- W empik go
Podszept - ebook
Podszept - ebook
Śmierć młodziutkiej kieleckiej influencerki sprawia, że prokurator Arkadiusz Painer będzie musiał zmierzyć się z technologią i światem, których nie zna i nie rozumie. Na szczęście i tym razem przyjdą mu z pomocą Dorota Kowalska, uważana za najlepszą technik kryminalną w okolicy, a także Dariusz Kryński, który po raz pierwszy stanie na czele zespołu dochodzeniowego. Do „kręgu Painera” dołączy też młody informatyk z wydziału do walki z cyberprzestępczością, a jego pomoc okaże się nieodzowna. Nic jednak nie pójdzie łatwo…
Umierają kolejne osoby, tymczasem w zespole śledczych dochodzi do konfliktu. Morderca ciągle wyprzedza policjantów o krok, a sprawę dodatkowo komplikuje rosnące zainteresowanie mediów.
Wybucha afera, w której Kryński będzie starał się zrobić wszystko, by uniknąć roli kozła ofiarnego, a Painer, świadom konsekwencji, musi wybierać – postąpić wbrew woli zwierzchników czy wbrew prawu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-51-9 |
Rozmiar pliku: | 825 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
6
Jarzeniówki były jeszcze starego typu, dlatego włączyły się z charakterystycznym dźwiękiem, który przypominał cykanie metalowego świerszcza. Rozpaliły się nieregularnie, w kolejności podyktowanej zużyciem, i zaczęły wyścig o osiągnięcie pełni mocy. Ich światło zalało metalowe i nieskazitelnie czyste stanowiska sekcyjne. Wydobyły z mroku ułożone pedantycznie zestawy nierdzewnych noży, szczypców i narzędzi do łamania kości, ustawione równo opakowania jednorazowych rękawiczek i torby posekcyjne, których dziewicza biel biła po oczach.
Wysoki, stalowy stół stał na środku pomieszczenia. Błyszczący blat był odpowiednio wyprofilowany i wyposażony w odpływ. Ponad uniesione obramowanie wyrastała prosta bateria z jednym kurkiem. Obok, na specjalnym chwytaku, spoczywał wąż. Lekarz stał przez chwilę z dłonią na włączniku, własnym ciałem broniąc dostępu do sali. Albo upewniał się, czy wszystko jest tak, jak powinno, albo napawał się widokiem. Być może jedno i drugie. Kilkanaście lat w zawodzie potrafi odcisnąć swoje piętno. W końcu przekroczył próg.
– Zapraszam – mruknął, poprawiając okulary. Blask jarzeniówek prześlizgnął się po jego czole. Dorota Kowalska ziewnęła bezgłośnie, zakrywając usta dłonią. Zaraz za nią wszedł prokurator Painer. Oboje mieli na sobie lekkie jednorazowe fartuchy, założone na cywilne ubrania, jak gdyby dla podkreślenia, że mają trzymać się na dystans. Solidne stroje ochronne, jakie założyli lekarz i asystująca mu laborantka sekcyjna, jasno wskazywały, kto wykona najcięższą pracę.
– Ciekawie… – Patomorfolog rzucił okiem na papiery. Gdzieś na korytarzu trzasnęły drzwi. Uszkodzone koło wózka skrzypiało miarowo. Zbliżało się. – Jesteście po śniadaniu?
– Naprawdę musi pan za każdym razem zaczynać od tego suchara? – Dorota pokręciła głową, a laborantka przewróciła oczami.
Lekarz wzruszył ramionami i założył maskę. W drzwiach pojawił się pracownik prosektorium. Szedł tyłem, pilnując, by wózek ze zwłokami nie uderzył o framugę. Ubrany w czarne spodnie i granatową koszulę z krótkim rękawem kontrastował z bielą materiału, który okrywał leżące na wózku ciało. Wciąż jeszcze w jednym kawałku, doczesnej całości.
Dorota wzdrygnęła się, gdy lekarz odsłonił zwłoki. Jakiś głos w jej głowie wrzasnął, by uciekała jak najdalej od tego widoku. Od woskowej, nieruchomej twarzy, której dolna część zmieniła się w zastygłą bezkształtną masę, w coś, co mogło się przyśnić tylko twórcom horrorów.
– Cholera! – wyrwało jej się i od razu poczuła wstyd. Wstyd i złość, że nie utrzymała języka za zębami. Nie była przecież nowicjuszką i to nie była jej pierwsza sekcja zwłok. Nie pierwsza i nie dziesiąta. Dawno przestała je liczyć. Tak samo jak wyjazdy i oględziny, które przeprowadzała. Była pewna, że to wszystko utwardziło jej psychikę na tyle, że nic już jej nie ruszy. Myliła się.
W śmierci Marty Skoczkowskiej było coś, co wychodziło poza skalę tolerancji. Być może to przez kontrast. Kontrast między gładkim, jasnym czołem, wypielęgnowanymi brwiami, kształtnym nosem i zamkniętymi powiekami, na których wciąż trzymał się makijaż, a tym, co znajdowało się niżej. Dopóki wzrok tam nie powędrował, Marta wyglądała jak śpiąca laleczka. Nawet na zimnym, stalowym stole, na który opadły jej rubinowe włosy. Laleczka, która powinna mieć przed sobą całe życie. Powinna, ale nie miała. Nie to jednak było najgorsze. Nie sam fakt śmierci, bo ta może przyjść zawsze i do każdego. Najgorszy był sposób, w jaki to się stało. Okrutny i bestialski.
Marta Skoczkowska nie umarła, ona została obdarta z życia, urody i człowieczeństwa. Pod długimi rzęsami i zgrabnym nosem nie było już ust, policzków ani brody. Nie było gładkiej, smukłej szyi. Nie było laleczki. Być może to właśnie ten kontrast tak wstrząsnął Dorotą, a może wstrząsnęła nią świadomość, że się myliła. Myślała, że jest gotowa, by zobaczyć to znowu, że tym razem ten widok jej nie ruszy, a jednak szok był tak samo silny jak za pierwszym razem. Nie na tyle, by uniemożliwić pracę, ale dość, by z ust wyrwało jej się to przekleństwo. Irytujące, bo nie chciała okazywać słabości przed prokuratorem i lekarzem, nie chciała dawać im satysfakcji. Nie dała. Wystarczyło na nich spojrzeć. Byli tak samo poruszeni.
– Dobrze powiedziane – mruknął lekarz i skinął na laborantkę, by zabrała się do pracy. To samo zrobiła Dorota. Wkrótce rutyna zwyciężyła, weszli w rytm.
Painer stał z boku. Oparty o szafkę, z notatnikiem w dłoni, słuchał monotonnego głosu lekarza jak długiej radiowej relacji, w której spiker opisuje ze szczegółami przebieg wydarzeń, uzupełniając je o własny komentarz. Szczęk odkładanych narzędzi i trzaski migawki aparatu, którym operowała Dorota, były jak zakłócenia w eterze. Sugestywne i budzące niepokój. Tak samo jak dźwięki rozcinanych tkanek i zapachy, które mimo wydajnej wentylacji unosiły się w powietrzu, drażniąc mdlącą wonią struny atawistycznego lęku, jaki od pokoleń wpisany był w ludzki mózg.
Po trzech godzinach było po wszystkim, pozostało już tylko posprzątać. Nie od razu, ponieważ patomorfolog miał swój rytuał, coś, co Dorota nazywała minutą ciszy. Po prostu zawsze w tym momencie robił przerwę. Nie musieli tego uzgadniać. Lekarz zamilkł i odłożył narzędzia. Odsunął się od stołu i zdjął rękawiczki, laborantka zatrzymała nagrywanie.
Painer wyszedł pierwszy. Korytarzem do tylnych drzwi budynku, za którymi znajdował się niewielki plac pozwalający bez problemu wykręcić karawanem czy karetką. Przywieźć lub odebrać ciało bez wścibskich spojrzeń, przed którymi zabezpieczał szpaler wysokich tui nasadzonych przy ogrodzeniu. Dyskretny podjazd, cichy i pusty, idealny, by w spokoju zapalić papierosa.
Painer palił camele. Klasyczne, żółte z wizerunkiem wielbłąda. Od lat te same. Przynajmniej z nazwy. Zaczął od razu, gdy pojawiły się w Polsce w latach dziewięćdziesiątych i przez długi czas można je było kupić niemal w każdym kiosku. Potem zniknęły, więc Painer rzucił palenie. Wydawało mu się to oczywistym krokiem, tak samo jak powrót do nałogu, kiedy tylko wielbłąd znów pojawił się na półkach, tym razem przytłoczony ostrzeżeniem o tym, że zabija. Painera nie odstraszył. Może dlatego, że akurat brał rozwód, było mu wszystko jedno.
– Co ty na to? – spytał, gdy Dorota stanęła obok.
– Myślę, że pato ma rację, że to był wodorotlenek sodu, zwykłe granulki do udrażniania rur. – Policjantka usiadła na niedużym gazonie, w którym kiedyś pewnie coś rosło, teraz jednak wypełniony był tylko suchą ziemią. – Opakowanie ma kolorową grafikę, ale to nic nie znaczy. Azjaci są dziwni, może tak sprzedają ten środek? Wszystkie napisy są logograficzne, więc mogło dojść do pomyłki. Może już w Polsce, w firmie, która przysłała paczkę. Pracownik pewnie nie znał chińskiego, mogły go zmylić wesołe obrazki i zamiast musujących słodyczy zapakował chińskiego kreta.
Prokurator nie skomentował.
– Tłumaczenie z opakowania powinniśmy mieć jutro. Na wyniki badania próbek, które zabezpieczyliśmy na miejscu, trzeba jeszcze poczekać, te z dzisiaj będą jeszcze później, ale mamy adres nadawcy, więc…
– Zajmijcie się tym z Kryńskim.
– Po co? – Skrzywiła się. – To znaczy… Mogę to zrobić sama.
– Perforacja ścian przewodu pokarmowego – Painer przeczytał własną notatkę, ignorując słowa Doroty. – Niewydolność krążeniowo-oddechowa. Prawdopodobne zatrzymanie oddychania na poziomie komórkowym. Wodorotlenek sodu może to spowodować?
– Nie. – Lekarz wyszedł do nich. Poklepał się po kieszeniach, szukając paczki, którą zostawił na siedzeniu auta, na parkingu po drugiej stronie budynku. Popatrzył więc wymownie na Painera. Prokurator niechętnie poczęstował go papierosem. – Wodorotlenek sodu stworzył ze śliną silnie żrący ług sodowy, wydzielając przy tym duże ilości ciepła. Widzieliście zresztą – powtórzył to, co mówił nad stołem. Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym przez nos. – Przepaliło gardło, przełyk i wpust żołądka. Teoretycznie przy pierwszym sygnale, że dzieje się coś złego, organizm powinien zareagować próbą usunięcia substancji z ust przez jej wyplucie lub wykasłanie, co zmniejszyłoby uszkodzenia, ale tu została ona połknięta. Nie potrafię wyjaśnić czemu.
– Może nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji i nie chciała przerywać transmisji? – zasugerowała Dorota, a widząc spojrzenie prokuratora, dodała: – Niech pan tak na mnie nie patrzy, dzisiejsze dzieciaki czasem naprawdę nie myślą naszymi kategoriami.
– W każdym razie… – kontynuował lekarz – perforacja i poparzenia wywołały wielomiejscowy krwotok i wstrząs. Nie mam wątpliwości, że okazałyby się śmiertelne, ale… – W jego kieszeni zadzwonił telefon. Wyciągnął go i odrzucił połączenie. – Ale tu śmierć nastąpiła raczej w wyniku inhibicji. Wodorotlenek jej nie spowodował, więc musiał być z czymś zmieszany. Na przykład z cyjankiem potasu. Oba są białe, zatem połączenie nie byłoby zauważalne na pierwszy rzut oka. Oba też są łatwo dostępne – podkreślił.
– Faktycznie – potwierdziła Dorota. – Około dziesięciu lat temu zniesiono zakaz sprzedaży cyjanku osobom prywatnym, bo kolidował z jakimiś rozporządzeniami. Każdy może go kupić.
– Jest pan pewny, że to cyjanek? – spytał Painer.
– Badania muszą to potwierdzić, ale jestem niemal pewien. Mamy tu dość charakterystyczny objaw w postaci braku sinicy. Normalnie powinna pojawić się przy niewydolności krążeniowo-oddechowej, lecz nie wtedy, gdy dochodzi do zatrucia cyjankiem, ponieważ takie zatrucie powoduje zahamowanie metabolizmu tlenowego komórek i wysycenie krwi żylnej.
– Rozumiem.
– Czyli to nie mógł być przypadek, tylko morderstwo. – Dorota pokiwała głową. – Dwie zabójcze trucizny podane razem.
– Sam cyjanek załatwiłby sprawę. Co prawda dawka musi być duża, ale można go podać niemal ze wszystkim. – Lekarz strzepał popiół. – Po co więc soda?
– Dla widowiska. – Painer rzucił papierosa na ziemię, przydeptał i ruszył podjazdem, który zakręcał, znikając za rogiem budynku.
7
Pogoda w niczym nie przypominała wczorajszej, deszczowej i chłodnej. Była jej przeciwieństwem. Wczesne popołudnie zrobiło się upalne. Powietrze falowało ponad rozgrzanymi ulicami, wypalało trawniki, odbierało dech. Samochodowe klimatyzacje toczyły nierówną walkę o każdy stopień Celsjusza, wzbudzając zazdrość tych, którzy skazani byli na komunikację miejską. Anonimowe auta mijały anonimowych ludzi prażących się pod wiatami nowoczesnych przystanków. Zbudowanych za grubą kasę stalowo-szklanych konstrukcji, które z irytacją nazywano szklarniami. Były przezroczyste i w ogóle nie chroniły przed światłem, a w niewielkim stopniu przed deszczem. Gdy pojawiły się w mieście, kielczan połączyły domysły, że odpowiedzialny za to człowiek był kretynem albo wziął w łapę. Ci bardziej znający życie podejrzewali, że jedno i drugie. Wszyscy czekali, by je poprawiono.
Nieoznakowany radiowóz sunął aleją Solidarności, dostosowując prędkość do innych pojazdów, których nie było przesadnie dużo. Jeszcze nie. Godziny szczytu miały się zacząć dopiero za jakiś czas. Kryński prowadził, trzymając obie dłonie na kierownicy, zupełnie jak gdyby się bał, że jeśli opuści prawą bliżej dźwigni zmiany biegów, to Dorota mu ją odgryzie. Irracjonalne zachowanie, ale jedyne, na jakie było go w tej chwili stać. Nieświadomie, bo wcale o tym nie myślał, nie planował ani nie robił celowo. Po prostu tak wyszło. Tak samo jak cisza, która panowała w aucie. Żadne z nich nie miało potrzeby się odzywać. Ani potrzeby, ani ochoty. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zostali zmuszeni, by przebywać tak blisko siebie, i nie czuli się z tym komfortowo. Nie chcieli sobie utrudniać, ale nie chcieli też ułatwiać.
Minęli amerykańską restaurację z niezdrowym żarciem, po prawej stronie, i największy w mieście kompleks handlowy, po lewej. Sygnalizacja świetlna okazała się łaskawa, przywitała ich zielenią. Za skrzyżowaniem Kryński zmienił pas ruchu. Dwieście metrów dalej zjechał na parking pod charakterystycznym czarno-białym biurowcem Kieleckiego Centrum Biznesu.
Budynek miał dwanaście pięter i ośmiościenną bryłę, która od dziewięćdziesiątego pierwszego roku stanowiła jeden z symboli Kielc. W momencie oddania do użytku był najnowocześniejszym biurowcem w Polsce, siedzibą kieleckiego Exbudu, o czym dumnie informował wtedy napis umieszczony na najwyższej kondygnacji. Po latach nie było już po nim śladu. Spółka została wykupiona, budynek zmienił właściciela, zaczęto wynajmować powierzchnie biurowe, wszystko się zmieniło. Wszystko poza jednym: dla kielczan czarno-biały przeszklony biurowiec na zawsze pozostał budynkiem Exbudu.
W lobby czas się zatrzymał. Marmury i lustrzane kolumny były wspomnieniem minionej świetności. Kiedyś to miejsce tętniło życiem, teraz wygodne kanapy stały puste. Po sali konferencyjnej pozostał tylko napis nad przeszklonymi drzwiami. Ze ścian zniknęła galeria fotografii, a kontuar recepcji, ulokowany na lewo od wejścia, stracił swój reprezentacyjny charakter. Kiedyś pracownicy ubrani zgodnie z biznesowym dress code’em witali zza niego wchodzących. Dziś był to odpowiednik otwartej kanciapy z monitorem i papierami poupychanymi gdzie się dało. Miejsce pracy ochroniarza lub portiera. Trudno było zgadnąć, bo siedzący tam apatyczny mężczyzna nie miał na sobie żadnego uniformu. Jeśli wizyta pary policjantów była dla niego zaskoczeniem, to nie dał tego po sobie poznać.
Może z obowiązku, a może z nudów potwierdził, że kilka miesięcy wcześniej firma SocialM wynajęła pół piętra, które zaadaptowano i umeblowano na podstawie przesłanego projektu. Do dyspozycji najemcy oddano również miejsca parkingowe i serwery. Z tych ostatnich SocialM nie skorzystało. Zainstalowało własne, nowsze i szybsze. Firma zatrudniała obecnie około dwudziestu osób i podobno planowała wkrótce przyjąć kolejne. Czym się dokładnie zajmowała? Tego pracownik recepcji nie pamiętał. Jakieś komputerowe reklamy czy coś takiego. Nic, co uważałby za istotne.
8
Winda zatrzymała się na piętrze, na którym znajdowały się pomieszczenia wynajmowane przez SocialM. Nie musieli ich szukać. Wystarczyło, że rozsunęły się drzwi, i od razu w oczy rzucała się duża, zajmująca kilka metrów ściany, nazwa firmy. Wyklejono ją ukośnie od dołu do góry w taki sposób, że drzwi znajdowały się tuż pod ramieniem ogromnego „M”. Po drugiej stronie umieszczono wejście do innych biur, mniej ostentacyjnie, ale czytelnie oznaczonych nazwą kojarzącą się z budownictwem. Dochodziły stamtąd stłumione odgłosy. Ktoś rozmawiał przez telefon albo prowadził zebranie – trudno było odgadnąć. SocialM pozostawało ciche. Tak ciche, że w pierwszej chwili myśleli, iż w środku nikogo nie ma. Drzwi były jednak otwarte.
– Dzień dobry. Czym mogę państwu służyć? – Kobieta za kontuarem ubrana była w elegancką garsonkę w kolorze paryskiego błękitu. Delikatny makijaż i nienaganna fryzura sprawiały, że mogłaby zostać twarzą poradnika profesjonalnego wizerunku.
Sekretariat urządzono bardzo nowocześnie, niemal futurystycznie. Sterylna biel kontrastowała z satynową czernią, podkreślając geometryczny minimalizm aranżacji. Ledowe, zimne oświetlenie wkomponowano w sposób subtelny i przemyślany. Nie rzucało się w oczy. Mocny akcent w postaci koloru garsonki z pewnością również nie był przypadkowy.
– Chcielibyśmy porozmawiać z osobą decyzyjną w firmie – powiedział Kryński, gdy już się wylegitymowali. – Mam nadzieję, że to nie problem?
– Chwileczkę. – Spodziewali się, że sięgnie po telefon albo zrobi cokolwiek innego, ale kobieta się nie poruszyła. Przynajmniej nie w widoczny sposób. Wysoki kontuar zasłaniał ją w trzech czwartych, wyglądała więc jak błękitne popiersie zastygłe z uprzejmym uśmiechem na ustach. Najprawdopodobniej miała pod ręką klawiaturę lub coś innego, co pozwalało jej na niewerbalną komunikację z przełożonym: wysyłanie i odbieranie wiadomości, może tylko wysyłanie, a polecenia przekazywano w inny sposób. Na przykład przez niewielką, nierzucającą się w oczy słuchawkę. Coś, co nie wymagało opuszczania wzroku, bo kilka sekund później kiwnęła głową i wskazała na prawo. – Bardzo proszę, prezes już na państwa czeka.
Drzwi były dobrze wytłumione. Po ich otwarciu do sekretariatu wdarł się monotonny szum klimatyzacji i turbin chłodzących serwery. Niespecjalnie głośny, ale na dłuższą metę z pewnością irytujący. Sprzęt musiał być gdzieś w pobliżu. Może za którymś z przepierzeń tworzących krótki, lecz szeroki korytarz. Tu kolorów było już więcej. Biały sufit i czarna podłoga nawiązywały do stylu sekretariatu, ale ściana po lewej była niebieska. W jej centralnej części umieszczono logotyp firmy. Po prawej znajdowało się troje drzwi. Mleczne prostokąty na ciemnografitowym tle. Zamiast tabliczek na każdym zamontowano ukośnie jakiś element graficzny, z pewnością łatwy do skojarzenia dla kogoś zorientowanego, ale dla pary policjantów całkowicie abstrakcyjny. Na szczęście drzwi naprzeciwko podpisano normalnie: „Start-up manager”.
Pomieszczenie zaprojektowano w tym samym stylu co sekretariat. Z tą różnicą, że zamiast kontuaru wewnątrz stało obszerne biurko z ciemnego, niemal czarnego drewna. Na jednej ze ścian zawieszono certyfikaty, pod którymi na gości czekała anatomiczna kanapa.
– Jestem Bruno Makiewicz. – Młody mężczyzna wyciągnął dłoń, a po przywitaniu wskazał na kanapę. – Proszę usiąść, cieszę się, że państwo przyszliście.
Miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat, a być może dopiero zbliżał się do trzydziestki. Trudno było ocenić, bo w młodzieńczym wyglądzie czaiła się powaga i pewność siebie. Miał na sobie dobrze skrojony sportowy garnitur, modnie zaczesane do tyłu włosy i krótką, zadbaną brodę. Przesunął fotel i usiadł naprzeciwko, oddzielony od policjantów niskim sześciennym stolikiem.
– O tym, co się stało, dowiedziałem się dziś rano. Od tamtej pory śledzimy portale i telewizję. To niebywała tragedia dla tej młodej dziewczyny i jej rodziców, ale również dla nas. Bo… – Zawahał się. – Rozumiem, że państwo przyszliście w tej sprawie.
– Zgadza się – potwierdziła Dorota. – Skoro przeglądał pan doniesienia prasowe, to pewnie domyśla się pan, o czym chcemy porozmawiać?
Bruno kiwnął głową.
– W oficjalnym komunikacie odnieśliśmy się już do insynuacji o rzekomym związku naszej firmy z tym incydentem. W tej chwili specjalny zespół pracowników dementuje te informacje w sieciach społecznościowych. Jeśli okaże się to nieefektywne, użyjemy botów.
– Słucham? – Kryński nie zrozumiał.
– Specjalnego oprogramowania, które będzie wyszukiwać takie wpisy i automatycznie zamieszczać sprostowanie. Musicie państwo zrozumieć, że w ten innowacyjny start-up zaangażowaliśmy bardzo duże środki, dlatego nie możemy sobie pozwolić na to, aby straty wizerunkowe nas pogrążyły. Na filmiku przypadkowo ktoś zauważył kopertę z naszym logo i to wystarczyło, żeby zaczęto łączyć nas z tą tragedią. Pojawiły się teorie spiskowe i hejterzy. To niepoważne, tym bardziej że w ostatnim czasie rozesłaliśmy korespondencję do naprawdę wielu osób. Dysponujemy pełną listą, którą państwu udostępnimy, jeśli tylko się na coś przyda. Tu podkreślam, że liczę na sprawne działanie policji. Na razie wasz rzecznik zasłaniał się dobrem śledztwa, a to daje pożywkę dla wszelkich insynuacji. – Spojrzał wymownie na Kryńskiego. – Rozumiem dlaczego, lecz proszę mi się nie dziwić, że nie jestem zadowolony. Przeraża mnie już sama myśl o szacowaniu strat, ale będziemy musieli tego dokonać. Istnieje niebezpieczeństwo, że prawnicy zasugerują pozew, jeśli sprawa się przeciągnie, a nie będzie oficjalnego dementi.
– Pan nas straszy? – spytała Dorota.
– W żadnym wypadku! – zaprotestował Bruno Makiewicz. – Chcę, żeby mieli państwo świadomość tego, jak wygląda sytuacja. Proszę zrozumieć, że ten start-up… Liczę na państwa dyskrecję. Ten start-up jest inwestycją, którą realnie finansuje spółka mojego ojca. Ryzykujemy podwójnie, bo zarząd spółki patrzy nam na ręce. Do tego dochodzi kwestia konfliktu między mną a ojcem. Raz, że był przeciwny angażowaniu tak dużych środków w projekt, którego de facto nie rozumie. Dwa, że jego ocena moich umiejętności biznesowych jest, delikatnie mówiąc, daleka od pozytywnej. Nigdy zresztą nie byłem jego faworytem. – Wzruszył ramionami. – Chcę przez to powiedzieć, że w moim najlepiej pojętym interesie jest to, abyście państwo jak najszybciej wyjaśnili tę tragedię, albo chociaż byli w stanie całkowicie i oficjalnie wykluczyć jakikolwiek związek SocialM z tą sprawą. Dlatego deklaruję pełną współpracę.
– To świetnie. – Kryński otworzył notatnik. – Rozumiem, że nie będzie pan żądał nakazu, jeśli będziemy chcieli obejrzeć firmę, ani nie zaprosi na rozmowę papugi przysłanej przez ojca?
– Nie będę się też zasłaniał tajemnicą biznesową. Mają państwo ochotę czegoś się napić?
– Nie, dziękujemy. Zacznijmy od początku. Oglądał pan nagranie?
– Nie, nie oglądałem. O ile wiem, nie jest już dostępne. Zresztą nawet jeśli byłoby inaczej, nie chciałbym tego oglądać.
– Dlaczego ofiara, Marta Skoczkowska, otrzymała od was przesyłkę?
– To było zaproszenie do programu partnerskiego. Rozesłaliśmy je do wybranych influencerów, którzy zostali wytypowani przez algorytm. Chwileczkę… – Wstał i podszedł do biurka. Dotknął blatu, który okazał się matrycą. – Pani Aleksandro, proszę o próbkę zaproszenia.
Wrócił na fotel.
– Staramy się stworzyć team, który umożliwi precyzyjne i skuteczne działania marketingowe w sieciach społecznościowych. To jest przyszłość, która… – Przerwał, gdy sekretarka weszła z kopertą. Podziękował, podał kopertę Dorocie i mówił dalej: – Przyszłość, która pozwoli zaspokajać coraz bardziej wymagające potrzeby w zakresie budowania tożsamości danej marki, wprowadzania i utrzymania produktów na rynku oraz kreowania trendów. Mamy szansę stać się wiodącym dostawcą takich usług na polskim rynku. W to celujemy.
– Na czym miał polegać ten program VIP?
– Ma polegać – sprostował Bruno Makiewicz. – Na budowie dynamicznej i elastycznej platformy reklamowej. Rozpoczynamy na razie fazę testów, aby zebrać doświadczenie niezbędne do projektowania długofalowej strategii. Program miał ruszyć już dawno, ale napotkaliśmy problemy z wdrożeniem systemu.
– Jakie problemy? – zainteresowała się Dorota.
– Lider zespołu programistów okazał się nieprzygotowany na takie wyzwanie. Musieliśmy rozwiązać z nim umowę i zatrudnić kogoś o wyższych kompetencjach. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że pan Marcin, bo o nim mowa, dołączy do nas, by lepiej wyjaśnić pewne zagadnienia techniczne. Niestety musiał wyjechać za miasto załatwić jakieś swoje sprawy.
– Na razie bardziej nas interesuje były pracownik.
– Naturalnie.
– Czyli program jeszcze nie ruszył, ale zaproszenia zostały wysłane? – upewnił się Kryński.
– Budowa sieci partnerów była jednym z etapów przygotowawczych do testów. Same testy będziemy mogli rozpocząć dopiero po skonfigurowaniu systemu. Teoretycznie za dwa tygodnie. Praktycznie… – Zawahał się. – W zależności od tego, jak szybko policja oficjalnie zaprzeczy, że firma SocialM miała jakikolwiek związek ze sprawą śmierci tej dziewczyny. Atmosfera skandalu nikomu nie służy.
– A jeśli to ktoś z pana firmy jest za to odpowiedzialny? – Dorota odłożyła kopertę na stolik.
– To mało prawdopodobne.
– Ktoś jednak wysłał do Marty Skoczkowskiej przesyłkę – nie ustępowała.
– Mówiłem już państwu, że takie zaproszenia rozesłaliśmy do dużej liczby osób.
– Nie chodzi o zaproszenia, lecz o paczkę z próbkami – sprecyzowała.
– Nie rozumiem.
– Tego nie podano do publicznej wiadomości – wyjaśnił Kryński. – To, co zabiło Martę Skoczkowską, to była żrąca substancja udająca musujące słodycze. Przyszła zapakowana w pudełko z waszym logo. W środku był list dotyczący waszego programu VIP i instrukcja postępowania z próbkami, wydrukowane na waszej papeterii.
– To niemożliwe! – zaprotestował Makiewicz.
– A jednak… – Kryński miał już w dłoni telefon, na którego ekranie otworzył właściwe zdjęcie i pokazał je Makiewiczowi. – Poznaje je pan?
– Tak, ale… To niemożliwe, ponieważ… – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Ponieważ my jeszcze takich pudełek nie zamówiliśmy. One fizycznie nie istnieją!
Ciąg dalszy w wersji pełnej