- W empik go
Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy - ebook
Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy - ebook
XIX wiek, mężczyźni dzierżą władzę, kobiety siedzą w domu, grzejąc dłonie przy kominkach.
Jednak nie wszystkie. Lady Hester Stanhope, Alexandrine Tinne, Ida Pfeiffer, Isabella Bird-Bishop, Marianne North, Mary Kingsley, Daisy Bates, Alexandra David Néel oraz inne odważne damy postanowiły wyrwać się z ram konwenansu, poczuć smak niezależności, dać upust swojej prawdziwej naturze, zaspokoić ciekawość - słowem, wyruszyć w daleki świat. I choć wiązało się to z wieloma niebezpieczeństwami - niekiedy większymi od tych, które mogły grozić mężczyznom - wszystkie dokonały wyczynów jak na tamte czasy niewiarygodnych, a przy tym niektóre wniosły znaczny wkład w rozwój nauki. W sukniach i kapeluszach przemierzały pustynie oraz morza, konno i na słoniach podróżowały przez egzotyczne kraje, przebywały wśród kanibali, w murach klasztorów, w indiańskich wigwamach, jadły mrówki i węże. Poznawały obce zwyczaje i rytuały, wykazując więcej tolerancji i zrozumienia niż mężczyźni dokonujący odkryć przeważnie z bronią gotową do strzału.
Wiek XIX był czasem wielkich wypraw w głąb kontynentu afrykańskiego, Azji, Australii i Ameryki. Opisy przygód Stanleya, Livingstone'a, Speke'a, Bakera czy Schweinfurtha wypełniały łamy gazet i czasopism. Mocarstwa wysyłały armie, żeby objąć w posiadanie dopiero co odkryte obszary. [...] Nikt nie przypuszczał, że również kobiety będą zdolne do poszukiwania przygód. A jednak tak się stało. [...] Większość z nich została tak wychowana, że nie tylko biernie poddawała się losowi, ale wręcz głęboko wierzyła w swoje niewolnicze „przeznaczenie". Czasami jednak zdarzało się w ich życiu coś, co sprawiało, że „przeznaczenie" traciło rację bytu. Nie trafiła się odpowiednia partia, albo nagle zmarł małżonek i wdowa mogła dysponować (niekiedy znacznym) kapitałem. Otwierała się brama do kuszącej wolności i niektóre „anioły" odważały się rozwinąć skrzydła. Uciekały z „wyperfumowanej atmosfery cieplarni", pakowały kufry i wyruszały w podróż. Nie do Nicei, Florencji czy St Moritz (tam bywały już dość często z rodzicami), ale do Balla Balla, N'dorko czy K'ang-ting.
Fragment
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-497-6 |
Rozmiar pliku: | 8,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„O Boże, ona jest jak biała owieczka wołająca o mężczyznę, który będzie ją chronił” – pisał angielski poeta John Keats na początku XIX wieku. Umierał w 1821 roku, zapewne niewinny niczym jagnię, złamany nieszczęśliwą miłością.
Taki wizerunek kobiety jak u Keatsa był rozpowszechniony w wyższych warstwach społeczeństwa europejskiego. W czasach nazywanych epoką wiktoriańską większość mężczyzn uznawała kobietę za bezbronną, bezradną istotę odnajdującą swoje powołanie tylko w małżeństwie, w roli „anioła domowego ogniska”.
Sformułowanie „anioł domowego ogniska” to tytuł poematu The Angel in the House, którego nakład sprzedał się w roku 1860 w 250 tysiącach egzemplarzy. Autorem tego zadziwiającego dzieła jest dawno zapomniany pracownik biblioteki British Museum – Coventry Patmore, który opisał w nim ideał małżeństwa epoki wiktoriańskiej.
Panna powinna była skromnie i cierpliwie wyczekiwać zamążpójścia, sama nie przejawiając żadnej w tym kierunku inicjatywy. To rodzice wybierali dla niej „dobrą partię”. Ona mogła co najwyżej zachęcić ubiegającego się o nią młodzieńca, ale dopiero po tym, jak zaakceptowali go jej rodzice, a i wówczas etykieta zezwalała jedynie na zażenowany rumieniec lub nieznaczny uśmiech i spojrzenie spod opuszczonych rzęs.
W poezji i prozie dominowały opowieści o miłości. W życiu, przy zawieraniu małżeństwa, uczuciami się nie kierowano wcale, interesy były o wiele ważniejsze. Gdyby jakaś nieroztropna panna odważyła się sama wybrać sobie życiowego partnera, mogłoby dojść do mezaliansu, a tego należało unikać za wszelką cenę. Do uzyskania wyższego statusu społecznego usilnie dążyły wszystkie burżuazyjne rodziny. „Małżeństwo powszechnie uchodzi za sposób na podwyższenie statusu rodziny i powiększenie kapitału, co ma zapewnić sukces” – pisał w 1853 roku członek Akademii Francuskiej Joseph Droz w Essai sur l’art d’être heureux . Zanim zawarto małżeństwo, należało sporządzić kontrakt ustalający wysokość posagu i ewentualnie wielkość kapitału, jaki panna wnosiła do związku. Zaraz po wypowiedzeniu słowa „tak” traciła ona prawo do dysponowania swoim majątkiem.
W świetle prawa zamężna kobieta była niema i bezradna jak dziecko. Mąż mógł wedle własnej woli i fantazji dysponować jej majątkiem. Jeśli posiadała jakieś nieruchomości, mógł je sprzedać bez jej zgody, pieniądze zaś przepuścić.
O wszystkich sprawach związanych z wychowaniem dzieci też decydował ojciec, matka nie miała nic do powiedzenia. Władza rodzicielska spoczywała wyłącznie na mężczyźnie. W wielu krajach owdowiałej kobiecie rodzina miała prawo odebrać dzieci w wypadku jej ponownego zamążpójścia.
W XIX wieku uzyskanie rozwodu stało się właściwie niemożliwe. We Francji w latach 1816–1884 rozwodów zakazano prawnie. W Anglii do 1857 roku przy rozwodzie wymagano akceptacji parlamentu. Procedura była tak skomplikowana, kosztowna i długotrwała, że w latach 1715–1852 udzielono tam zaledwie stu osiemdziesięciu czterech rozwodów. W Holandii do 1838 roku za uprawniony powód rozwodu uznawano tylko długoletnią karę więzienia lub banicję. Ponadto wchodziła w rachubę zdrada, porzucenie bądź maltretowanie, ale trudno było zebrać na to wystarczające dowody. W Anglii po roku 1857, jeśli mąż opuścił żonę, kobieta mogła zatrzymać dla siebie wszystko, co zdobyła po rozłące. Jeśli jednak mąż zdecydował się wrócić, od nowa dysponował całym jej majątkiem. We Francji separacja od łoża i stołu uprawniała kobietę do opuszczenia męża, z tym że traciła ona wówczas prawo do opieki nad dziećmi. Ponadto musiała pytać męża o zgodę przy podejmowaniu jakichkolwiek działań. Warunkiem dokonania przez nią transakcji finansowej był podpis męża.
Zdrada była karalna. We Francji wiarołomna kobieta mogła otrzymać wyrok od trzech miesięcy do dwóch lat więzienia. Mężczyzna miał większą swobodę. Podlegał karze tylko wtedy, kiedy do domu, w którym mieszkał z żoną, wprowadził metresę. A i wówczas nie szedł do więzienia, tylko otrzymywał grzywnę w wysokości od 100 do 2 tysięcy franków. Jeśli Francuz przyłapał żonę na zdradzie i ją zastrzelił, sąd najczęściej go uniewinniał. Kobieta nie miała prawa podnieść ręki na męża.
Ta dwojaka miara w ocenie moralności kobiety i mężczyzny wynikała z osobliwych poglądów na seksualność. Uważano, że kobiecie z wyższych sfer nie przystoi okazywać pożądania ani doznawać rozkoszy z seksu. Porządna niewiasta miała pozostawać zimna i obojętna. Oczywiście musiała spełniać „obowiązki małżeńskie”, za co była wynagradzana macierzyństwem, które ją nobilitowało. Poza tym miała prezentować się jako skromna, niewinna i pruderyjna istota.
Prowadziło to do absurdalnych sytuacji. Wszystko, co znajdowało się poniżej pasa, stanowiło tabu, więc bojaźliwie unikano mówienia o tych częściach ciała. Pewnych słów przy damach nie wypadało wymawiać. W Anglii za olbrzymi nietakt poczytywano wymawianie w obecności kobiet słowa legs (nogi). Kobiety jedynie szeptały między sobą o swoich earthbound extremities – przyziemnych kończynach. Przy stole mężczyzna nigdy nie zaproponowałby damie kurzego udka, zamiast tego mogła dostać kawałek wprawdzie nie „piersi kurczaka”, lecz „łona kurczaka”. Pisarz Frederick Marryat donosił, że w Ameryce, z uwagi na dobre obyczaje, nogi i skrzydełka pieczonego drobiu zakrywano na stole krynolinkami z papieru. Bieliznę reklamowano tak, żeby pod żadnym pozorem nie było widać krocza. O ciąży i porodzie absolutnie nie należało rozmawiać w obecności mężczyzn. Żona mogła co najwyżej oświadczyć mężowi, iż zamierza „poszukać dzieciątka pod krzaczkiem owocowym”. Literatura wcześniejszych wieków, w której otwarcie pisało się o „tych” sprawach, została zabroniona lub ocenzurowana. W 1818 roku Thomas Bowdler opublikował „rodzinną” wersję dzieł Shakespeare’a: opuszczono w niej wszystko, co „nie nadaje się do czytania przez mężczyznę w obecności kobiet”.
Jak dalece kobiety ulegały szaleństwu pruderyjności, pokazuje fragment ulotki napisanej w 1868 roku przez Holenderkę M. Calmée:
Pamiętamy jeszcze, jak nasza skromna, przyzwoita kibić wzdrygała się pod dotknięciem nietaktownej ręki gorseciarza; jak z dziewiczą skromnością wystawiałyśmy stópkę na dotyk klejących się od smarowidła palców dostawcy botków; jak intymne ruchy musiałyśmy wykonywać na lekcjach pianina czy rysunku; jak musiałyśmy znosić opłacaną galanterię chuderlawego nauczyciela tańca i jak nietaktownie obchodził się z naszymi częściami ciała nauczyciel gimnastyki.
Mężczyźni w XIX wieku nie narzekali na tę idiotyczną pruderyjność żon, mimo że prowadziła ona do niesatysfakcjonujących relacji małżeńskich. Sami tego chcieli. Czego nie dostawali w domu, uzupełniali sobie w burdelach albo u kochanek. We wszystkich stolicach europejskich kwitła w najlepsze prostytucja uprawiana przez dziewczyny i kobiety pochodzące z dosłownie gnijącej w nędzy klasy robotniczej. W połowie XIX wieku w Londynie było zarejestrowanych około 50 tysięcy prostytutek, w Paryżu ponad 100 tysięcy, z tym że w ciągu trzydziestu lat policja zatrzymała tam jeszcze 725 tysięcy prostytutek pracujących na czarno. Prostytucję uprawiano nie tylko w burdelach i tanich hotelikach, ale również w publicznych łaźniach, salonach masażu i perfumeriach. Większość restauracji miała chambres séparées, gdzie można się było ukryć „z dziewczynką dla przyjemności”. Przewodniki, takie jak francuski Gides Rose , wskazywały tam drogę prowincjuszom. Trochę kłopotów przysparzał fakt, że żony, skazane przez swych mężów na pruderyjność, niejako w nagrodę za rolę „strażniczek czystości” zarażały się od nich chorobami wenerycznymi, a remedium na syfilis jeszcze wtedy, niestety, nie znano. Kiedy w 1882 roku paryski lekarz Alfred Fournier założył drogą, dyskretnie położoną klinikę prywatną leczącą mężczyzn chorych na syfilis, w ciągu roku zgłosiło się 31 tysięcy pacjentów.
2. Około 1880 roku pierwsze kobiety alpinistki udowodniły w szwajcarskich górach, że odwaga nie jest tylko męską cechą. Bojaźliwie trzymały się jednak zasad moralności publicznej, które zabraniały kobietom noszenia spodni (kolekcja prywatna).
Takich spraw Coventry Patmore nie poruszał jednak w swoim długaśnym poemacie The Angel in the House. Według niego w idealnym małżeństwie skromna, słaba, bezradna i bojaźliwa kobieta tylko marzyła o tym, by wesprzeć się na silnym ramieniu dominującego, władczego mężczyzny o dobrym sercu, chroniącego ją przed złym światem. Mąż zaś uwielbiał swoją żonę, a jej szlachetny charakter, czułość, delikatność i pełna poświęcenia miłość pozwalały mu wznieść się ponad przyrodzony egoizm i szorstkość. Tak jak poeta Robert Browning wielbił swoją ukochaną Elizabeth Barrett, tak i on wyznaje: „Najdroższa, zawsze oczekuję twej rady, spełnię każde twoje życzenie, przyjmę wszystko, czego zapragniesz mnie nauczyć, podążę drogą, którą mi wskażesz. Uczyń ze mną, co chcesz”.
Kobieta z kolei rozumiała, jak ważne są nauki udzielane córkom. Druga żona holenderskiego poety Bilderdijka, Katharina Schweickhardt, w takich ujęła to słowach:
Czy drżysz na myśl o przyszłości,
Gdy już będziesz dzieliła z nim życie?
Czy nosisz w sercu pragnienia
Inne niż miłość do niego?
Powstrzymać choćby najsłabsze westchnienie,
Spełniać najmniejsze nawet życzenia –
Stąd czerpać swą powinnaś radość,
W tym szukać zadowolenia.
Tym sposobem wniebowzięte biedactwo samo zaprzęgało się do kieratu. Coventry Patmore nie zauważał, że to pełne egzaltacji idealizowanie kobiety prowadzi do jej zniewolenia, i podobnie jak inni mężczyźni był zdania, iż kobieta chroniona przez mężczyznę w małżeństwie winna mu jest całkowite posłuszeństwo. A to posłuszeństwo oznaczało, że „anioł” siedział zamknięty w domu, przy rodzinie, spędzając czas na haftowaniu zagłówków na fotele, czytaniu bogobojnych powieści i bębnieniu na pianinie. Domem zajmowała się bowiem służba, a wychowanie dzieci powierzano niańkom i guwernantkom.
Powszechnie uważano, że dla kobiety większe znaczenie ma charakter niż wiedza, a ponadto, że słabość fizyczna i psychiczna uniemożliwia jej znoszenie trudów zdobywania wyższego wykształcenia. Tak więc również niezamężnym niewiastom nie pozostawało nic innego, jak zajmowanie się bzdurami. Ich pozycja społeczna była żadna, właściwie nic nie usprawiedliwiało sensu ich istnienia, uważano je za bezużyteczną kategorię społeczeństwa burżuazyjnego, wyśmiewano się z nich po cichu i poniżano publicznie.
Oczywiście nie wszystkie kobiety poddawały się swojemu losowi. Protesty rozlegały się przez cały XIX wiek. Jedne słabe, jak głos pisarki i spirytystki Elise van Calcar:
To ciągłe manewrowanie „pomiędzy”, te grzeczne uśmiechy, to słodkie bajdurzenie, to ciągłe uważanie, by nie zdradzić się z własnym zdaniem, to mówienie, żeby nic nie powiedzieć, to sztuczne okazywanie względów bez uczucia, kurtuazyjnej uwagi bez prawdziwego zainteresowania – wszystko to jest tak przeciwne mojej naturze i moim poglądom, że czuję się w tej wyperfumowanej atmosferze jak w cieplarni wypełnionej zbyt silnie pachnącymi roślinami.
Inne protesty, na przykład Mary Wollstonecraft, Elizabeth Stanton, Lucretii Mott czy Lucy Stone, wywołały więcej hałasu, ale dopiero pod koniec XIX wieku powstał zorganizowany ruch feministyczny walczący z uciskiem kobiet, stosowaniem podwójnej moralności, domagający się dla nich praw wyborczych, poprawienia przepisów rozwodowych i wyrównania szans w edukacji. Dużo czasu upłynęło, zanim feminizm znalazł oddźwięk wśród przedstawicielek burżuazji. Większość z nich została tak wychowana, że nie tylko biernie poddawała się losowi, ale wręcz głęboko wierzyła w swoje niewolnicze „przeznaczenie”. Czasami jednak zdarzało się w ich życiu coś, co sprawiało, że „przeznaczenie” traciło rację bytu. Nie trafiła się odpowiednia „partia” albo nagle zmarł małżonek i wdowa mogła dysponować (niekiedy znacznym) kapitałem. Otwierała się brama do kuszącej wolności i niektóre „anioły” odważały się rozwinąć skrzydła. Uciekały z „wyperfumowanej atmosfery cieplarni”, pakowały kufry i wyruszały w podróż. Nie do Nicei, Florencji czy St. Moritz (tam bywały już dość często z rodzicami), ale do Balla Balla, N’dorko czy K’ang-ting.
Wiek XIX był czasem wielkich wypraw w głąb kontynentu afrykańskiego, Azji, Australii i Ameryki. Opisy przygód Stanleya, Livingstone’a, Speke’a, Bakera czy Schweinfurtha wypełniały łamy gazet i czasopism. Mocarstwa wysyłały armie, żeby objąć w posiadanie dopiero co odkryte obszary. Zaroiło się od misjonarzy, którzy masowo zaczęli nawracać „dzikich”, a handlarze przemierzali dżunglę, aby od tychże „dzikich” wyłudzić złoto i kość słoniową w zamian za koraliki i lusterka. W XIX wieku na odważnych i zdeterminowanych mężczyzn czekała imponująca przygoda. Nikt nie przypuszczał, że również kobiety będą zdolne do poszukiwania przygód. A jednak tak się stało.
Poszukiwaczki przygód w dobie wiktoriańskiej wykazywały się nie mniejszą determinacją i odwagą niż ich męscy odpowiednicy, ale na tym podobieństwo się kończyło. Kobiety wyruszały w podróż w innych celach, z innymi oczekiwaniami i wyciągały inne wnioski ze swoich doświadczeń niż mężczyźni. Już na samym początku zaznaczała się duża różnica: mężczyźni byli za swoją pracę opłacani przez rządy lub instytucje naukowe, kobiety zaś musiały same finansować swoje wyprawy. To oznacza, że prawie wszystkie pochodziły z wyższych warstw społecznych, z bogatych rodzin burżuazyjnych, i w dzieciństwie odebrały „staranne” wychowanie. Guwernantki nauczyły je posługiwać się przynajmniej jednym obcym językiem. Większość znakomicie jeździła konno. Wiele potrafiło pisać wiersze i pamiętniki. Te umiejętności bardzo przydawały się w podróżach. Niekorzystną okolicznością było to, że część z nich dopiero po śmierci rodziców bądź męża dysponowała dostatecznym majątkiem, aby rozpocząć wielką przygodę. Były już wtedy w wieku średnim i cierpiały na różne dolegliwości (najczęściej psychosomatyczne), których nabawiły się w roli aniołów domowego ogniska – migreny, bóle kręgosłupa, depresje. Zadziwiające, że przypadłości te szybko mijały w czasie podróży.
I jeszcze jedna różnica. Mężczyźni byli w stanie wyposażyć swoje ekspedycje w setki tragarzy i uzbrojoną eskortę. Większość kobiet, z takimi wyjątkami jak Alexandrine Tinne czy Hester Stanhope, podobnych możliwości nie miała. Kobiety wyruszały zazwyczaj w dzikie ostępy w niewielkim towarzystwie. Bez dostatecznej ochrony. Czasami posiadały broń, ale prawie nigdy jej nie używały. Nieznany jest ani jeden wypadek zabicia tubylca przez kobietę. Nie można tego powiedzieć o podróżnikach mężczyznach, którzy (na przykład Stanley w Afryce czy D’Albertis na Nowej Gwinei) traktowali tubylców raczej jak zwierzynę łowną niż ludzi.
Mężczyźni podróżowali w celu zdobycia bogactw, żeby odkryć nowe miejsca na ziemi, podbić je i oddać we władanie swego kraju. Kobietom obca była żądza podbojów. Wyruszały w podróż, żeby poczuć wolność i niezależność. Nie chciały bogactw. Daisy Bates, dowiedziawszy się od Aborygenów o miejscu, gdzie znajduje się duża żyła złota, nie powiedziała o tym nikomu, z obawy, że biali zakłócą spokój tubylców.
Kobiety kierowały się inną motywacją, ta zaś powodowała, że przeżywały podróże inaczej. Na spotkanie z tubylcami nie wyruszały z bronią gotową do strzału, więc i tubylcy mniej się ich obawiali i bardziej im ufali. Kobiety łatwiej nawiązywały kontakty z lokalną ludnością, często głębsze, owocujące wzajemnym szacunkiem i zaufaniem. Kobiety naprawdę interesowały się miejscową kulturą, przez większość mieszkańców Zachodu uważaną za prymitywną i barbarzyńską. Ida Pfeiffer, Mary Kingsley, Daisy Bates czy Aleksandra David-Néel chciały zrozumieć tych innych ludzi, zrozumieć ich życie. Były gotowe czegoś się od nich nauczyć. Z ich silnej potrzeby kontaktów brała się niekiedy potrzeba niesienia pomocy i chronienia tubylców przed wpływami białego człowieka. Upominanie się o prawa „dzikiego” uważały one za swoje powołanie i życiową misję.
Dla części z nich podróżowanie stało się sensem życia. Ida Pfeiffer i Isabelle Bird-Bishop nie potrafiły zrezygnować z wojaży i ciągle włóczyły się po świecie. Marianne North postawiła sobie za cel namalowanie jak najwięcej tropikalnych kwiatów i dlatego gorączkowo wędrowała przez Amerykę Południową, Indie, Australię i Afrykę.
Wspólną cechą wszystkich podróżniczek było poczucie obowiązku spisywania swoich doświadczeń i obserwacji w dziennikach, listach i książkach. Wydaje się, że w ten sposób chciały usprawiedliwić swoje wyrwanie się ze świata burżuazji i konwenansów: ich podróże miały przynieść pożytek nie tylko im, ale też domownikom. W oczach przedstawicieli europejskiej burżuazji kobiety podróżniczki łamały wszelkie możliwe konwenanse (nie wypada damom robić czegoś takiego), podczas gdy w rzeczywistości większość z nich nadal ich przestrzegała w wielu sprawach. Próbując pozostać „damami” nawet pośród kanibali i łowców głów, bez względu na okoliczności ubierały się tak jak w domu, w Europie. Przez tropikalną dżunglę przedzierały się odziane w spódnice do kostek, w wysoko sznurowane bluzki, często jeszcze w kapeluszach na głowie. Nie przyszłoby im na myśl, żeby zdjąć gorset, chociaż temperatura przekraczała czasami 40 stopni Celsjusza w cieniu, bo – jak powiedziała jedna z nich – byłoby to „równie demoralizujące jak lokówki we włosach”. Mary Kingsley oświadczyła, że prędzej poszłaby na szafot, niż założyła spodnie w afrykańskiej dżungli. A kiedy Isabella Bird-Bishop dowiedziała się, że w „The Times” ukazał się artykuł sugerujący, iż w Rocky Mountains widziano ją w spodniach, jeżdżącą konno po męsku (to akurat prawda), poprosiła swego londyńskiego przyjaciela, aby publicznie poturbował autora tekstu.
Nie należy się dziwić, że powstawały wątpliwości co do przyzwoitego prowadzenia się wiktoriańskich podróżniczek. Nieuniknione bowiem były sytuacje, w których musiały one dzielić z mężczyznami namiot czy chatę. Fakt, że swoją odpowiednią postawą potrafiły wymusić respekt, nie zapobiegał plotkom i oskarżeniom w salonach Europy. Z czasem jednak, powoli, zwłaszcza wśród kobiet, rósł podziw dla ich śmiałości oraz szacunek, że ryzykowały reputację, a niekiedy też życie, w obronie swojej wolności i niezależności.
Mężczyźni pozostawali sceptyczni wobec pożyteczności tych kobiecych eskapad. Jak takie delikatne stworzenia, bez stosownej wiedzy, mogły wnieść cokolwiek nowego do dziedziny geografii, biologii czy antropologii? Te męskie wątpliwości nigdy nie zniechęciły kobiet do podróżowania, ale przysporzyły im kłopotów, z jakimi mężczyźni nigdy się nie borykali. Urzędnicy kolonialni i wojskowi starali się bowiem ze wszystkich sił przeszkodzić planom podróżniczek. Nie udzielali informacji, nie wydawali pozwoleń, zabraniali tragarzom uczestniczyć w ich ekspedycjach. Wszystko pod pretekstem, że forsowne wyprawy są zbyt niebezpieczne dla tak delikatnych stworzeń jak kobiety.
Również w kręgach naukowych istniało wiele niechęci do kobiet. Niekiedy jakaś niewiasta wygłaszała nawet wykład w szacownym towarzystwie geograficznym w Wielkiej Brytanii, czyli Royal Geographical Society, ale dopiero w 1892 roku dopuszczono do członkostwa w nim szesnaście pań. Wybuchła jednak taka awantura, takie protesty, że zarząd czym prędzej wycofał się z tej decyzji.
Daisy Bates całymi latami walczyła o uznanie przez naukowców wyników jej bardzo ważnych badań antropologicznych nad kulturą australijskich Aborygenów. Zaciskając zęby, całymi latami patrzyła też, jak inni badacze cytują w swoich wykładach i artykułach zebrane przez nią materiały, bez podawania źródła.
Kobiece wyprawy, organizowane na własną rękę, nie mogły oczywiście równać się pod względem rezultatów z dużymi i dobrze wyposażonymi ekspedycjami badawczymi prowadzonymi przez mężczyzn. Mimo to niektóre z nich zostawiły ważny ślad w nauce. Od nazwiska Mary Kingsley noszą nazwę trzy nowe gatunki ryb, które ona odkryła. Od nazwiska Marianne North otrzymało nazwy pięć nowych gatunków roślin. Ekspedycja Alexandrine Tinne w okolice Rzeki Gazeli zaowocowała paroma publikacjami naukowymi w czasopismach geograficznych oraz odkryciami kilku nowych okazów roślin. Inne kobiety odkryły nowe szczyty w Himalajach i Karakorum.
Mary Kingsley i Daisy Bates na przykład udowodniły, że „dzicy” to też ludzie. To nowe spojrzenie miało duże znaczenie dla rozwoju nauki. Alexandra David-Néel poznała w Tybecie najgłębsze wartości tamtejszego buddyzmu. Orientaliści do tej pory są jej za to wdzięczni. Jednak najważniejsze odkrycie, jakiego dokonały podróżniczki, miało wymiar nie publiczny, lecz osobisty – odkryły mianowicie siebie i więź łączącą człowieka z naturą. Dla każdej z nich to właśnie stało się o wiele cenniejsze niż odkrycie żyły złota.
Mary Kingsley, przebywając w wiosce plemienia kanibali Fan w zachodniej Afryce, poszła pewnej nocy sama nad brzeg rzeki Ogowe. Oto co wtedy przeżyła:
W ciemnościach wokół mnie wirowały tysiące robaczków świętojańskich, a z przepastnej czeluści nocy bez przerwy wypływała biała piana nurtu rzeki. Nie było słychać żadnego innego dźwięku oprócz szumu wody. Ogrom i piękno otoczenia zaczarowały mnie, stałam nieruchomo, oparta o skałę, i patrzyłam. Nie myśl, że w mojej duszy powstawały zaraz jakieś skomplikowane poetyckie obrazy, jakie na widok piękna natury rodzą się w duszach innych ludzi. To mnie nie dotyczy. Ja po prostu całkiem tracę świadomość ludzkiej odrębności, pamięć ludzkiego istnienia z jego cierpieniem, kłopotami i wątpliwościami. Staję się częścią powietrza, natury. Jeśli istnieje jakieś niebo, to dla mnie właśnie to jest niebem.
Z kolei Daisy Bates tak opisywała życie wśród Aborygenów:
To nie samotność. Żyje się z drzewami, skałami, wzgórzami i dolinami, z zielenią i zamieszkującymi pośród niej dziwnymi stworzeniami. Moje posiłki oraz medytacje w ciszy i świetle słońca, małe radości i drobne zdarzenia podczas samotnych wędrówek cenię bardziej niż głos tłumu. A z zawsze otwartej księgi przyrody czerpię więcej mądrości niż ze wszystkich bibliotecznych zbiorów, jakie zgromadził człowiek.
To było jednak coś innego niż haftowanie zagłówków.
Ile jeszcze konkluzji wyciągniemy z życia i przygód bohaterek tej książki? Chyba już niewiele. Nie powinniśmy czynić ich przedmiotem interpretacji ani generalizowania. Każda bowiem była inna, miała własny charakter, własne poglądy na życie, własną motywację. Każda – jako jednostka ludzka – była jedyna w swoim rodzaju. I tak trzeba na nie patrzeć – na każdą z osobna. Nie da się ich sprowadzić do wspólnego mianownika. Może zgodziłyby się wszystkie ze zdaniem podróżniczki Inez van Dullemen, która w 1983 roku w książce Een zwarte hand op mijn borst napisała: „Jeśli chcesz, zawsze możesz zostać Livingstone’em. Jest jeszcze tyle rzeczy do odkrycia, chociażby w ludzkiej dżungli”.2 Królowa pustyni
Przybędzie Europejka i zbuduje dom na wzgórzach Libanu. Będzie cieszyć się władzą większą niż sułtan. Dołączy do niej chłopiec bez ojca i pod jej skrzydłami podąży swoją drogą. Kiedy skończą się wojny i inne nieszczęścia, nadejdzie mahdi (w islamie – wybawiciel, mesjasz). Mahdi przybędzie na białym koniu, który urodził się osiodłany. Kobieta z dalekiego kraju weźmie udział w jego misji.
Kiedy gdzieś około 1820 roku lady Hester Stanhope usłyszała tę przepowiednię z ust swojego służącego Metty, czytającego stary arabski rękopis, nie miała wątpliwości, że to ona jest tą kobietą „cieszącą się władzą większą niż sułtan”, bo już dawno temu, jeszcze w Anglii, przepowiedzieli jej to sławni wówczas jasnowidze bracia Eddy: „Pojedzie pani do Jerozolimy, aby sprowadzić do domu naród wybrany. Podczas pani pobytu w Ziemi Świętej zajdą na świecie olbrzymie zmiany. Przez siedem lat będzie pani przebywała na pustyni”.
Parę lat później lady Hester Stanhope odwiedziła na wpół szalonego Francuza, pustelnika mieszkającego na górze Karmel, który podawał się za generała armii indyjskiego władcy i jasnowidza. „Pani nadejście zostało zapisane w świętych księgach. Jest pani jedyną prawdziwą królową” – mówił.
Trzy przepowiednie wypowiedziane przez trzech „proroków”, którzy nawzajem się nie znali, utwierdziły lady Hester w przekonaniu, że zostanie królową Ziemi Świętej! Zarówno w korespondencji, jak i rozmowach z odwiedzającymi ją przyjaciółmi wielokrotnie dawała do zrozumienia, że jest wybranką losu i że jako potężna władczyni będzie rządziła plemionami na pustyni. Zmarła w samotności i biedzie, w opuszczonym, rozpadającym się domu niedaleko obecnej granicy między Libanem i Izraelem.
Hester Stanhope rozpoczęła podróżowanie po Azji Mniejszej w 1812 roku. Już wtedy była osobą znaną w angielskiej socjecie, przede wszystkim z tego, że pełniła obowiązki pani domu na zamku swojego wuja, sir Williama Pitta, najbardziej wpływowego człowieka w ówczesnej Anglii. Jego rolę w wojnie Anglii z Francją za czasów Napoleona można porównać z rolą Winstona Churchilla w czasie drugiej wojny światowej. Pitt zmarł w 1806 roku. Był tak przywiązany do Hester, że postarał się o przyznanie jej pokaźnej pensji z kasy państwowej. Miała wówczas trzydzieści lat.
Po śmierci wuja Hester została sama. Nie miała specjalnego celu w życiu. Matka zmarła, stosunki z ojcem układały się źle, więc nie chciała z nim mieszkać. Dopiero kiedy zakochała się w generale sir Johnie Moorze, życie nabrało kolorów. Jednak Moore zginął w bitwie pod Salamanką w 1809 roku, kiedy Anglicy pospieszyli na pomoc Hiszpanom w wojnie z Francją. W tej samej bitwie zginął również brat Hester.
Teraz cały jej świat legł w gruzach, co zachęciło ją do zmian w życiu. Czuła się opuszczona, samotna, chciała wyjechać z Anglii na jakiś czas. W lutym 1810 roku wyruszyła na fregacie „Jason” na Morze Śródziemne. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem zabrała ze sobą pokojówkę i służącego, a ponieważ niedomagała na zdrowiu – także młodego lekarza, Charlesa Meryona, który pełnił jednocześnie funkcję jej sekretarza.
W Gibraltarze Hester spotkała Michaela Bruce’a, młodszego od niej o czternaście lat. Pochodził z dobrej rodziny, właśnie ukończył studia w Cambridge i odbywał, jak to wtedy w Anglii praktykowano, grand tour, czyli długą podróż po krajach leżących nad Morzem Śródziemnym. Taką podróż uważano w wyższych sferach za niezbędną część wychowania młodego człowieka.
Mimo różnicy wieku Hester i Bruce od razu przypadli sobie do gustu. Bruce z ochotą dołączył do jej towarzystwa na czas dalszej podróży. Pojechali na Maltę. Lady Hester była tam przez jakiś czas gościem gubernatora, generała Oakesa, z którym zaprzyjaźniła się na całe życie. Bruce pozostał w jej otoczeniu i we trójkę odbywali wycieczki po wyspie. Takie zachowanie nie mieściło się w ówczesnych konwenansach. Niezamężna kobieta nie powinna była wyruszać na wyprawę w towarzystwie dwóch mężczyzn, bez przyzwoitki, a już na pewno nie mogła nocować z nimi – a tak właśnie zrobiła Hester – w opuszczonym zamku St. Antonio. Meryon napisał w liście:
Pan Bruce jest u nas w St. Antonio. Jego wiek, osobowość i ogólnie znany czar wystarczą, żeby powstały skandaliczne plotki na temat kobiety, która będąc niezamężna, w kwiecie wieku, podąża z nim do ustronnego miejsca na wsi. Lady Hester udaje się wszakże robić różne rzeczy tak, iż nie można się na nią gniewać.
Jak pokazuje list innego dżentelmena, który spotkał Hester na Malcie, to ostatnie zdanie nie było zgodne z prawdą:
Spotkałem lady Hester Stanhope i Bruce’a. Męska kobieta. Mówi, że woli mieć do czynienia z końmi pociągowymi niż z niewiastami. Następnego dnia znowu ją spotkałem przy obiedzie. Wydaje się nieprzyjemną, despotyczną osobą.
Bruce myślał o niej widocznie inaczej, bo ku rozpaczy biednego doktora jego relacje z Hester stawały się coraz bliższe. 8 czerwca 1810 roku doktor pisał:
Nie lubię tego Bruce’a, próbuje mnie wykluczyć z towarzystwa i powstrzymać lady Hester od okazywania mi zwykłej uprzejmości. Tak dobrze mu się to udaje, że już dwa razy poszedł z nią na obiad beze mnie.
Zazdrość Meryona będzie rosła.
Rok później lady Hester z całym towarzystwem znalazła się w Turcji. Bruce ciągle im towarzyszył. Nie dało się ukryć przed Meryonem, że przyjaźń z Bruce’em przerodziła się w miłość. Hester wcale nie zamierzała tego ukrywać. Poinformowała swojego starego przyjaciela Oakesa i brata Philipa, że Bruce wyznał jej miłość i poprosił o rękę. Pisała, że go kocha, ale ze względu na dużą różnicę wieku odrzuciła propozycję. Mimo to mają zamiar być razem.
3. Tuż po przybyciu do Lewantu Hester Stanhope wkładała męskie szaty i jeździła konno, siedząc okrakiem. Takie zachowanie wywołało skandal w Anglii (kolekcja Mansella).
Wybuchł największy skandal, jaki można sobie wyobrazić. Wysoko urodzona kobieta otwarcie przyznająca, że zamierza żyć w konkubinacie z kochankiem młodszym o czternaście lat! Generał Oakes, człowiek światowy, zareagował po ojcowsku zaniepokojony: „Mogę powiedzieć tylko tyle, że bardzo mi przykro , ponieważ znając przesądy w naszym świecie, obawiam się, że pani i Bruce będziecie narażeni na wiele nieprzyjemności i trudności”. Zapewnił ją jednak, że zamierza zawsze służyć pomocą zakochanym.
Brat Hester był wściekły. Napisał do niej ostry list. Hester odpisała Oakesowi, że nie chce widzieć Philipa na oczy, jeśli nie zmieni o niej zdania. Posunęła się do tego, że otwarcie poinformowała ojca Bruce’a o stosunkach łączących ją z jego synem. Oświadczyła, że nie będzie go zatrzymywała, jeśli zechce odejść do młodszej kobiety. O skandalu było głośno w całej Anglii.
W październiku 1811 roku całe towarzystwo wyruszyło ze Stambułu do Egiptu na wynajętym greckim żaglowcu. U wybrzeży wyspy Rodos statek trafił na sztorm, uderzył o skały i zatonął. Rozbitkowie dotarli do wybrzeża łodzią ratunkową. Stracili cały dobytek. Przez trzydzieści godzin chronili się w grocie, bez jedzenia i picia, a potem przez trzy dni szli pieszo do najbliższej wioski. Tam Hester szybko zapomniała o niedawnych przeżyciach. Pisała do Oakesa, że przebrana w męski strój turecki tańczyła z zapałem tańce ludowe wraz z mieszkańcami wsi. Oakes postarał się, żeby angielska fregata zabrała rozbitków z Rodos i zawiozła do Aleksandrii. Londyński bankier lady Hester przysłał jej pieniądze na pokrycie wszystkich strat materialnych.
Po zwiedzeniu Egiptu towarzystwo popłynęło arabskim statkiem do Jaffy. Prawdopodobnie Hester pamiętała przepowiednię braci Eddy, bo zaraz po przybyciu do Ziemi Świętej nabrała królewskich manier. Zakupiła wspaniałego ogiera araba, zamówiła czerwone aksamitne siodło haftowane złotem oraz uprząż. Odziała się w szaty sułtana mameluków: satynową koszulę, czerwony kaftan haftowany złotem, satynowe szarawary również haftowane złotem i szeroki płaszcz, burnus z kapturem, z którego zwisały złote frędzle. Wynajęła wielbłądy i zatrudniła wielu służących, kupiła nawet niewolników. Następnie wyruszyła przez pustynię, wywołując zdumienie ubogich Beduinów, którzy w swoim twardym i skromnym życiu jeszcze nigdy nie widzieli osoby ubranej z takim przepychem. Nic dziwnego, że brali ją za istotę nieziemską, za władczynię, która zeszła z niebios na ziemię. Hester napisała później, że uważano ją nie za kobietę, lecz za „stworzenie z innego świata”. Na wiele lat stała się przez to „niedotykalna”, co zręcznie wykorzystywała, odgrywając coś w rodzaju komedii, w której treść sama prawie uwierzyła, podobnie jak zdumione plemiona pustynne. Wkrótce po całym Lewancie rozeszła się wieść, że przybyła córka sułtana Anglii. Żaden Beduin nie miał pojęcia, gdzie leży Anglia, wszyscy natomiast wiedzieli, że to potężne państwo, odkąd w 1801 roku Anglia wraz z Turcją wypędziły z Egiptu Francję.
31 sierpnia 1812 roku Hester w wielkim stylu wkroczyła do Damaszku – bez czadoru, chociaż ostrzegano ją, że może przysporzyć sobie tym kłopotów. Nic takiego nie nastąpiło. Na jej widok ludzie wiwatowali: „Meleki! Królowa!”. Pasza przyjął ją z szacunkiem i przeznaczył dla niej dom w dzielnicy chrześcijańskiej. Dom nie spodobał się Hester. Zamieszkała w innym, obok minaretu dużego meczetu. W tamtych czasach chrześcijanie nie mogli bez zezwolenia wchodzić do dzielnicy muzułmańskiej, Hester Stanhope najwidoczniej nie uważano za chrześcijankę:
Kłaniają mi się nawet najbardziej fanatyczni muzułmanie, ponieważ myślą, że jestem boginią. Dostałam kawałek skały z grobu Mahometa, a w bibliotece wielkiego meczetu mogłam przeglądać wszystkie święte księgi, na co nie poważyłby się żaden chrześcijanin.
Pasza zaprosił ją na wielkie święto. Pisała:
Wzdłuż schodów i ścian komnat ustawiono dwa tysiące służących i żołnierzy. Wszystkie ulice były oświetlone. Pasza podarował mi dwa piękne konie arabskie, niestety oba zdechły na nosaciznę.
Podczas pobytu w Damaszku Hester szukała sposobu na kontynuowanie podróży do ruin Palmyry. W III wieku naszej ery Palmyra była stolicą potężnego państwa królowej Zenobii, które obejmowało prawie całą Azję Mniejszą. Meryonowi wydawało się, że wie, dlaczego Hester ze wszystkich sił próbowała zorganizować tę wyprawę: „Kolumnada i świątynie tego miasta zawdzięczają swoją wielkość osobie płci żeńskiej . Lady Hester szuka śladów świetności Zenobii, a nie miasta Palmyry”.
Bruce zaś pisał:
Jeśli lady Hester uda się zrealizować ten plan, będzie pierwszą Europejką, która dotrze do tego sławnego niegdyś miasta. Kto wie, może okaże się drugą Zenobią, a jej przeznaczeniem będzie przywrócenie Palmyrze dawnej świetności.
Do Palmyry pchnęło Hester „proroctwo” braci Eddy. Pasza Damaszku zaproponował jej zbrojną eskortę, ale odmówiła, kiedy ochronę zapewnił jej emir Mahannah El Fadel, wódz plemienia beduinów Ainzi, panujący na terenach wokół Palmyry. Emir rozbił swój obóz w pobliżu miasta Hama. Towarzystwo lady Hester przebywało tam dziesięć dni, po czym 20 marca 1813 roku karawana ruszyła przez pustynię.
Marsz trwał długo, karawana liczyła czterdzieści wielbłądów, dwudziestu beduinów na koniach i kilkudziesięciu służących i niewolników. Codziennie rozstawiano namioty, tak jak w obozie beduinów. Dopiero po ośmiu dniach na horyzoncie ukazała się Palmyra. W oazie wokół starożytnych ruin mieszkało około półtora tysiąca Arabów. Meryon tak opisał tryumfalne wkroczenie Hester do ruin miasta:
Na cokołach kolumnady prowadzącej do łuku tryumfalnego siedziały niczym żywe rzeźby pięknie poprzebierane dziewczęta z girlandami kwiatów we włosach. Inne kobiety stały w trzyosobowych grupkach po obu stronach łuku tryumfalnego. Stały nieruchomo, do czasu, aż lady Hester do nich się zbliżyła, wtedy zeskakiwały na ziemię, zaczynały śpiewać i tańczyć w posuwającym się za nią korowodzie. Kiedy doszła do łuku tryumfalnego, mężczyźni i kobiety utworzyli wokół niej krąg. Wszyscy zgromadzeni zaczęli śpiewać . Nigdy nie widziałem czegoś równie wzruszającego. Wzdłuż drogi prowadzącej od łuku do świątyni słońca ludzie stali w dwóch rzędach, wiwatując na naszą cześć.
Hester pisała też o „trubadurach i muzykantach”, i o wieńcu, który pod łukiem tryumfalnym nałożono jej na głowę. To wydarzenie skłoniło ją do zwierzeń w liście do przyjaciela:
Nie uwierzysz, ale zostałam ukoronowana na królową pustyni pod łukiem tryumfalnym w Palmyrze . Jeśli zechcę, mogę nawet pojechać do Mekki. Nie obawiam się niczego. Nazywają mnie tu słońcem, gwiazdą, perłą, lwem, światłem niebios, królową. Oszalałam na punkcie tych ludzi. Zadziwiłam całą Syrię moją odwagą i sukcesami w podróżach.
Z tej bajki, podobnie jak z opowieści w Księdze tysiąca i jednej nocy, musiała szybko wrócić do twardej rzeczywistości: dwa największe plemiona Pustyni Syryjskiej wypowiedziały sobie wojnę. Należało pospiesznie odejść. Wybuchła epidemia dżumy. Z Anglii dochodziły słuchy o nasilających się plotkach na jej temat: mało że żyła w konkubinacie, to jeszcze jeździła konno po pustyni, odziana po męsku! Damy w londyńskich salonach odważały się mówić o niej tylko szeptem, chowając twarz za wachlarzem. W dodatku jej uczucie do Bruce’a wyraźnie osłabło. Miała dosyć tego młodego człowieka (później napisze o nim „próżniak”), znudziły ją ciągłe kłótnie między nim i Meryonem. Kiedy dowiedziała się, że ojciec Bruce’a zapadł na zdrowiu, wysłała kochanka do domu. Bruce chyba nie cierpiał zbytnio z tego powodu. Dama z angielskiej socjety, lady Charlotte Bury, pisała:
Jeśli można do kogoś odnieść powiedzienie „dużo hałasu o nic”, to z pewnością do Bruce’a . Po powrocie do Londynu złożył on wizyty wielu starszym damom do wzięcia i zakończył karierę towarzyską, żeniąc się z wdową z kilkorgiem dzieci. Gdyby nie okazał się tak próżny, byłby całkiem niewinną i dekoracyjną ozdobą towarzystwa, ale jest zbyt czuły na pochlebstwa.
Lady Hester pisała do Oakesa: „Teraz, kiedy jest już po wszystkim, nie trzeba o tym mówić. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że lepiej znoszę wyrzeczenia wielkie niż małe”.
Pomimo epidemii dżumy zdecydowała się pozostać w Lewancie. Zdawała sobie doskonale sprawę, że nie uda jej się naprawić reputacji w Anglii, więc nie ma tam po co wracać. O tym, że dobrze wyczuła sytuację, świadczy jej biografia napisana w 1914 (!) roku przez jej kuzynkę, księżnę Cleveland. O romansie z Bruce’em nie wspomina ani słowem. Najwidoczniej siedemdziesiąt pięć lat po śmierci Hester rodzina nadal uważała pewne fakty w jej życiorysie za zbyt skandaliczne, żeby o nich mówić.
W lutym 1814 roku Hester Stanhope zamieszkała w opuszczonym klasztorze Mar Elias w górach Libanu. W 1815 roku odbyła cudowną wyprawę do Aszkelonu, miasta nad Morzem Śródziemnym, na północ od Gazy. Meryon pisał, że sułtan turecki panujący na Bliskim Wschodzie poprosił ją o zorganizowanie wykopalisk w Aszkelonie, ponieważ z dokumentów, jakie posiadał, wynikało, że jest tam zakopany wielki skarb. Lady Hester dotarła na miejsce z eskortą dwustu żołnierzy. Do kopania zatrudniono dwustu chłopów. Przez dwa tygodnie z zapałem kopano pod jej kierunkiem, ale nic szczególnego nie znaleziono, oprócz paru antycznych rzeźb i skorup.
Kres wędrówek Hester Stanhope nastał wtedy, kiedy dostała do swojej dyspozycji olbrzymi, ponadtrzydziestopokojowy dom z wieloma dziedzińcami. Dom stał w wiosce Dżun na południu Libanu. Bywały okresy, że zatrudniała trzydziestu, czterdziestu służących, jednak na dłuższą metę nie była w stanie prowadzić tak królewskiego trybu życia. Z natury rozrzutna, wydawała dużo pieniędzy nie tylko na siebie, ale także na pomoc ludziom. Kiedy wicekról Egiptu zorganizował bunt przeciwko sułtanowi Turcji i ruszył z wielkimi siłami przez Palestynę i Syrię, setki uciekinierów znalazły schronienie w jej domu i całymi miesiącami żyły na jej koszt. U miejscowej ludności zyskała reputację świętej, prorokini o nadprzyrodzonych zdolnościach.
Czasami odwiedzali ją przybysze z Europy, na przykład francuski poeta Lamartine, który w książce Voyage en Orient szczegółowo opisał pobyt u Hester i jej gościnność. Został przywitany przez służącego i zaprowadzony do pokoju. Potem przyniesiono mu obiad. Hester powitała go dopiero wieczorem. Odziana w tureckie szaty leżała w półmroku na sofie i paliła fajkę wodną. Rozmawiali do świtu. Gospodyni poruszyła temat astrologii, chciała poecie wywróżyć przyszłość, analizowała jego charakter na podstawie wyrazu twarzy i budowy ciała, mówiła o nadejściu mesjasza. Następnego dnia zaprowadziła go do stajni i pokazała konia, który miał jakąś anomalię w budowie kręgosłupa, przez co wyglądał, jakby był „z natury” osiodłany. To był koń z przepowiedni Metty!
Inni goście opowiadali, że zajmowała się czarną magią, jeszcze inni, że zwariowała. W 1836 roku powiedziała do Meryona: „Uznają mnie tutaj za najważniejszą postać światowej polityki i za prorokinię”. Twierdziła, że widzi twarze w kryształowej kuli, że gdzieś w górach mieszka smok, który pilnuje przeznaczonego dla niej skarbu.
W 1838 roku Homes, Syryjczyk, któremu była winna olbrzymie sumy pieniędzy, zwrócił się do władz brytyjskich o zajęcie jej pensji rządowej. Lady Hester zaprotestowała ostrym, ironicznym listem, pozbawionym należnego szacunku dla władzy, a w dodatku skierowanym bezpośrednio do królowej Wiktorii. Na polecenie Hester list wydrukował potem „The Times”. Anglię ogarnęła fala oburzenia. Hester odpowiedziała kolejnym listem. Pisała:
Moje przestępstwo polega na tym, że chcę być niezależna . To dziwne, że oskarża się bezlitośnie jedną biedną kobietę, podczas gdy tyle innych światowych kobiet bezkarnie trwoni pieniądze na modne stroje i inne błahostki, popadając w spore długi.
Hester Stanhope przez wiele lat chorowała na płuca. Zmarła 23 czerwca 1839 roku w swoim domu w Dżun. Miała pięćdziesiąt dziewięć lat. Konsul brytyjski, który przybył, żeby zorganizować pogrzeb, zastał dom ograbiony ze wszystkich cenniejszych rzeczy. Meryona i służbę zwolniła chyba dużo wcześniej, gdyż została przy niej tylko jedna służąca – czarna niewolnica, która towarzyszyła umierającej.
Cały tragizm jej życia ujawniły dopiero opublikowane pamiętniki Meryona. Nikt nie znał jej lepiej niż on. W jego książce Hester jawi się nie jako osoba z zaburzeniami psychicznymi, chociaż jej wypowiedzi i zachowanie mogłyby na to wskazywać, lecz jako dumna, władcza i ekscentryczna kobieta. A ponadto niezła komediantka, która grała postać królowej, prorokini, stopniowo coraz bardziej z nią się utożsamiając. Po skandalu z Bruce’em jej pozycja w Anglii została nadwerężona, żeby więc sprowokować środowisko i zaimponować światu, odgrywała komedię. Udało jej się to tylko częściowo. Przesądni Arabowie z jej otoczenia rzeczywiście uwierzyli w jej nadprzyrodzone zdolności. Lamartine i inni odwiedzający ją goście pozostawali pod wrażeniem wizerunku, jaki wykreowała, i informowali o tym Europę. A jej o taki właśnie przekaz chodziło: Hester Stanhope to nie ladacznica, lecz władczyni darzona szacunkiem, prorokini żyjąca w pałacu w Libanie, otoczona liczną służbą i niewolnikami. To, że w odosobnieniu coraz bardziej wierzyła w odgrywaną rolę, że nie odróżniała fikcji od rzeczywistości, nie oznacza, że była wariatką. Gdyby ktoś zabrał ją z powrotem do Anglii, znów zachowywałaby się jak prawdziwa dama, być może nieco ekscentryczna, ale w Anglii oryginalność ceniono, a nawet podziwiano.
Po śmierci Hester, kiedy nie istniał już powód do moralnego potępienia, zapomniano o jej tragicznym losie, coraz bardziej zaś podziwiano ów ekscentryzm. Bez wątpienia Hester Stanhope stała się legendą, inspiracją dla podróżniczek, bohaterek tej książki, które później przemierzały Lewant.