Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podwilcze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 marca 2023
Ebook
36,90 zł
Audiobook
38,00 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Podwilcze - ebook

Nowa powieść Martyny Bundy, autorki bestsellerów Nieczułość i Kot niebieski. Uczennica i mistrzyni. Intrygująca historia o odkrywaniu swojej tożsamości, pożądaniu i potrzebie piękna.

Kornelia wraz z matką wiodą skromne życie, w którym dyscyplina jest ważniejsza od czułości. Kiedy staje się pewne, że ojciec i mąż już nigdy do nich nie wróci, pocieszenie ma nieść przygarnięty pies. Sonia, bo takie imię dostaje suka, da im o wiele więcej, niż z początku mogłoby się wydawać. Dzięki niej Kornelia pozna Narcyzę – tajemniczą kobietę, z którą połączy ją silna więź.

Jaką cenę zapłaci Kornelia za obcowanie z kulturą, sztuką i kontrowersyjną Narcyzą jako przewodniczką? Co na to pruderyjne społeczeństwo? Czy poznanie zupełnie odmiennego świata wpłynie na przyszłość dziewczyny i pozwoli jej odnaleźć własną drogę? Co to znaczy dojrzeć? Kiedy zaczyna, a kiedy kończy się ten proces?

Podwilcze jest powieścią o podskórnie pulsującym pożądaniu, odkrywaniu swojej tożsamości i długiej drodze, jaka do tego prowadzi. O wstydzie, zagłuszaniu potrzeb i poczuciu własnej wartości. O różnych obliczach piękna i o tym, jaki wpływ na dorastające dziewczęta mają ich matki i duchowe przewodniczki. Wreszcie o relacji między człowiekiem i zwierzęciem, więziach między kulturą a naturą.

Poruszając nogami, czuła, jak wiry wzbudzane jej ruchami delikatnie ją łaskoczą. Woda wlewała się w zakamarki, zalewała nos, usta, ale wciąż wypychała ją z otchłani ku powierzchni, ku życiu. Bardzo długo pływała. Aż poczuła śmiertelne zmęczenie. Nie to z ostatniej doby. To z dziesiątków lat. (fragment książki)

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07769-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

So­nia ol­brzymka

.

W domu, w któ­rym się uro­dziła, wszystko było brzyd­kie. „Co nie zna­czy, że gor­sze” – po­wta­rzała swoim uczen­ni­com, gdy dziew­częta eg­zal­to­wały się me­ta­lo­wymi zdo­bie­niami na nóż­kach Ruhl­manna, zło­ci­sto­ściami z Klimta czy tor­towo-bez­ową urodą fa­sad Luwru. Tro­chę z prze­kory do­da­wała, że piękne czę­sto zna­czy ze­psute. Jakby wciąż wcho­dziła w po­le­mikę z pa­nią Nar­cyzą.

Dom, w któ­rym wszystko było brzyd­kie, do­brze spraw­dził się w roli pierw­szej szkoły sztuki. „Po­śród brzy­doty czę­sto ukrywa się coś cie­ka­wego, co wy­maga je­dy­nie uważ­nego pa­trze­nia” – po­uczała. I cza­sami to była prawda. Kor­ne­lia prze­sie­działa dzie­ciń­stwo na scho­dach sta­rej klatki scho­do­wej, go­dzi­nami oglą­da­jąc drew­niane po­rę­cze wsparte na zwy­kłych tral­kach. Gdy szło się w górę lub w dół, dłoń ła­two śli­zgała się po drew­nie, do­brze trzy­mała się też za­obleń na za­krę­tach, ale koń­cówki pal­ców już mu­skały struk­turę chro­po­watą i nie­równą; od dołu, na ca­łej dłu­go­ści cią­gną­cej się przez trzy pię­tra po­rę­czy wy­rzeź­biono mi­nia­tu­rowe li­ście – i było ich nie­mal ty­siąc.

Ktoś, kto je tam wy­stru­gał, nie był bie­gły w rzeź­biar­stwie. Przy­po­mi­nały szkolny ze­szyt pierw­szaka, któ­remu ka­zano ty­siąc razy na­pi­sać li­terkę „a”. Były albo kan­cia­ste, albo wy­cho­dzące za li­nię, albo też do ni­czego nie­po­dobne. Ukła­dały się jed­nak w ryt­miczny wzór, na który nikt ni­gdy nie pa­trzył. To ta­kie smutne, my­ślała kil­ku­let­nia Kor­ne­lia, i jakby czuła się w obo­wiązku wy­rów­nać po­rę­czom tę stratę.

Tak od­kryła, że cie­śla w sze­re­gach li­ści ukrył nie­spo­dzianki: małe zwie­rzęta, czę­ści ludz­kiego ciała, ta­kie jak noga czy ucho, w jed­nym miej­scu na­wet gołą pierś ko­biecą; wi­dok, który pew­nie nie był dla ma­łych dziew­czy­nek, ale Kor­ne­lii wy­da­wał się przez to fra­pu­jący. Na dru­gim pół­pię­trze, na za­krę­cie, w miej­scu mało wi­docz­nym i za­cie­nio­nym, tam, gdzie na­wet nie można było przy­cup­nąć na schodku, od­po­wied­nio po­chy­liw­szy głowę i spoj­rzaw­szy od spodu, do­strze­gało się dwa ko­pu­lu­jące psy. Cze­lad­nik chyba do­brze się ba­wił, zwa­żyw­szy na to, z jaką do­kład­no­ścią wy­rzeź­bił mocno od­chy­lone ogony i ster­czący psi czło­nek. Kor­ne­lia spę­dzała go­dziny na oglą­da­niu psów i list­ków, nie sły­sząc, jak matka wy­ga­nia ją na po­dwó­rze.

W tej ka­mie­nicy, przy ulicy Par­ko­wej, w 1948 roku przy­szła na świat mama Kor­ne­lii, Wła­dy­sława. Mia­sto pod­no­siło się z po­wo­jen­nych zglisz­czy, przy cen­tral­nym placu roz­bie­rano resztki drew­nia­nej sy­na­gogi, a w miej­sce spa­lo­nego bu­dynku po­sta­wiono sym­bol no­wych, lep­szych cza­sów: blok o be­to­no­wej kon­struk­cji, z oknami skła­da­ją­cymi się z dwóch nie­rów­nych skrzy­deł. Rósł pię­tro po pię­trze, a z cza­sem z wyż­szych kon­dy­gna­cji przy Par­ko­wej za­miast lasu można było zo­ba­czyć wię­cej po­dob­nych do­mów.

Na po­dwórku ka­mie­nicy za­jeż­dża­jące do pie­karni dra­bi­nia­ste wozy ustę­po­wały miej­sca spa­li­no­wym do­staw­cza­kom, przy Par­ko­wej sta­wiano elek­tryczne la­tar­nie, które za­stą­piły te ga­zowe, w końcu drogę z po­lnych ka­mieni, na­zy­waną ko­cimi łbami, po­kryto as­fal­tem. Jego gę­sty za­pach czuć było aż do póź­nej je­sieni. Zimą prze­gnano z ulicy dzie­ciaki z san­kami, bo auta, kie­dyś rzadko wi­dy­wane, te­raz prze­jeż­dżały co chwila i ła­two było o wy­pa­dek. Tylko wi­dok z par­teru, gdzie miesz­kała ro­dzina Kor­ne­lii – naj­pierw pra­babka Anna z córką Ewą, po­tem Ewa z córką Wła­dy­sławą, a wresz­cie Wła­dy­sława z córką Kor­ne­lią – trwał, jakby miesz­ka­nie od­wra­cało się od zmian. Przez je­dyne okno po­koju, tak samo jak przed stu laty, wi­dać było mur dzie­lący po­dwó­rze od świata i małe kępki traw, które ro­sły wzdłuż niego.

Miesz­ka­nie też się nie zmie­niało. Wła­dy­sława, jak jej matka i babka, ką­pała córkę w me­ta­lo­wej wan­nie, za­mon­to­wa­nej jesz­cze przez przed­wo­jen­nych wła­ści­cieli, do któ­rej zimna woda lała się wprost z rury po­pro­wa­dzo­nej po wierz­chu ściany i za­koń­czo­nej ogro­do­wym kur­kiem. Cie­płą na­le­żało do­lać z wia­dra. Wła­dy­sława nie była biedna. Pe­ere­low­ska wła­dza ce­niła jej zwinne ręce mło­dej ren­cistki o sła­bym sercu, zle­ca­jąc różne prace dla Ce­pe­lii, a matka Kor­ne­lii z dumą opo­wia­dała są­sia­dom, że z tych ko­szy­ków i ma­kram ze sznurka, które ple­cie, zgar­nia po­łowę pen­sji bry­ga­dzistki. Nie miała za­mi­ło­wa­nia do ascezy, ale ja­koś tak się skła­dało, że wy­miany sprzę­tów, re­monty, re­no­wa­cje od za­wsze wy­da­wały jej się za­da­niem mniej waż­nym od in­nych.

Miesz­ka­nia nie dało się po­rząd­nie ogrzać. Od chłodu i zbyt zim­nej wody Wła­dy­sła­wie z roku na rok czer­stwiała skóra, po­liczki zna­czyła co­raz gęst­sza sieć ró­żo­wo­czer­wo­nych na­czy­nek, które w końcu za­częły przy­po­mi­nać or­na­ment na piecu ka­flo­wym sto­ją­cym w po­koju. Ewa, a po niej Wła­dy­sława, od za­wsze, każ­dego wie­czora i każ­dej zimy mar­twiły się, czy rysy w końcu nie roz­sz­czel­nią się na do­bre, a wtedy wszy­scy umrą z za­cza­dze­nia, ale piece w domu da­lej trwały. Nie do roz­bi­cia mimo pęk­nięć. Jak ko­biety w tej ro­dzi­nie. Wieczne.

Dla­tego ta­kim za­sko­cze­niem była dla Wła­dy­sławy śmierć matki. Babka Ewa zmarła tuż przed na­ro­dzi­nami wnuczki. Na wio­snę pla­no­wała na­sa­dzić je­żyn na po­dwó­rzu, żeby bez­domne koty nie pod­cho­dziły pod okno, a tego wie­czora – przy­go­to­wać ko­żu­chy tak, by bez­piecz­nie prze­trwały lato w sza­fach i po­słu­żyły na­stęp­nej zimy. Już zbie­rała się do ce­ro­wa­nia, ale jesz­cze nie za­częła, kiedy wy­wró­ciła się na progu miesz­ka­nia i zmarła. Le­karz we­zwany przez Wła­dy­sławę stwier­dził wy­lew. Na ku­chen­nym stole zo­stały po niej ciemne, me­ta­lowe no­życe, prze­tarty pa­sek kra­wiec­kiej miarki, pięć uło­żo­nych w rzę­dzie gru­bych igieł i tro­chę po­de­schnię­tych skó­rek chle­bo­wych, które równo od­ci­nała od kro­mek.

W zimny mar­cowy po­ra­nek 1974 roku Wła­dy­sława sama po­szła przez za­spy do szpi­tala. Nie ocze­ki­wała, że mąż bę­dzie jej to­wa­rzy­szył, ani też, że stale bę­dzie w jej ży­ciu. Miał pracę, jeź­dził i aku­rat wy­padł mu kurs, kiedy za­czął się po­ród.

Trzeba było ciąć. Zro­biono to nie­mal na żywca, bo zje­dzona na­prędce, bar­dziej z obo­wiązku niż po­trzeby, ko­la­cja wy­klu­czyła po­da­nie nar­kozy. Wła­dy­sława prze­żyła ro­dzaj bólu, który po­dobno jest nie do prze­ży­cia, ale obie­cała so­bie, że bę­dzie có­reczkę ko­chała – mimo wszystko. I ko­chała, wów­czas gdy szwy na brzu­chu roz­ła­ziły się i pę­kały, bo trzeba było ty­sięczny raz po­ło­żyć dziecko do łó­żeczka; gdy bu­dził ją płacz, jesz­cze nim na­prawdę za­snęła, bo ni­kogo nie było do po­mocy; gdy skóra dłoni ob­ro­sła ró­żo­wymi li­sza­jami od pra­nia pie­luch w zim­nej wo­dzie. Nie lu­biła, kiedy mąż był w domu. „Taka praca” – mó­wił, wy­jeż­dża­jąc, a Wła­dy­sława przy­ta­ki­wała, za­my­ka­jąc za nim cięż­kie drzwi par­te­ro­wego miesz­ka­nia.

Na­zy­wał się To­masz Ka­miń­ski; to imię za­wsze wy­wo­ły­wało w Kor­ne­lii mie­szane uczu­cia. Gdy ktoś wy­ma­wiał je w obec­no­ści dziew­czynki albo wo­łał na ulicy „To­oomasz!”, coś w niej drę­twiało. Z cza­sem to od­czu­cie po­ja­wiało się co­raz rza­dziej i trwało co­raz kró­cej.

Kor­ne­lia parę razy za­py­tała o tatę. Gdzie się uro­dził? Gdzieś na Su­walsz­czyź­nie. Ale w ja­kiej wsi? Za­raz, za­raz, to było ja­koś na B... Gdzie się po­znali? No, lu­dzie cza­sem po pro­stu się po­znają. Do­piero po la­tach od­kryła kilka li­stów, ja­kie do sie­bie na­pi­sali, i wło­żony po­mię­dzy nie wy­ci­nek z ga­zety. Li­sty nie przy­nio­sły jej za wiele wie­dzy – po­zdra­wiali się, wy­mie­niali zdaw­ko­wymi re­la­cjami z ostat­niego ty­go­dnia w ich do­mach, ja­kieś sza­chy, wie­czór z ko­legą przy akor­de­onie, ale żad­nych de­tali, kom­ple­men­tów czy wy­nu­rzeń. Za to ogło­sze­nie miało swoją wagę: „...panna po­szu­ku­jąca so­lid­nego, pra­cu­ją­cego ka­wa­lera, miesz­ka­jąca z matką, go­spo­darna i oszczędna, po­zna...”. Gdy za­py­tała mamę o ów wy­ci­nek, ta wzru­szyła ra­mio­nami. Za­wsty­dze­nie było od­po­wie­dzią.

Wła­dy­sława ni­gdy nie na­zwa­łaby córki Kor­ne­lią. To oj­ciec po­szedł do urzędu i po­dał ta­kie imię. To było wszystko, co Kor­ne­lia otrzy­mała po nim w spadku.

„Kora” – mó­wił do córki w tych rzad­kich mo­men­tach, gdy był obecny w domu, a w jej pa­mięci na za­wsze za­pi­sały się wiel­kie jak bochny chleba dło­nie i szczu­płe, ko­ści­ste, bar­dzo spa­dzi­ste ra­miona, któ­rymi ją obej­mo­wał. Po­łą­cze­nie szyi i ra­mion ukła­dało się w nie­mal ide­alny trój­kąt.

„Kry­sia” – po­pra­wiała go za­raz matka, która ni­gdy nie za­ak­cep­to­wała dziw­nego imie­nia, obie­cu­jąc so­bie, że uda się do urzędu i zmieni me­trykę córki, tylko że ni­gdy nie było jej po dro­dze, aż zro­biło się za późno.

Tata zni­kał i wra­cał, aż wy­je­chał i nie wró­cił. Po sze­ściu la­tach Wła­dy­sława zło­żyła po­zew roz­wo­dowy. W mia­steczku szep­tano, że odej­ście męża to wina zim­nej żony. I była w tym ga­da­niu ja­kaś prawda; nogi Wła­dy­sławy wy­da­wały się chłod­niej­sze niż ta­fla lodu na kar­tu­skim je­zio­rze, zimne też było łóżko, które dzie­liła z córką (oj­ciec, je­śli był, to spał w kuchni, na roz­kła­da­nym sien­niku). Od kiedy Kor­ne­lia pa­mię­tała, kła­dły się w nim na noc we dwie, za­wsze w ten sam spo­sób: stópki Kor­ne­lii gi­nęły gdzieś pod koł­drą za­ście­lo­nego tap­czanu, za to obok jej głowy le­żały duże, zimne stopy matki.

Na sto­liku przy łóżku po­ja­wiła się czer­wona teczka z orze­cze­niem sądu o roz­wo­dzie, a mama po­szła na targ po jajka i przy­nio­sła psa. Opo­wia­dała ze skru­pu­lat­no­ścią, nie­po­dobną do niej, że do­stała go od han­dla­rza za słoik miodu. Ra­sowy szcze­niak wart sporo pie­nię­dzy miał na­rośl na brzu­chu, która jej zda­niem była zwy­kłą prze­pu­kliną.

– Wzię­łam go, żeby ten wa­riat się nie roz­my­ślił – wy­ja­śniała, od­wra­ca­jąc szcze­niaka łap­kami do góry. I rze­czy­wi­ście: w miej­scu, w któ­rym po­wi­nien być pę­pek, wid­niało wy­sta­jące na pa­lec zgru­bie­nie.

Kor­ne­lia się­gnęła po cie­płe, wło­chate ciałko, a pies ziew­nął, po­ka­zu­jąc de­li­katną, ja­sno­ró­żową gar­dziel i ję­zyk, i raz jesz­cze od­sło­nił brzuch z wy­raź­nie wi­doczną wy­pu­kło­ścią; gdyby miał być chory, serce by jej pę­kło.

Aż do wie­czora no­siła psiaka na rę­kach jak lalkę, mię­to­sząc go i bez końca py­ta­jąc, jak się czuje. Choć szcze­niak był ciężki dla sze­ścio­latki, choć się wier­cił, dźwi­gała go przez cały dzień, jakby się bała, że w prze­ciw­nym ra­zie znik­nie. Wie­czo­rem za­snęli ra­zem – dziew­czynka, obok psiak, a do­piero na końcu wiel­kie stopy mamy.

Każdy ra­nek za­czy­nał się te­raz tym sa­mym ry­tu­ałem: obu­dziw­szy się, Kor­ne­lia ostroż­nie przy­su­wała twarz do psich chrap, by po­czuć cie­pło od­de­chu na po­liczku. Do­piero wtedy de­li­kat­nie do­ty­kała pie­ska. Zwie­rzę, wy­rwane ze snu, który za każ­dym ra­zem był jed­na­kowo głę­boki, naj­pierw roz­glą­dało się nie­przy­tom­nie wo­kół, po­tem pod­ry­wało się i bie­gło w głąb miesz­ka­nia, ła­piąc do py­ska to ka­peć, to skar­petę. Za nim truch­tała mama, uty­sku­jąc – nie wie­dzieć czemu – na ojca.

Suka trak­to­wała Kor­ne­lię jak dru­giego szcze­niaka, któ­rego można za­cze­piać, ła­pać za no­gawki i pod­gry­zać. Li­czyła się tylko z jedną osobą w domu: z Wła­dy­sławą. Za­wsze scho­dziła jej z drogi. Gdy mi­jały się w wą­skim ko­ry­ta­rzu, śmiesz­nie wy­co­fy­wała się ty­łem, wciąż o coś za­wa­dza­jąc za­dem. Strą­cała zwią­zane sznur­kiem pary nie­no­szo­nych bu­tów, wi­kli­nowe ko­sze z włóczką, mio­tły i szu­felki, sterty tka­nin cze­ka­ją­cych, aż Wła­dy­sława coś z nich w końcu uszyje. Nie­zmien­nie wpa­try­wała się w swoją pa­nią prze­pra­sza­jąco i z od­da­niem. Gdy wi­działa Kor­ne­lię, parła do przodu jak ta­ran, nie­mal prze­wra­ca­jąc dziew­czynkę.

Czas mi­jał, Kor­ne­lia ro­sła, z sze­ścio­latki prze­obra­ziła się w doj­rzałą ośmio­latkę, a ry­tu­ały się nie zmie­niały. Wie­czo­rem, nim pani po­szła spać, psina grzała jej miej­sce i prze­su­wała się na skraj łóżka, gdy tylko Wła­dy­sława się zbli­żała. Wiel­kie ciało suki zwi­sało z jed­nego krańca tak długo, aż matka Kor­ne­lii uło­żyła się do snu. Wtedy sznau­cerka za­czy­nała wy­li­zy­wać jej stopy. Tym sa­mym po­wol­nym ru­chem myła każdy pa­lec, pod­bi­cie, piętę, miej­sca po­mię­dzy pal­cami. Do­piero czu­jąc de­li­katne szturch­nię­cie, oznakę ludz­kiego znie­cier­pli­wie­nia, od­su­wała łeb. Wzdy­chała i od­wra­cała pysk w stronę Kor­ne­lii, zmie­nia­jąc obiekt.

Matka długo na­zy­wała ją Su­nią. Gdy lu­dzie za­cze­piali córkę, py­ta­jąc, jak wabi się pies, Kor­ne­lia bur­czała od­po­wiedź pod no­sem i zwy­kle mu­siała po­wta­rzać dwa razy. Pro­siła mamę, żeby wo­łać sukę tak, jak wszyst­kie inne psy, wy­my­ślała imiona, ale Wła­dy­sława „za­po­mi­nała”, „nie mo­gła się przy­zwy­czaić”, „nie pa­so­wało do psa”, i tak bez końca.

Cza­sem na­zy­wała ją „Złem”. Suka wciąż wsa­dzała łeb w coś cuch­ną­cego. Szczątki roz­je­cha­nych przez sa­mo­chody ko­tów czy jeży, wy­pa­dłe z gniazd, prze­śmier­dłe pi­sklęta, tru­chła zde­chłych kur, które są­siad grze­bał pod pło­tem. Mama nie mo­gła znieść odoru. Naj­lżej­szy na­wet smród ją pa­ra­li­żo­wał. Czu­jąc go, wy­co­fy­wała się do kuchni, i tylko krzy­czała na cały dom, że „Zło Wcie­lone znowu to zro­biło”. Głos jej ro­bił się wtedy świ­dru­jący i wy­soki, jakby nie mógł się prze­bić przez za­ci­śnięte gar­dło. Wła­dy­sława ła­pała się za serce i wo­łała do­tąd, aż córka nie umyła psu py­ska. Kor­ne­lia nie­na­wi­dziła tych chwil. Ale na wi­dok matki, jed­no­cze­śnie zdję­tej obrzy­dze­niem i prze­stra­szo­nej, a za­ra­zem groź­nej i bez­względ­nej, brała z kuchni mi­skę z wodą, ręcz­nik i płyn do my­cia na­czyń.

Po jed­nej z ta­kich ką­pieli suka do­stała imię.

– No chodź tu, Sońka – wy­rwało się Wła­dy­sła­wie. Było to tuż przed ósmymi uro­dzi­nami Kor­ne­lii.

– Czemu „Sońka”? – Dziew­czynka nie­wiele wcze­śniej usły­szała od chło­paka z po­dwórka, że tak ma na imię ko­bieta, z którą mieszka tata. Wtedy wy­krzy­czała mu, że jest głupi. Te­raz po­no­wiła py­ta­nie.

Wła­dy­sława strze­pała ze spód­nicy nie­wi­doczne okru­chy.

– Sońka! – za­wo­łała raz jesz­cze za­miast od­po­wie­dzi, a suka pod­nio­sła łeb i po­pa­trzyła na nią. Matka i córka wy­mie­niły spoj­rze­nia. – Pa­suje psu. Prze­cież chcia­łaś dla niej nor­malne imię. Co znów ci nie od­po­wiada?

Kor­ne­lia spu­ściła oczy. Tam­tego wie­czora, gdy już le­żała w łóżku, przy­po­mniał jej się tata. Le­d­wie go pa­mię­tała. Pró­bo­wała za­wró­cić my­śli na inne tory – szkoła, ko­le­żanki, lecz jej to nie wy­cho­dziło. Przy­tu­liła twarz do psiego py­ska. Od wciąż wy­czu­wal­nego smrodu lekko ją ze­mdliło. Ale tylko tro­chę. Nie od­su­nęła głowy. Wcią­gnęła ów za­pach w noz­drza raz, po­tem ko­lejny, zdzi­wiona, że da się to wy­trzy­mać. Obrzy­dze­nie za­czyna się w gar­dle, od­kryła nie­spo­dzie­wa­nie. O dziwo, na smród skła­dają się też przy­jemne nuty, wy­czuła po chwili. Słod­kawy ak­cent do­brze roz­gnie­cio­nych na­sion sło­necz­nika, mo­kry kar­ton, ko­rzeń pie­truszki i go­to­wany bób, ka­sza ja­glana – ta była naj­bar­dziej mdląca. Wresz­cie ole­isty sos do klu­sek. Nic strasz­nego.

Po­go­dzona, spo­kojna, za­snęła.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: