Podróżniczka - ebook
Podróżniczka - ebook
Doskonałe połączenie powieści przygodowej, historycznej, fantastyki i romansu. Opowieść o wielkiej miłości, rozgrywająca się w dwóch planach czasowych: współcześnie i w XVIII wieku.
Wspaniała zabawa... fantastyczne przygody... romans... seks... Idealna lektura, by oderwać się od rzeczywistości!
„San Francisco Chronicle”
Soczysta, obrazowa, zmysłowa proza, pełna szczegółów historycznych i humoru.
„Library Jorunal”
Nie przegapcie żadnej części sagi Diany Gabaldon. W tych bestsellerowych książkach ożywa fascynująca opowieść o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze.
Jest rok 1746. 16 kwietnia armia króla Jerzego II rozgromiła wojska Karola Edwarda Stuarta w bitwie pod Culloden w Szkocji. Po walce Anglicy przeczesali pole bitwy, dobijając rannych. Większość tych, którzy przeżyli, stracono w Anglii, a tysiąc jeńców sprzedano jako niewolników do pracy na amerykańskich plantacjach bawełny.
Rok 1968. Claire, zagłębiając się w dokumenty z epoki i drżąc o Jamiego, usiłuje odgadnąć koleje jego losu. Czy „Czerwony Jamie” przeżył masakrę pod Culloden? A jeśli znalazł się wśród ocalonych, czy odwzajemnia jej tęsknotę? Jak ułożyło się jego życie? Czy kiedykolwiek zdołają się odnaleźć? Czy nawet najgorętsza miłość może pokonać dzielące ich wieki?
Diana Gabaldon - biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią „Obca”. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata.
W cyklu:
„Obca”
„Uwięziona w bursztynie”
„Podróżniczka”
„Jesienne werble”
„Ognisty krzyż”
„Tchnienie śniegu i popiołu”
„Kość z kości”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-67-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy byłam mała, nie bawiło mnie włażenie w kałuże. Nie bałam się utopionych robaków ani zamoczenia skarpet; ogólnie rzecz biorąc, należałam do dzieci wiecznie upapranych, których radości życia nie mącił żaden brud.
Przyczyną niechęci do chlapania się w kałużach było niezbite przekonanie, że pod idealnie gładką taflą kryje się coś więcej niż tylko woda. Święcie wierzyłam, że każda kałuża wiedzie do tajemniczej, niezgłębionej przestrzeni. Gdy obserwowałam drobniutkie zmarszczki na wodzie, wywołane moim zbliżeniem się, wyobrażałam sobie kałużę jako coś niewiarygodnie głębokiego. Myślałam, że w bezdennej otchłani cichych głębin kryje się potwór, którego zwinięte, okryte błyszczącą łuską, ogromne cielsko i ostre zęby stanowią nie lada zagrożenie.
Kiedy jednak widziałam odbicie własnej okrągłej, okolonej lokami twarzy na tle błękitnej kopuły, przychodziło mi do głowy, że kałuża jest wejściem do jakiegoś innego nieba. Jeden nieopatrzny krok, a wpadłabym tam i leciała coraz dalej i dalej w niebieskiej przestrzeni.
Tylko w jednej sytuacji odważałam się postawić nogę w kałuży – o zmierzchu, gdy na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Bez żadnych obaw mogłam wejść do wody usianej światełkami, bo gdybym wpadła w jakąś nieznaną przestrzeń, zawsze istniała szansa, że po drodze przytrzymam się gwiazd, a to nie byle jaka gwarancja bezpieczeństwa.
Jeszcze dzisiaj, po latach, gdy trafiam na kałużę, w myślach przed nią przystaję – chociaż nogi nie zwalniają tempa – po czym przyśpieszam kroku, aby czym prędzej uciec od echa dawnych wspomnień.
No, bo gdybym tak wpadła...1. Uczta kruków
_Wielu wodzów górskich klanów poszło w bój,_
_wielu wspaniałych mężczyzn zginęło._
_Drogo okupili swoją śmierć, stając w obronie_
_prawa i królów Szkocji._
_Czy już nigdy nie wrócisz?_
16 kwietnia 1746 roku
Nie żył. W nosie czuł jednak bolesne pulsowanie. Uznał to za bardzo dziwne. Ufał w wyrozumiałość i łaskę Stwórcy, ale w duszy kołatały mu resztki pierwotnego poczucia winy, które sprawia, że w każdym człowieku tkwi obawa przed trafieniem do piekła. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasową wiedzę o siedzibie dusz potępionych, ani rusz nie mógł uwierzyć, że męki piekielne, przeznaczone dla nieszczęsnych mieszkańców otchłani, ograniczają się do bólu nosa.
Z drugiej strony był przekonany, że nie trafił też do nieba. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, zupełnie na to nie zasługiwał. Po drugie, nic na to nie wskazywało. A po trzecie, złamany nos nie mógł być nagrodą dla błogosławionych ani karą dla potępionych.
Zawsze wyobrażał sobie czyściec jako miejsce bezbarwne, ale teraz uznał, iż czerwonawa poświata, kryjąca wszystko wokół, jest odpowiednia na czyśćcową aurę. Bardzo powoli umysł mu się przejaśniał i wracała zdolność logicznego rozumowania. Ktoś, pomyślał z irytacją, powinien tu przyjść i powiedzieć, jaki zapadł wyrok, jak długo przyjdzie mu cierpieć czyśćcowe męki, zanim stanie się godny Królestwa Niebieskiego. Sam nie był do końca pewien, czy oczekuje przybycia demona, czy anioła. Nie miał pojęcia, jakie wymagania stawia się pracownikom czyśćca; w szkole nauczyciele i księża pomijali ten temat.
Zaczął robić przegląd całego ciała i zastanawiać się, co jeszcze przyjdzie mu wycierpieć. Zobaczył liczne drobne skaleczenia, nieco głębsze rany oraz mnóstwo siniaków. Znów złamał czwarty palec prawej ręki – trudno go było osłonić, bo sterczał sztywny i zmarznięty. Wszystkie obrażenia nie wyglądały jednak na zbyt poważne. Co jeszcze?
Claire. To imię przeszyło mu serce, a wywołany ból był trudniejszy do zniesienia niż wszystkie dotychczasowe cielesne cierpienia.
Nie wątpił, że gdyby istniał jeszcze w realnym świecie, dźwięk tego imienia podwoiłby męki. Wiedział, że tak będzie, gdy odsyłał ją do kamiennego kręgu. Jeżeli cierpienia duchowe są w czyśćcu podstawą, to dla niego wyznaczono karę w postaci przeżywania bólu rozstania. To wystarczyło, jego zdaniem, do odkupienia wszelkich grzechów, łącznie z morderstwem i zdradą.
Nie miał pojęcia, czy w czyśćcu wolno się modlić. Postanowił spróbować. Panie, spraw, aby ona była bezpieczna. Ona i dziecko. Był pewien, że Claire da sobie radę i dojdzie do samego kręgu; była w ciąży zaledwie od dwóch miesięcy, nadal poruszała się lekko i szybko jak błyskawica. Poza tym to najbardziej uparta i stanowcza kobieta, jaką w życiu spotkał. Czy zdoła jednak przebyć niebezpieczną drogę do miejsca, z którego wyszła? Przemknąć się przez tajemnicze obszary oddzielające przyszłość od teraźniejszości, bezsilna wśród skał? On nigdy nie pozna odpowiedzi, ale na samą myśl o tym zapomniał nawet o swym bolącym nosie.
Podjął przerwaną na chwilę inwentaryzację cielesnych niedomagań. Ogromnie przygnębiło go odkrycie, że najwyraźniej brakuje mu lewej nogi. Wszelkie odczucia kończyły się kłującym mrowieniem w biodrze, dalej nie było nic. Przypuszczalnie odzyska kończynę, kiedy nadejdzie właściwa pora; może wtedy, gdy już wreszcie dostanie się do nieba, a przynajmniej w dniu sądu ostatecznego. W końcu jego szwagier, Ian, zupełnie nieźle radził sobie z drewnianym kikutem, którym zastąpił utraconą nogę.
Jego próżność została jednak urażona. No tak, rzeczywiście; taka kara musiała mieć na celu wyleczenie go z tego grzechu. Zacisnął zęby. Postanowił zaakceptować wszystko mężnie i z taką pokorą, na jaką tylko będzie mógł się zdobyć. Nie zdołał jednak powstrzymać badającej dłoni (czy tego, co mu za dłoń służyło) i sięgnął w dół, by się przekonać, w którym dokładnie miejscu kończy się noga.
Trafił na coś twardego, palce zaplątały się w mokre, zmierzwione włosy. Usiadł gwałtownie i z wysiłkiem rozkruszył warstwę zaschniętej krwi zlepiającej mu powieki. James Fraser przypomniał sobie wszystko i głośno jęknął. Tak bardzo się mylił. Naprawdę był w piekle. Tyle tylko, że niestety wcale nie umarł.
Na nim leżały w poprzek zwłoki jakiegoś mężczyzny. Pod ich ciężarem jego noga całkowicie zdrętwiała, dlatego jej nie czuł. Głowa zmarłego, ciężka niczym kula armatnia, zwrócona twarzą w dół, wciskała mu się w brzuch. Wilgotne, splątane włosy tworzyły ciemną plamę na jego mokrej koszuli. Fraser wstrząsnął się w nagłej panice; głowa zsunęła się na kolana i przekręciła na bok, spoza osłony loków na wpół otwarte, niewidzące oczy patrzyły w niebo.
Jack Randall. Elegancki, czerwony mundur kapitana tak pociemniał od wilgoci, że wydawał się niemal czarny. Jamie niezdarnie usiłował zepchnąć z siebie trupa. Ze zdumieniem szybko się przekonał, jak bardzo brak mu sił. Jego ręka zsunęła się po plecach zabitego, druga ugięła się znienacka, gdy spróbował się podeprzeć. Znowu leżał płasko na wznak. W górze wirowało szare niebo. Padał śnieg z deszczem. Z każdym oddechem głowa Jacka Randalla nieprzyzwoicie poruszała mu się na brzuchu; wędrowała to w górę, to w dół.
Fraser z całej siły przycisnął dłonie do bagnistego gruntu. Między palcami przeciekła zimna woda, koszulę na plecach miał przemoczoną do suchej nitki. Przewrócił się na bok. Przekonał się, że zmarły zapewniał mu swoim ciałem odrobinę ciepła. Gdy bezwładne zwłoki Randalla powoli osunęły się na ziemię, lodowata woda zaatakowała świeżo odsłonięte fragmenty ciała Jamiego. Przeżył szok. Nagły chłód wywołał gwałtowne dreszcze.
W lepkiej mazi wykonywał niezborne ruchy. Usiłował wydobyć spod siebie zmięty, oblepiony błotem pled. Do jego uszu dochodziły dźwięki, których nie zdołało zagłuszyć zawodzenie kwietniowego wiatru. Słyszał odległe okrzyki, płacz, jęki przywodzące na myśl nawołujące się duchy. A ponad wszystko wybijały się ochrypłe głosy kruków i wron. Z intensywności krakania wynikało, że ptaków były dziesiątki.
Dziwne, myślał Jamie. Podczas burzy ptaki nie powinny latać. Jeszcze jeden ruch i już mógł otulić się wydobytym spod siebie pledem. Wyciągnął rękę, żeby okryć nogi. Zauważył, że jego lewa kończyna i kilt umazane są krwią. Widok ten nie wywołał większego wrażenia, wydał się Fraserowi nawet dość interesujący: ciemnoczerwone plamy ostro kontrastowały z szarozieloną barwą roślin wrzosowiska. Echa bitwy cichły, aż wreszcie nad pobojowiskiem pod Culloden dało się słyszeć wyłącznie krakanie kruków i wron.
***
Ocknął się znacznie później. Ktoś wykrzykiwał jego imię i nazwisko.
– Fraser! Jamie Fraser! Jesteś tu?
Nie, pomyślał, nie ma mnie. Gdziekolwiek przebywał podczas utraty świadomości, było to lepsze miejsce niż obecne. Leżał w niewielkim zagłębieniu do połowy wypełnionym wodą. Przestało padać, ale wiatr ani trochę nie osłabł; zawodził nad wrzosowiskiem i przeszywał chłodem do szpiku kości. Niebo zrobiło się niemal czarne. Nadszedł już wieczór.
– Mówię ci, gdzieś go tu widziałem. Obok tej dużej kępy kolcolistu. – Głos, z początku donośny, powoli się oddalał.
Jamie usłyszał jakiś szelest. Odwrócił głowę i zobaczył wronę. Stała w trawie niecałe pół metra od niego, z ciemnymi piórami nastroszonymi przez wiatr. Przyglądała mu się okrągłymi, błyszczącymi oczyma. Po chwili uznała, że Jamie nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Obojętnie przekrzywiła szyję i wbiła mocny, ostry dziób w oko Jacka Randalla.
Jamie poderwał się gwałtownie z okrzykiem obrzydzenia, który spłoszył padlinożercę. Ptak odleciał, skrzecząc głośno na alarm.
– Patrz, jest tam!
Na mokrym gruncie rozległy się chlupoczące kroki. Przed oczyma rannego zamajaczyła czyjaś twarz, a na ramieniu spoczęła dłoń.
– On żyje! Ruszaj się, MacDonald! Podtrzymaj go, bo sam nie da rady ustać. – Było ich czterech. Podnieśli go z niemałym trudem. Fraser oparł się na ramionach Ewana Camerona i Jana MacKinnona.
Chciał im powiedzieć, żeby go zostawili. Przypomniał sobie, że przecież zamierzał umrzeć. Lecz ich towarzystwo było czymś tak cudownym, że nie miał siły się go wyrzec. Do zdrętwiałej nogi powracało życie. Dopiero teraz Fraser w pełni zdał sobie sprawę, jak poważnie został ranny. I tak niedługo umrze, a dzięki Bogu nie będzie musiał tkwić samotnie w ciemnościach.
– Wody? – Poczuł na wargach krawędź kubka. Ostrożnie uniósł się na łokciu, żeby się nie oblać. Ktoś dotknął jego czoła i cofnął rękę bez słowa.
Cały płonął. Pod powiekami czuł płomienie, bolały go wargi, spękane od gorączki. Ale z dwojga złego wolał to niż chłód i dreszcze. Gdy oblewało go gorąco, mógł przynajmniej leżeć spokojnie, dreszcze natomiast wyrywały ze snu demony drzemiące w jego ciele.
Murtagh. Gdy myślał o ojcu chrzestnym, prześladowało go straszne uczucie, ale pamięć nie podsuwała żadnych konkretnych obrazów. Murtagh nie żył; Fraser był tego pewien, ale nie miał pojęcia, skąd to wie. Ponad połowa armii szkockich górali poległa na wrzosowisku – tyle się domyślił z rozmów mężczyzn zgromadzonych w wiejskim domu. Samej bitwy jednak w ogóle sobie nie przypominał.
Już wcześniej brał udział w walkach i orientował się, że utrata pamięci nie jest u żołnierza niczym dziwnym. Widywał podobne przypadki, ale sam nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczył. Wiedział, że wspomnienia powrócą, miał jednak nadzieję, że uda mu się wcześniej umrzeć. Na myśl o śmierci drgnął. Ruch wywołał falę ostrego bólu, jakby ktoś przejechał po nodze rozpalonym do białości żelazem. Jęknął.
– Jak tam, Jamie? – Leżący obok Ewan podniósł się na łokciu. Jego zmartwiona twarz bielała w półmroku. Zaczynało dopiero świtać. Głowę miał owiniętą zakrwawionym bandażem, również na kołnierzu widać było rdzawe plamy. Krew wyciekała z drobnej rany przy uchu.
– Jakoś wytrzymam – odpowiedział Fraser i z wdzięcznością dotknął ramienia Ewana. Kompan poklepał go po ręce i z powrotem się położył.
Znów pojawiły się czarne jak noc ptaszyska. Gdy zapadł zmierzch, odleciały do gniazd, ale wróciły wraz z nastaniem poranka: kruki i wrony, ptaki wojny, stawiły się na ucztę z mięsa poległych. Równie dobrze mogło się zdarzyć, że teraz okrutnymi dziobami rozszarpywałyby i jego ciało. Pod powiekami wyczuwał kształt gałek ocznych. Okrągłe i gorące kąski smakowitej galarety obracały się bezustannie, na próżno wypatrując zapomnienia. Wstające słońce zabarwiało powieki na ciemnokrwisty kolor.
Czterech mężczyzn zebranych pod jedynym oknem wiejskiego domu rozmawiało przyciszonymi głosami.
– Z tego powodu pobiec? – odezwał się jeden z nich i wskazał głową za okno. – Chryste, człowieku, najzdrowszy z nas ledwie kuśtyka, a sześciu jest kompletnie unieruchomionych.
– Jeśli możesz chodzić, to idź – mruknął ktoś z podłogi. Skrzywił się na widok własnej nogi owiniętej strzępkami kołdry. – Dinna zostanie z nami.
Duncan MacDonald odwrócił się od okna, potrząsając głową. Uśmiechał się ponuro. Światło słoneczne uwydatniło ostre rysy twarzy, pogłębiło bruzdy wywołane zmęczeniem.
– Nie, zaczekamy – oświadczył. – Przede wszystkim dlatego, że Anglików jest więcej niż pcheł na wiejskim kundlu; widać, jak się tam kłębią. Nikt w tej chwili nie zdoła się wydostać z Drumossie.
– Nawet ci, którzy już wczoraj drapnęli z pola, nie zajdą daleko – wtrącił łagodnie MacKinnon. – Nie słyszeliście w nocy, jak angielskie oddziały szybkim marszem przechodziły w pobliżu? Sądzicie, że wyłapanie tych wszystkich nieboraków sprawi im trudność?
Pytanie nie wymagało odpowiedzi, obecni znali ją aż za dobrze. Wielu górali jeszcze przed bitwą ledwo trzymało się na nogach, tak byli osłabieni zimnem, trudami i głodem.
Jamie odwrócił twarz do ściany. Modlił się, aby jego ludzie wyruszyli dość wcześnie. Do Lallybroch było bardzo daleko. Jeśli tylko uda im się wystarczająco oddalić od Culloden, z pewnością nie zostaną złapani. A przecież Claire ostrzegła, że złaknione odwetu oddziały Cumberlanda dotrą daleko i spustoszą góry Szkocji.
Tym razem myśl o żonie wywołała jedynie falę straszliwej tęsknoty. Boże, żeby tak mieć Claire przy sobie, poczuć dotyk jej rąk; żeby tak opatrzyła rany i przytuliła do piersi. Ale odeszła – o całe dwieście lat – i dzięki Bogu! Spod przymkniętych powiek z wolna pociekły łzy. Nie bacząc na ból, przewrócił się na bok, aby je ukryć.
Boże, spraw, żeby była bezpieczna, modlił się. Ona i dziecko.
Wczesnym popołudniem powietrze wpadające przez rozbite okno przyniosło woń spalenizny. Intensywniejszą, ostrzejszą niż zapach czarnego od sadzy dymu; przywodziła na myśl pieczone mięso.
– Palą zwłoki – powiedział MacDonald. Odkąd przybyli do chaty, prawie nie opuszczał miejsca przy oknie. Jego twarz przypominała trupią czaszkę: czarne jak węgiel, matowe z brudu włosy były mocno ściągnięte do tyłu i uwidoczniały wszystkie kości twarzy.
Co jakiś czas od strony wrzosowisk dochodziły suche trzaski. Strzały. _Coups de grâce_ były łaskawie rozdzielane przez angielskich oficerów, zanim odziani w tartan nieszczęśnicy mogli spocząć na stosie u boku poległych w boju pobratymców. Gdy Jamie znowu spojrzał w górę, Duncan MacDonald nadal tkwił przy oknie, ale oczy miał zamknięte.
Siedzący tuż obok Ewan Cameron przeżegnał się.
– Żeby tylko okazano nam tyle samo łaski – wyszeptał.
***
Okazano. Następnego dnia ledwie minęło południe przed domem dały się słyszeć kroki obutych stóp. Drzwi na skórzanych zawiasach otworzyły się bezszelestnie.
– O, Chryste! – rozległy się stłumione okrzyki.
Przeciąg poruszył cuchnące wyziewy, które unosiły się nad ponurymi, obszarpanymi, zakrwawionymi ciałami leżącymi lub siedzącymi na brudnej podłodze.
Myśl o walce nie zaświtała w niczyjej głowie. Jakobici stracili do niej serce, w zbrojnym oporze nie widzieli zresztą najmniejszego sensu. Siedzieli po prostu bez ruchu. Czekali na to, co ich gościom sprawi mnóstwo przyjemności.
Był w randze majora. W mundurze bez jednej zmarszczki i w wypolerowanych butach wyglądał jak spod igły. Przez chwilę się wahał. Obserwował z progu zebranych w domu mężczyzn, po czym wszedł do środka. Adiutant zamknął za nim drzwi.
– Jestem lord Melton – oznajmił. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu przywódcy, do którego najwyraźniej kierował słowa.
Duncan MacDonald rzucił na przybysza okiem, wstał powoli i skłonił głowę.
– Duncan MacDonald z Glen Richie – powiedział. – A pozostali – machnął ręką – byli żołnierzami w służbie Najjaśniejszego Pana, króla Jakuba.
– Domyślam się – odparł sucho Anglik. Był jeszcze młody, miał niewiele ponad trzydziestkę, ale emanowała z niego pewność siebie doświadczonego wojaka. Ostentacyjnie przenosił spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego, potem sięgnął pod kurtkę i wyjął złożoną kartkę.
– Mam tutaj rozkaz podpisany przez Jego Wysokość księcia Cumberlandu – oświadczył. – Uprawnia mnie do natychmiastowej egzekucji każdego, kto brał udział w zdradzieckiej rebelii, która właśnie została stłumiona. – Ponownie omiótł wzrokiem pomieszczenie. – Czy któryś z was uważa, że nie jest winny zdrady?
Wśród Szkotów rozległ się cichutki śmiech. O jakiej to niewinności można było mówić, skoro znajdowali się o krok od pobojowiska, a ich twarze jeszcze czerniały od bitewnego pyłu?
– Nie, mój panie – odparł MacDonald z nikłym uśmiechem. – Sami zdrajcy. Zostaniemy powieszeni?
Melton skrzywił się z niesmakiem, ale zaraz jego twarz ponownie przybrała wyraz całkowitej obojętności. Major był niewysoki i drobny, lecz jego powaga i autorytet nie budziły wątpliwości.
– Zostaniecie rozstrzelani – oznajmił. – Macie godzinę na przygotowanie się. – Zawahał się, zerknął na towarzyszącego mu porucznika, jakby się obawiał okazać nadmierną łaskę w obecności podwładnego. – Jeśli któryś z was chciałby napisać list, pisarz pułkowy dostarczy papier i pióro. – Skinął głową MacDonaldowi, zakręcił się na pięcie i wyszedł.
Była to ponura godzina. Kilku mężczyzn rzeczywiście poprosiło o materiały do pisania. Nabazgrali po parę słów na papierze rozpostartym na ukośnie biegnącym kominie.
MacDonald błagał o litość dla Gilesa McMartina i Fredericka Murraya. Argumentował, iż obaj mieli zaledwie po siedemnaście lat i powinni być traktowani łagodniej niż dorośli. Prośbę odrzucono. Chłopcy siedzieli pod ścianą z pobladłymi twarzami, trzymając się za ręce.
Jamie mocno bolał nad ich losem. Żal mu było również pozostałych – dobrych przyjaciół i dzielnych żołnierzy. A co do siebie, to odczuwał wyłącznie ulgę. Nic już nie będzie musiał robić, o nic się martwić. Dla swoich ludzi, żony, nienarodzonego dziecka zrobił, co tylko mógł. Niech już wreszcie męka się skończy, niech nadejdzie upragniony spokój.
Bardziej dla dobra innych niż z wewnętrznej potrzeby zamknął oczy i zaczął odmawiać akt skruchy, jak zwykle po francusku. _Mon Dieu, je regrette..._ Tyle że nie odczuwał żalu, na to było już o wiele za późno.
Zastanawiał się, czy od razu po śmierci odnajdzie Claire. Czy też, jak podejrzewał, zostanie skazany na czasową separację? W każdym razie zobaczy ją znowu; to przekonanie tkwiło w nim o wiele silniej niż wszelkie nauki Kościoła. Sam Bóg mu podarował tę kobietę, więc kiedyś z pewnością ją zwróci.
Zapominając o modlitwie, przywołał w myśli obraz ukochanej: zarys policzków i skroni, szerokie gęste brwi, które zawsze zachęcały go do pocałunków, niewielką, gładką płaszczyznę u nasady nosa, między przejrzystymi, bursztynowymi oczyma. Całą uwagę skupił na kształcie ust. W najdrobniejszych szczegółach wyobrażał sobie słodycz pełnych warg, ich smak i własne uczucie radości. Przestał słyszeć słowa modlitwy, skrzypienie piór czy zdławiony płacz Gilesa McMartina.
Było już dobrze po południu, gdy Melton wrócił w asyście sześciu żołnierzy, porucznika i pisarza wojskowego. Oficer ponownie zatrzymał się w progu, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, MacDonald wstał i oświadczył:
– Idę pierwszy.
Miarowym krokiem przemierzył izbę. Gdy już schylał głowę w drzwiach, lord położył mu dłoń na ramieniu.
– Proszę podać pisarzowi swoje imię i nazwisko, sir.
MacDonald zerknął na urzędnika. Gorzki uśmiech rozciągnął mu kąciki warg.
– Lista trofeów, co? Nie ma sprawy. – Wzruszył ramionami i wyprostował się. – Duncan William MacLeod MacDonald z Glen Richie. – Ukłonił się dwornie lordowi Meltonowi. – Do usług, sir. – Przeszedł przez drzwi i wkrótce rozległ się odgłos pojedynczego strzału oddanego w pobliżu.
Chłopcom pozwolono iść razem. Przekroczyli próg. Nadal kurczowo trzymali się za ręce. Resztę brano pojedynczo. Każdego pytano o pełne imię i nazwisko. Pisarz siedział na stołku przy samych drzwiach, z głową pochyloną nad papierami, które trzymał na kolanach, i notował. Nawet nie rzucił okiem na przechodzących mężczyzn.
Gdy nadeszła kolej Ewana, Jamie z wysiłkiem podniósł się na łokciu i z całej siły chwycił dłoń przyjaciela.
– Wkrótce znowu się zobaczymy – szepnął.
Cameronowi drżała ręka, ale tylko się uśmiechnął. Nagle pochylił się, ucałował w usta Jamiego i znowu się wyprostował.
Szóstkę niezdolnych do chodzenia rannych zostawiono na koniec.
– James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser – wyrecytował powoli Jamie, żeby urzędnik miał czas wszystko zapisać. – Pan na Broch Tuarach. – Cierpliwie przeliterował nazwę i zerknął na Meltona. – Muszę prosić o przysługę, sir. Bez pomocy nie dam rady wstać.
Major nie odpowiedział. Wpatrywał się w leżącego, a wyraz lekkiego niesmaku na jego twarzy zmienił się nagle w zdumienie i jednocześnie przerażenie.
– Fraser? – zapytał. – Z Broch Tuarach?
– Zgadza się – odparł cierpliwie Jamie, choć wolał, żeby lord się pospieszył. Czym innym jest poddanie się własnemu losowi, a czym innym słuchanie odgłosów egzekucji dokonywanej na przyjaciołach. Ramiona trzęsły się Jamiemu z wysiłku, bo cały czas na nich się wspierał. Jelita natomiast nie podzielały rezygnacji rannego i głośnym burczeniem zdradzały jego strach.
– A żeby to piekło pochłonęło! – wymruczał Anglik. Pochylił się i przez chwilę wpatrywał w Jamiego, który leżał w cieniu pod ścianą. Odwrócił się i skinął na adiutanta. – Pomóż mi przenieść go do światła – rozkazał. Nie zrobili tego zbyt delikatnie. Ranny jęknął głośno. Ostry ból przeszył ciało od okaleczonej nogi aż po sam czubek głowy. Zamroczony nie dosłyszał ostatnich słów Meltona.
– Czy to pana nazywają „Czerwonym Jamiem”? – dopytywał się niecierpliwie Anglik.
Frasera przeniknął dreszcz strachu. Jeśli tylko się dowiedzą, że to on jest osławionym „Czerwonym Jamiem”, z pewnością nie zadowolą się zastrzeleniem zdobyczy. W łańcuchach zawloką do Londynu, aby go tam osądzić. Był przecież bardzo cennym trofeum. A potem go podduszą i położą na platformie szubienicy. Oprawcy rozetną ciało i wywloką wnętrzności. W brzuchu głośno mu zaburczało. Najbliższa przyszłość, wyraziście odmalowana w duchu, najwyraźniej nie spotkała się z aprobatą jelit.
– Nie – odparł tak stanowczo, jak tylko zdołał. – Kończcie już, dobrze?
Lord Melton zignorował jego słowa. Opadł na kolana i rozerwał rannemu koszulę na piersi. Chwycił Jamiego za włosy i odciągnął mu głowę do tyłu.
– Niech to diabli! – zaklął. Palce oficera dźgały Frasera w gardło, tuż nad obojczykiem. Ranny miał tam niewielką, trójkątną bliznę i właśnie ona wzbudziła zainteresowanie Anglika.
– James Fraser z Broch Tuarach. Rude włosy i trójkątna blizna na gardle. – Melton puścił włosy ofiary i przysiadł na piętach. W zamyśleniu potarł dłonią podbródek, po czym wskazał na pięciu pozostałych rannych.
– Weźcie resztę – polecił porucznikowi. Jasne brwi zbiegły mu się nad nosem, na czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Z marsem na twarzy stał nad rudowłosym Szkotem, podczas gdy innych wynoszono z chałupy.
– Muszę pomyśleć – wymamrotał. – Niech to cholera, muszę pomyśleć!
– Jasne, jeśli jest pan do tego zdolny – odparł Jamie. – Ale ja muszę się położyć. – Z pomocą żołnierzy usiadł. Oparł się o ścianę i wyciągnął przed siebie nogę. Po dwóch dniach bezustannego leżenia utrzymanie pozycji siedzącej okazało się jednak ponad jego siły; przed oczyma pojawiły mu się mroczki, całe pomieszczenie wirowało. Przechylił się na jedną stronę i opadł na podłogę. Z zamkniętymi oczyma czekał, aż minie zawrót głowy.
Melton mruczał coś pod nosem, ale Jamie nie rozróżniał poszczególnych słów. Prawdę mówiąc, nie bardzo go to obchodziło. Wcześniejsza pozycja i jasne światło słoneczne umożliwiły mu dokładne obejrzenie rannej nogi. Doszedł do wniosku, że nie zdążą go powiesić, bo nie pożyje dostatecznie długo.
Od połowy uda ku górze wędrowała intensywna czerwień ostrego zapalenia, przy której blakły plamy zaschniętej krwi. Z rany sączyła się ropa. Gdy tylko zmniejszył się odór bijący od innych rannych, dało się wyczuć słaby słodko-mdlący smród wydzieliny. Ciągle jednak strzał w głowę wydawał się Szkotowi bardziej pociągający niż śmierć na skutek zakażenia, wraz z towarzyszącym jej bólem i wysoką gorączką. Słyszałeś huk, zdążył pomyśleć i odpłynął w nicość. Chłodna, brudna podłoga pod rozpalonym policzkiem wydała się miła i delikatna jak matczyna pierś.
Ranny powędrował w świat wywołanych gorączką majaków; ostry głos Meltona tylko częściowo przywołał Jamiego do stanu świadomości.
– Grey – mówił głos. – John William Grey! Zna pan to nazwisko?
– Nie – odparł Fraser, nadal oszołomiony wysiłkiem i gorączką. – Posłuchaj no, człowieku, albo mnie zastrzel, albo idź sobie stąd. Jestem chory.
– W pobliżu Carryarrick. – Melton niecierpliwie drążył temat. – Pytam o chłopca, jasnowłosego, około szesnastu lat. Spotkał go pan w lesie.
Jamie spojrzał na dręczyciela. Wizerunek, jaki miał przed oczyma, był zniekształcony przez gorączkę, ale w pochylonej twarzy o delikatnych rysach i wielkich, niemal dziewczęcych oczach Fraser dostrzegł coś znajomego.
– Och – mruknął, gdy wychwycił jedną, konkretną podobiznę z powodzi obrazów chaotycznie przepływających przez jego mózg. – Drobny chłopaczek, który usiłował mnie zabić. Owszem, pamiętam. – Znowu przymknął oczy. Dziwny, gorączkowy stan, w jakim się znajdował, sprawiał, że jedno odczucie całkowicie wypierało poprzednie. Złamał Johnowi Williamowi Greyowi rękę; wspomnienie szczupłego ramienia chłopca w jego własnych dłoniach przesłonił obraz przedramion Claire, kiedy uwalniał ją z kamiennej pułapki. Chłodny, wilgotny powiew musnął mu twarz, gdy dotknęły jej palce dziewczyny.
– Obudź się, do cholery! – Głowa Frasera poleciała do tyłu, gdy major potrząsnął nim niecierpliwie. – Proszę mnie posłuchać!
Jamie z trudem uniósł powieki.
– Tak?
– John William Grey jest moim bratem – wysapał Melton. – Opowiedział mi o swoim spotkaniu z panem. Darował mu pan życie, a on złożył obietnicę. To prawda?
Jamie z wielkim wysiłkiem skierował myśli ku tamtemu zdarzeniu. Spotkał chłopca na dwa dni przed pierwszą bitwą powstańców, przed potyczką pod Preston, zakończoną zwycięstwem Szkotów. Od tamtej chwili upłynęło sześć miesięcy, a wydawało się, że minęło całe stulecie, tak wiele się w tym czasie wydarzyło.
– Jasne, przypominam sobie. Obiecał, że mnie zabije. Nie będę miał jednak nic przeciwko temu, jeśli pan to uczyni za niego. – Powieki znowu mu opadły. Czyżby musiał być przytomny, żeby go mogli zastrzelić?
– Powiedział, że ma wobec pana dług wdzięczności. – Melton wstał, otrzepał spodnie i zwrócił się do adiutanta, który obserwował przesłuchanie z narastającym zdziwieniem.
– Niezły bigos, Wallace. Ten... ten jakobita jest bardzo znany. Słyszałeś o „Czerwonym Jamiem”? Tym z ogłoszeń? – Porucznik skinął głową. Z zainteresowaniem spoglądał w dół, na obszarpany kształt leżący w brudzie u jego stóp. Melton uśmiechnął się gorzko.
– Nie, teraz nie wygląda aż tak niebezpiecznie. Nadal jednak jest „Czerwonym Jamiem” Fraserem. Jego Wysokość będzie więcej niż zadowolony, gdy się dowie, kogo wzięliśmy do niewoli. Nie znaleziono jeszcze Karola Stuarta, ale jego popularni poplecznicy równie dobrze zabawią gawiedź pod Tower Hill.
– Powiadomić króla? – Porucznik sięgnął po przybory do pisania.
– Nie! – Lord wbił wzrok w więźnia. – W tym cały problem! Ten plugawy urzędnik jest pierwszym kandydatem na szubienicę, ale oprócz tego jest także człowiekiem, który koło Preston wziął do niewoli mojego najmłodszego brata. I zamiast go zastrzelić, na co smarkacz w pełni zasługiwał, darował mu życie i pozwolił odejść do swoich. I tym sposobem – wycedził przez zęby major – nałożył na moją rodzinę cholernie duży dług wdzięczności!
– O Jezu – westchnął porucznik. – A więc nie może pan podarować „Czerwonego Jamiego” Jego Wysokości.
– Nie, do licha! Nie wolno mi nawet zastrzelić tego łotra, jeśli chcę ocalić honor brata!
Fraser otworzył jedno oko.
– Jeśli mnie pan zabije, to przecież nie powiem nikomu ani słowa – rzucił i ponownie opuścił powiekę.
– Zamknij się! – Melton stracił panowanie nad sobą i ze złości kopnął więźnia. Ranny jęknął z bólu.
– Może należałoby go zastrzelić pod przybranym nazwiskiem – podsunął usłużnie porucznik.
Lord rzucił podwładnemu pogardliwe spojrzenie, potem zerknął w okno.
– Za jakieś trzy godziny się ściemni. Będę nadzorować pogrzeb pozostałych skazańców. Zdobądź w tym czasie wózek i napełnij go sianem. Trzeba też znaleźć woźnicę. Niech się tu stawi zaraz po zmroku. Tylko uwaga, Wallace, chcę kogoś dyskretnego, a to oznacza łasego na pieniądze.
– Tak, sir. Sir? Aaa... co z więźniem? – Porucznik wskazał ciało leżące na podłodze.
– Nic. Jest za słaby, aby się czołgać, a co dopiero chodzić. Sam nigdzie się nie wybierze – odparł szorstko Melton.
– Wóz? – Ranny dał znak życia. Pod wpływem nagłego wzburzenia zdołał nawet podnieść się na jednym ramieniu. Szeroko rozwarte, nabiegłe krwią oczy lśniły czujnie spod brudnych rudych włosów. – Dokąd mnie wysyłacie?
Melton odwrócił się od drzwi i spojrzał na niego z niechęcią.
– Jest pan właścicielem Broch Tuarach, prawda? Cóż, tam właśnie pana poślę.
– Nie chcę wracać do domu! Zastrzelcie mnie!
Anglicy wymienili spojrzenia.
– Bredzi – rzucił znacząco porucznik. Oficer potwierdził skinieniem głowy.
– Wątpię, czy przeżyje podróż, ale na szczęście jego śmierć nie spadnie na moje sumienie.
Drzwi zatrzasnęły się za Anglikami. W środku został Jamie Fraser, całkiem sam i ciągle żywy.2. Początek polowania
Inverness, 2 maja 1968 roku
– Oczywiście, że nie żyje! – Podniecenie sprawiło, że słowa Claire zabrzmiały ostro; głośno rozległy się w na pół opustoszałym pokoju, echem odbiły się od opróżnionych półek. Na tle wykładanych korkiem ścian Claire wyglądała jak więzień oczekujący plutonu egzekucyjnego. Jej spojrzenie przenosiło się z córki na Rogera Wakefielda i z powrotem.
– Myślę, że nie masz racji. – Roger czuł się straszliwie zmęczony. Potarł dłonią twarz, po czym wziął z biurka teczkę. Zawierała wyniki badań, jakie podjął z chwilą, gdy Claire wraz z córką po raz pierwszy przyszły do niego i poprosiły o pomoc. Było to trzy tygodnie temu.
Otworzył teczkę i przekartkował jej zawartość. Jakobici z Culloden. Powstanie z czterdziestego piątego roku. Dzielni górale, skupieni wokół sztandarów pięknego księcia Karola, jak błyskawica przeszli całą Szkocję po to tylko, aby ponieść druzgocącą klęskę z ręki księcia Cumberlandu na szarych wrzosowiskach pod Culloden.
– Proszę. – Wyciągnął kilka spiętych ze sobą kartek. Archaiczne litery wyglądały dziwnie na kserokopiach. – Oto spis oficerów i żołnierzy pułku Lovata.
Popchnął kartki w stronę Claire, ale to jej córka, Brianna, wzięła je i zaczęła przeglądać. Między rudawymi brwiami dziewczyny pojawiła się niewielka zmarszczka.
– Wystarczy, jak przeczytasz pierwszą – rzucił Roger. – Pod nagłówkiem: „Oficerowie”.
– Zgoda. „Oficerowie” – odczytała na głos. – Szymon, pan na Lovat...
– Młody Lis – wpadł jej w słowo Roger. – Syn Lovata. I jeszcze pięć nazwisk, zgadza się?
Brianna uniosła brew, lecz nie przerwała czytania.
– William Chisholm Fraser, porucznik; George D’Amerd Fraser Shaw, kapitan; Duncan Joseph Fraser, porucznik; Bayard Murray Fraser, major... – przerwała, żeby przełknąć ślinę przed odczytaniem ostatniego nazwiska – ... James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser, kapitan. – Opuściła papiery, twarz jej lekko pobladła. – Mój ojciec.
Claire szybko podeszła do Brianny i ścisnęła ją za ramię. Była równie blada jak córka.
– Tak – zwróciła się do Rogera. – Wiem, że poszedł pod Culloden. Kiedy mnie zostawił... tam, przy kamiennym kręgu... miał zamiar wrócić pod Culloden, żeby ratować swoich ludzi w szeregach Karola Stuarta. I wiemy, że to zrobił... – Głową wskazała teczkę leżącą na biurku. W świetle lampy powierzchnia kartonu wyglądała na dziewiczo czystą. – Znalazłeś ich nazwiska. Ale... ale... Jamie... – Dźwięk tego imienia wywołał w niej burzę. Mocno zacisnęła wargi.
Teraz Brianna musiała podtrzymać matkę.
– Powiedziałaś, że zamierzał tam iść. – Pełne zachęty, ciemnoniebieskie oczy dziewczyny intensywnie wpatrywały się w twarz matki. – Chciał skrzyknąć swoich ludzi z pól i wziąć udział w bitwie.
Claire przytaknęła. Odzyskała panowanie nad sobą.
– Wiedział, że jego szanse na wyjście z tego cało były niewielkie. Gdyby Anglicy go złapali... Mówił, że już woli zginąć z bronią w ręku. I właśnie to zamierzał zrobić. – Zwróciła się ku Rogerowi, jej bursztynowe oczy połyskiwały niespokojnie. Młodemu mężczyźnie kojarzyły się z oczami jastrzębia. Odnosił wrażenie, że stojąca przed nim kobieta widziała znacznie dalej niż inni ludzie. – Nie mogę uwierzyć, że tam nie zginął. Tylu ich przecież poległo... W dodatku on pragnął śmierci!
Niemal połowa szkockiej armii wyginęła pod Culloden, zmasakrowana pociskami artyleryjskimi i kulami z muszkietów. Ale nie Jamie Fraser.
– Nie – powtórzył z uporem Roger. – Pamiętasz fragment, który ci odczytałem z książki Linklatera? – Sięgnął po biało oprawiony tom zatytułowany _Książę we wrzosach_.
„Po bitwie – czytał – osiemnastu oficerów jakobickich schroniło się w wiejskiej chałupie w pobliżu wrzosowisk. Przez dwa dni leżeli z nieopatrzonymi ranami, znosząc ból. Na koniec zostali wyprowadzeni i rozstrzelani. Jeden z mężczyzn, Fraser z pułku Lovata, uniknął rzezi. Reszta została pochowana na skraju ogrodu za domem”.
– Widzicie? – Odłożył książkę i patrzył z powagą na obie kobiety. – Oficer z pułku Lovata. – Chwycił kartki z wykazem ofiar. – O, tu mamy nazwiska rozstrzelanych. Było ich sześciu. No, i tak: wiemy, że wymienionym mężczyzną nie mógł być Młody Szymon; jest to postać historykom dobrze znana i wiadomo, co się z nim stało. Z grupą swoich ludzi wycofał się z pola bitwy, gdzie nie odniósł żadnych ran, i szpadą utorował sobie drogę na północ. W końcu doszedł z powrotem aż do zamku Beaufort, niedaleko stąd. – Roger machnął ręką w stronę okna, przez które było widać mrugające nocne światła Inverness.
– Ocalałym mężczyzną nie mógł być także żaden z pozostałych czterech oficerów: William, George, Duncan czy Bayard – stwierdził Roger. – Dlaczego? – Młody historyk wyjął z teczki kolejny dokument i potrząsnął nim triumfalnie. – Ponieważ cała czwórka zginęła pod Culloden! Wszyscy czterej polegli w czasie walki. Znalazłem ich nazwiska na tablicy pamiątkowej w kościele w Beauly.
Claire dłuższą chwilę wypuszczała powietrze z płuc. Opadła na stary, skórzany fotel stojący za biurkiem.
– Jezu Chryste! – jęknęła i przymknęła powieki. Siedziała z rękoma opartymi na biurku, z twarzą ukrytą w dłoniach, za zasłoną z gęstych, kręconych, brązowych włosów. Brianna, na której twarzy malowało się silne wzruszenie, pochyliła się nad matką i położyła rękę na jej plecach. Dziewczyna była wysoka i szczupła; długa ruda grzywa Brianny ciepło połyskiwała w świetle stojącej na biurku lampy.
– Jeżeli nie zginął... – zaczęła nieśmiało.
Claire poderwała głowę.
– Ale przecież on nie żyje! – krzyknęła. Jej twarz zdradzała napięcie, wokół oczu uwidoczniły się drobne zmarszczki. – Na miłość boską! Minęło już dwieście lat. Zginął pod Culloden czy nie, teraz z pewnością nie żyje!
Brianna aż się cofnęła przed gwałtownością matki. Nisko pochyliła głowę. Rude włosy, identyczne jak u ojca, opadły wzdłuż policzków.
– Pewnie masz rację – szepnęła. Roger zauważył, że dziewczyna z trudem opanowuje łzy. I nic dziwnego, pomyślał. W krótkim czasie dowiedziała się, że, po pierwsze, mężczyzna kochany i przez całe życie zwany „ojcem” wcale nim nie był; po drugie, prawdziwy ojciec, szkocki góral, żył przed dwustu laty; a po trzecie, najprawdopodobniej zginął jakąś straszliwą śmiercią, gdy, na zawsze rozdzielony z żoną i dzieckiem, poświęcił siebie dla ich uratowania... To by każdego zwaliło z nóg.
Podszedł do Brianny i dotknął jej ramienia. Zerknęła na niego bez zainteresowania, ale spróbowała się uśmiechnąć. Roger otoczył ją ramieniem. Mimo współczucia, jakie miał dla dziewczyny w tej trudnej chwili, nie mógł się powstrzymać od myśli, jak cudowne w dotyku jest jej ciało, tak miękkie i ciepłe, a przy tym bardzo sprężyste.
Claire nadal siedziała przy biurku w całkowitym bezruchu. Pod wpływem wspomnień żółte oczy jastrzębia nabrały nieco cieplejszej barwy. Kobieta niewidzącym wzrokiem wpatrywała się we wschodnią ścianę gabinetu, od podłogi po sufit upstrzoną notatkami, pozostawionymi przez świętej pamięci wielebnego Wakefielda.
Roger podążył za spojrzeniem Claire i dostrzegł zawiadomienie o dorocznym spotkaniu Towarzystwa Białej Róży, skupiającego rozmaitych ekscentryków i entuzjastów, gotowych dalej walczyć o niepodległość Szkocji. Spotykali się co roku, by złożyć hołd Karolowi Stuartowi i góralom, którzy bohatersko wytrwali u boku Pięknego Księcia.
Młody historyk cicho odchrząknął.
– Jeżeli Jamie Fraser nie zginął pod Culloden... – zagadnął.
– To najprawdopodobniej zmarł wkrótce potem. – Claire spojrzała młodzieńcowi prosto w oczy. W jej wzroku czaił się dawny chłód. – Nie masz pojęcia, jak przed dwustu laty wyglądało życie – oświadczyła. – W górach Szkocji panował głód. Już na wiele dni przed bitwą żołnierze musieli się obywać bez większości posiłków. Wiemy, że Jamie był ranny. Nawet jeśli uciekł... to nie miał przy sobie nikogo, kto by o niego zadbał. – Przy tych słowach głos nieznacznie się jej załamał. Obecnie miała dyplom lekarza, ale uzdrawianiem zajmowała się zawsze, także wtedy, gdy dwadzieścia lat temu wkroczyła do kamiennego kręgu i spotkała Jamesa Aleksandra Malcolma MacKenzie Frasera, swoje przeznaczenie.
Roger zdawał sobie sprawę ze swojego trudnego położenia. Znalazł się w towarzystwie dwóch ciężko doświadczonych przez życie kobiet: jedna rozdygotana wtulała się w jego ramiona; druga siedziała przy biurku, spokojna i zrównoważona. Claire, która wkroczyła w kamienny krąg i odbyła podróż w czasie, była podejrzana o szpiegostwo i aresztowana jako czarownica, przez nieprawdopodobny splot okoliczności została wyrwana z ramion pierwszego męża, Franka Randalla. A w trzy lata później drugi mąż, James Fraser, odesłał ją przez kamienny krąg z powrotem, w desperackim wysiłku uratowania żony i nienarodzonego dziecka przed nadchodzącym nieszczęściem, które jego samego miało niebawem pochłonąć.
Szkoda gadać, pomyślał, sporo przeżyła. Tyle tylko, że Roger był historykiem. Miał w sobie typową dla wszystkich uczonych, nigdy nienasyconą, amoralną ciekawość, której żadne współczucie nie mogło do końca stłumić. Co więcej, Roger w pełni uświadamiał sobie istnienie trzeciego bohatera rodzinnej tragedii: Jamiego Frasera.
– Jeżeli nie zginął pod Culloden – zaczął znowu, tym razem bardziej stanowczo – to może zdołam stwierdzić, co się z nim stało. Chcesz, żebym spróbował? – Z zapartym tchem czekał na odpowiedź. Przez koszulę czuł ciepły oddech Brianny.
Jamie Fraser przeżył swoje życie i umarł. Roger pragnął odkryć całą prawdę. Uważał, że obie kobiety zasługiwały na to, by wiedzieć jak najwięcej o losach zmarłego. Dla Brianny wiedza ta byłaby wszystkim, co pozostanie jej po prawdziwym, nigdy niepoznanym ojcu. A co do Claire... Za postawionym pytaniem krył się pomysł, który w umyśle wstrząśniętej kobiety jeszcze do końca się nie wykrystalizował: skoro dwukrotnie przekroczyła granicę czasu, to niewykluczone, że uda jej się zrobić to ponownie. A jeżeli Jamie Fraser nie zginął pod Culloden...
W zamglonych, bursztynowych oczach Roger dostrzegł migoczące światełko, oznakę uświadomienia sobie szansy. Zwykle blada twarz Claire przybrała kolor kości słoniowej, identyczny, jaki miała rękojeść leżącego przed nią noża do otwierania listów. Palce lekarki zacisnęły się na nim z taką siłą, że zbielałe kostki mocno się uwydatniły.
Długi czas nie odezwała się ani słowem. Jej spojrzenie powędrowało ku Briannie, po chwili powróciło na twarz Rogera.
– Tak – odparła ledwie słyszalnym szeptem. – Tak. Dowiedz się dla mnie wszystkiego. Bardzo o to proszę.