pierogów, pieczeniu ciast. Magia na każdym kroku. Pamiętam jedne święta, kiedy podczas ubierania choinki Mama smażyła nam frytki, takie przez nią krojone, zresztą na szczęście innych nie było. Boże, jak to smakowało; frytki, zapach choinki i sypiący śnieg na dworze.
Pod choinką symboliczne prezenty – w dobie braku wszystkiego wszystko cieszyło.
Po kolacji wigilijnej – pasterka. Miała wymiar nie tylko duchowy, ale też towarzyski, spotykaliśmy się wszyscy z klasy, aby choć chwilę powymieniać się informacjami na temat świąt, prezentów, filmów, jakie leciały na jedynce lub dwójce, i umawiać się na sanki.
Jedyne zdjęcie ze świąt Bożego Narodzenia, jakie znalazłam: na tle choinki od lewej Mama z naszą małą siostrą, do tej pory zwaną Małą, ja, Babcia i brat – wierny towarzysz dzieciństwa.
Podobno każdy najbardziej tęskni za czasami, kiedy był młody, nieważne, że to były ciężkie czasy, wszystkiego brakowało, codzienne życie dorosłych to zdobywanie dóbr pierwszej potrzeby – my byliśmy szczęśliwi, byliśmy tacy młodzi. Dopiero wchodziliśmy w dorosłość, z ufnością nie dopuszczaliśmy myśli, że coś może pójść nie tak, świat na nas czekał, a my nie mogliśmy się doczekać tego świata.
W szóstej klasie przez przypadek dowiedziałam się, że jest w Nysie taka pani, nauczycielka muzyki w szkole muzycznej, która z racji tego, że jest autochtonką, uczy niemieckiego.
Zamarzyłam, aby uczyć się tego języka. Poszłam do niej z Tatą, ale była mocno wystraszona i nie bardzo chciała z nami rozmawiać, dopiero jak przyszedł jej mąż i rozpoznał w moim Tacie wychowawcę ich syna, pani zmieniła zdanie i zgodziła się mnie uczyć.
Wtedy, w latach siedemdziesiątych, na Śląsku Opolskim nauczanie języka niemieckiego nie było mile widziane. W żadnej ze szkół nie uczono tego języka, a i mnie rodzice poradzili, abym się nie chwaliła, że chodzę na niemiecki.
Chodziłam dwa razy w tygodniu na dwie godziny popołudniami. Uwielbiałam te lekcje, uczyłam się razem z dwiema koleżankami, wszystkie w tajemnicy oczywiście. Dla nas to był język zabawy, bajek, przedstawień, które wystawiałyśmy przed skromną widownią złożoną z naszej pani. Pani usiłowała przemycać też poważniejsze treści, jak twórczość Goethego czy Schillera, ale dla mnie to zawsze będzie Rotkäppchen, Schneeflökchen, Weissröckchen i Tannenbaum.RFN, 1978
Pierwszą podróż poza Polskę odbyłam, a jakże, z Tatą – moim guru, ideałem, pierwszym najważniejszym mężczyzną w moim życiu.
Tata – nauczyciel matematyki w Technikum Mechanicznym w Nysie, szanowany i uwielbiany przez uczniów, miał wychowanka w jednej z jego pierwszych klas, który po skończeniu szkoły wraz z rodzicami, dzięki pochodzeniu, wyjechał do RFN, tam ułożył sobie życie, ożenił się, podjął pracę, urodziła się mu córka i w połowie lat siedemdziesiątych zaprosił mnie i Tatę do siebie do Germersheim – małego miasteczka pod francuską granicą. Miałam dwanaście lat i nie zdawałam sobie sprawy z tego, czego trzeba było dokonać, aby po pierwsze dostać paszporty, po drugie wizę, a po trzecie na książeczki walutowe wymienić śmieszne ilości polskich złotówek. Oczywiście mowy nie było o żadnej podróży samolotem, nawet nie wiem, jakie były połączenia, ale ceny zabijały, dlatego wzięliśmy atlas i znaleźliśmy miasto w NRD najbliżej według nas granicy z RFN, i do niego kupiliśmy bilety. W swej naiwności myśleliśmy, że wyjdziemy z pociągu na dworcu, przejdziemy na piechotę do RFN, a tam Józek po nas przyjedzie.
Bilety kupiliśmy, ruszyliśmy pociągiem z Wrocławia, po kilku godzinach wysiedliśmy w Eisenach i trochę się zdziwiliśmy, bo nie bardzo wiedzieliśmy, co dalej robić.
W końcu zaczepiliśmy jakiegoś mundurowego – chyba kolejarza – i z pomocą mojego początkującego niemieckiego wytłumaczyliśmy, że my chcemy do RFN.
Człowiek był tak miły, że wsadził nas do drezyny, która kursowała przez pas ziemi niczyjej będącej granicą Żelaznej Kurtyny, i jakoś znaleźliśmy się na dworcu kolejowym w jakimś miasteczku już w RFN.
Dwunastoletnia ja z moim Tatą w jednym z zamków nad Loarą
No i pojawił się następny problem – jak powiadomić Józka, że już jesteśmy i gdzie jesteśmy? Kolejarze starali się nam pomóc, ale zerowy poziomu niemieckiego u Taty, a u mnie poziom trzymiesięcznej nauki nie pomagały. W końcu z zakamarków pamięci wygrzebałam numer telefonu do Józka, bo Tata w amoku wyjazdu go nigdzie nie zapisał, i kolejarze zadzwonili do niego.
Z Tatą i naszym gospodarzem Józkiem gdzieś we Francji
Okazało się, że Józek już od kilku dni obdzwaniał przygraniczne stacje kolejowe, pytając się, czy aby nie pojawił się Polak w średnim wieku z kilkunastoletnią córką.
Wtedy już wszystko poszło błyskawicznie – powiadomiony o naszym przybyciu Józek wsiadł w samochód i przez noc dotarł spod francuskiej granicy pod granicę z NRD, mnie kolejarze po nakarmieniu położyli w hoteliku spać, a z Tatą siedzieli do rana i gadali (nie mam pojęcia, w jakim języku), czekając na Józka.
Jak teraz o tym myślę, to rzeczywiście trzeba było mieć odwagę i ogromną chęć poznawania świata, żeby zdecydować się w tamtych czasach na taką podróż.
Sam pobyt w RFN wspominam bardzo miło, Józek z żoną Basią i córką Sonią – młodszą ode mnie kilka lat – starali się nam jak najwięcej pokazać. Pamiętam, że zwiedzaliśmy jakieś zamki, że spacerowaliśmy nad Renem, że widziałam kataryniarza z małpką, że jadłam banany, pierwszy raz w życiu czipsy, i cebulowe krążki.
Pamiętam, że pojechaliśmy też do Bochum do rodziców Józka i że byliśmy we Francji – całkowicie nielegalnie, bo przecież nie mieliśmy wiz, ale Józek zapewniał, że nie ma problemu, i rzeczywiście granica niemiecko-francuska to była po prostu zwykła droga i podniesiony na stałe szlaban, a za nim już tablica, że oto jesteśmy we Francji. Pamiętam, jak po powrocie do Polski Tata opowiadał przyjaciołom i rodzinie o tej granicy – chyba to zrobiło na nim największe wrażenie, taka granica, której nie ma. Pamiętam jeszcze, że w sklepie była woda niegazowana, i to było dla mnie wtedy niezrozumiałe, bo kto kupuje zwykłą wodę, skoro jest ona w kranie.
Pamiętam też, że ten kilkutygodniowy pobyt sprawił, że nagle zaczęłam mówić po niemiecku. Pamiętam, że Józek proponował Tacie, żebyśmy zostali, że pomogą nam wszystko załatwić, ale to było niemożliwe – Tata nigdy nie zostawiłby Mamy ani mojego rodzeństwa.
Po powrocie do Polski przeżyłam, patrząc teraz z perspektywy czasu, lekką depresję. Wszystko wydawało mi się szare i beznadziejne. Cieszyłam się oczywiście, że znów jestem z Mamą i rodzeństwem, ale ten czas spędzony w RFN wzbudził we mnie taki żal i poczucie niesprawiedliwości. Na pewno dostałam jeszcze większej motywacji, aby uczyć się niemieckiego, a dzięki przywiezionym z RFN piętrowym, kolorowym piórnikom z pełnym wyposażeniem byliśmy z bratem przez jakiś czas najważniejsi w szkole.LATA SIEDEMDZIESIĄTE – JAK TO JEST MIEĆ CIOTKĘ W AMERYCE
Ja takową miałam, i to w miarę bliską, bo siostrę mojego nigdy niepoznanego dziadka. Nawet moja Mama nie pamiętała swojego ojca, bo zabrali go Rosjanie zaraz na początku wojny. Był oficerem policji, członkiem organizacji Orląt Lwowskich. Przez wiele lat po wojnie moja Babcia go szukała, w końcu został uznany za zaginionego i szeptem się mówiło, że został zamordowany w Katyniu. Nawet na grobie mojej Babci jest tablica jego pamięci, mówiąca, że zginął w Katyniu. Kilka lat później moja Mama dostała informację, że był więziony w Mińsku i tam w więzieniu zmarł. Wiele takich historii moje pokolenie o swoich przodkach może opowiedzieć.
Wracając do ciotki – była taką chyba trochę czarną owcą w rodzinie. A rodzina była wielce szacowna, znana we Lwowie, pradziadkowie ze strony prababci przyjechali z Wiednia – baronostwo Seidler, a ze strony pradziadka – kupiecka rodzina Johnson, gdzieś z Wysp Brytyjskich. Poznali się we Lwowie, pokochali, pobrali. Pradziadek był dość chutliwy i napłodził sporo dzieci, najstarszym był mój dziadek, Stanisław, kilkoro dzieci zmarło, ciotka, tzw. argentyńska, była jedną z młodszych latorośli. Moja prababcia zmarła na sepsę przy kolejnym porodzie, czego mój dorosły już dziadek nigdy swojemu ojcu nie wybaczył.
Moi pradziadkowie byli majętnymi ludźmi, mieli hotel w Truskawcu, pola naftowe i cukrownie w Ukrainie. Oczywiście wszystko przepadło. Pewnie był moment w naszej historii, że można było się o te dobra upomnieć, ale tak naprawdę mojej Mamie się nie chciało, a ja wtedy byłam za młoda.
Natomiast ciotka – to była historia. Teraz można powiedzieć, że umiała korzystać z życia. Bawiła się, podobno nawet tańczyła w kabarecie, wyszła za mąż za lotnika, który chyba zginął w czasie drugiej wojny światowej, a ciotka z szesnaście lat od siebie starszym wdowcem, z pochodzenia Żydem, pod koniec wojny uciekła do Szwecji, a stamtąd do Argentyny.
Ciotkę poznałam, jak miałam kilka lat, kiedy ona ze swoim mężem pierwszy raz przybyła do Polski.
Przypłynęła Batorym. Była taka kolorowa, taka zagraniczna, ćwiczyła jogę i zakładała wujkowi soczewki kontaktowe, co było dla mnie i mojego młodszego brata pewną magią.
Ciotka i wujek, tak zwani argentyńscy
Uwielbialiśmy z bratem zakradać się do pokoju, który nasi rodzice im oddawali w posiadanie, i wąchać zapach, jaki tam panował. Mówiliśmy, że pachnie jak w peweksie.
Ciotka była bardzo towarzyska, ciągle ktoś do nas przychodził spotkać się z nimi, pooddychać wielkim światem, grali w kanastę, palili długie brązowe papierosy, które ciotka kupowała w peweksie. Realizowała się też gastronomicznie. W sklepach wiele nie było, ale zawsze można było coś wystać, a ciotka, szczęśliwa posiadaczka dolarów, mogła szaleć w peweksie, kupując delikatesowe produkty.
Ciotka gotowała, a ja siedziałam przy stole w kuchni i słuchałam, wręcz chłonęłam jej opowieści, przy okazji ucząc się różnych przepisów.
O, jak światowo u nas wtedy było, robiłyśmy z ciotką empanadas, pizzę, truskawki w rumie, ryż zapiekany – w naszym świecie rosołu i schabowych to była egzotyka.
Tak teraz myślę, że na pewno w dużej mierze dzięki ciotce po latach korporacyjnej kariery zostałam restauratorką.
Gotując, ciotka snuła opowieści, jak to w Sztokholmie słynny krawiec zgodził się uszyć jej futro według najnowszej mody tylko pod warunkiem, że razem z tym futrem opuści niezwłocznie Szwecję, ponieważ jedno takie futro uszył żonie dyrektora opery i obiecał, że nikomu innemu nie uszyje. Albo jak, gdy płynęła Batorym, kapitan kazał przynieść im do kajuty specjalny grzejnik, aby ciotka nie zmarzła, przebierając się w suknię balową. Opowiadała o Argentynie, o Mar del Plata, gdzie mieszkali, o Hiszpanii, o Włoszech. Znała kilka języków i umiała się poruszać w świecie, który dla nas wtedy, w latach siedemdziesiątych, był po prostu niedostępny.
Dostępne były na szczęście książki, były programy _Klub sześciu kontynentów_ i _Pieprz i_ _wanilia_.