Podwójna intryga - ebook
Podwójna intryga - ebook
Anglia, XIX wiek.
John Elliot, markiz Granville, doświadczony wykonawca tajnych misji angielskiego rządu, zdobywa informację, kto stoi za tragedią jego krewnych. To Bernard Leggit, który wzbogacił się na podejrzanych transakcjach, jest winny śmierci kuzyna i kuzynki markiza oraz traumy, którą przeżyła ich córeczka. John postanawia uwieść młodą i piękną żonę Leggita, po czym ujawnić romans. Uważa, że okrycie niesławą aspirującego do arystokratycznych kręgów nuworysza będzie na początek najlepszą zemstą.
Hattie, zmuszona szantażem do małżeństwa z Bernardem Leggitem, porzuciła marzenia o miłości. Z trudem znosi obecność bezwzględnego, dużo starszego od niej mężczyzny, który zagroził, że puści z torbami jej rodziców, jeśli ona nie zgodzi się na ślub. Hattie żyje nadzieją, że kiedyś zdoła uciec od męża. Gdy poznaje uprzejmego i przystojnego markiza Granville`a, rozumie, że oto los podsuwa jej szansę…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-8433-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Pierwszorzędnie napisany, dowcipny i zmysłowy romans”.
„Romantic Times” o powieści „About Adam”
„About Adam” to ogromnie wciągająca kontynuacja popularnej serii autorstwa Cameron”.
„Booklist”
„W pełnej zaskakujących zwrotów akcji powieści Stelli Cameron roi się od interesujących, niebanalnych postaci”.
„Publishers Weekly” o książce „More and More”
„Powieści Stelli Cameron, rozgrywające się przy Mayfair Square 7, są gwarantem dobrej lektury, a ostatnia z nich jest chyba najbardziej zajmująca”.
„Midwest Book Review” o powieści „7B”
„Najnowsza książka Cameron mocno trzyma w napięciu i jest napisana spójnie”.
,,Publishers Weekly” o książce „The Orphan”
„Stella Cameron ponownie napisała przebój, pełen humoru typowego dla serii o Mayfair Square”.
„Romantic Times” o książce „The Orphan”
„Druga część z serii o Mayfair Square z pewnością usatysfakcjonuje wielbicielki romansów historycznych”.
„Publishers Weekly” o powieści „Ali Smiles”Rozdział pierwszy
Do diaska z wdzięcznością! Natychmiast po opuszczeniu nieszczęsnej trumny zamierzał zeskoczyć z karawanu, powożonego przez ich, pożal się Boże, wybawcę, i pięścią wymierzyć mu sprawiedliwość. Pytanie tylko, czy zdoła wyjść z tego żywy. A niech to czarci! – zaklął w duchu na następnym wertepie. Jeśli miał umrzeć, to przynajmniej znalazł się w odpowiednim miejscu o właściwym czasie.
Wzdrygnął się w ciemnościach, kiedy koła podskoczyły na kolejnej nierówności. Pojazd zatrząsł się tak mocno, jakby lada moment miał się rozpaść na drobne kawałki, grzebiąc pod sobą Johna Elliota, markiza Granville, wraz z jego małą kuzynką. Było słychać szum zacinającego deszczu i donośne zawodzenie porywistego wiatru. Wielki, czarny karawan ciągnęły konie, których kopyta hałaśliwie stukały na kamieniach.
Przytulona do piersi markiza dziewczynka nerwowo przycisnęła dłonie do uszu. John wiedział, że musi za wszelką cenę uchronić kuzynkę przed obrażeniami, które jej groziły podczas podróży tak niefortunnym środkiem transportu. Nie wolno mu było dopuścić do wyziębienia Chloe, a przecież oboje byli przemoknięci po przymusowej kąpieli w kanale La Manche, omal nie zakończonej ich utonięciem.
John objął Chloe w nadziei, że dzięki temu mała zdoła się uspokoić i nie wybuchnie płaczem. Musieli zachowywać się jak najciszej, gdyż nieustannie groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Chloe? – wyszeptał jej do ucha. – Wujek John obiecuje, że niedługo będziemy bezpieczni. Zaufaj mi i trzymaj buzię na kłódkę.
John Elliot i Chloe Worth, jego sześcioletnia kuzynka, trafili do morza z winy pewnego bezlitosnego przemytnika, a następnie pod osłoną mgły zostali wyciągnięci z wody przez wyjętego spod prawa marynarza, samozwańczego herszta innej przemytniczej bandy. Młodzian ten, wysoki i chudy jak patyk, przedstawił się jako Albert i oznajmił im, że najlepszym sposobem ocalenia skóry jest udawanie trupa. Gdyby John był sam, po wyjściu na brzeg natychmiast salwowałby się ucieczką, lecz w zaistniałych okolicznościach wolał nie narażać dziecka na dodatkowe niebezpieczeństwo.
Albert zostawił niedoszłych topielców, lecz prędko powrócił i obiecał, że ich uratuje. Był przekonany, że nikt poza nim nie wie o tym, iż John i jego podopieczna nadal żyją. Przetransportował ich wozem do gospody na uboczu, gdzie kazał im położyć się w załadowanej na karawan trumnie i oświadczył tubalnym głosem, że „nikt nie ośmieli się zatrzymać umarłego w drodze na cmentarz”.
Trumna wydawała się niewymiarowa. Co prawda, John był ponadprzeciętnie wysoki i mocno zbudowany, a na dodatek podróżowało z nim dziecko, nie mógł jednak wyobrazić sobie, by którykolwiek znany mu dorosły wygodnie zmieścił się w tej skrzyni. Po krótkim namyśle przyszło mu do głowy, że tę nietypowo głęboką trumnę zbito zapewne z myślą o niezwykle ciężkiej niewieście.
W drodze Albert nieustannie mamrotał bez sensu o tym, jak to niejaka Śnieżynka da mu nauczkę, bo nie przytaknął innym, kiedy twierdzili, że,,cholerny stary Leggit” zrobił, co trzeba.
W pewnej chwili karawan wyraźnie zwolnił i mocno się zakołysał.
– Stój! Stój, powiadam! – rozległ się agresywny męski głos i dodał coś, czego nie dało się zrozumieć.
Tyle tytułem poszanowania majestatu śmierci, pomyślał John.
Karawan zatrząsł się ponownie, koła zazgrzytały na wybojach, a John poczuł, że pod dnem trumny przetaczają się jakieś ciężkie przedmioty. Czyżby to były beczułki z przemyconym alkoholem? Przeklęty Albert! Najwyraźniej przy okazji ratowania Johna i Chloe postanowił skorzystać ze sposobności i przeszmuglować część towaru. Jego chciwość mogła przekreślić szanse dwójki uciekinierów.
John dopiero teraz uświadomił sobie coś, co powinno być oczywiste od początku. Trumna była niezwykle głęboka po to, żeby pod jej dnem dało się przewozić kontrabandę. Nic dziwnego, że Albert zaproponował im właśnie tę drogę ucieczki.
Drgnął, słysząc huk wystrzału, i mocniej przytulił kuzynkę.
– Kazałem stać, do diaska! – ryknął nieznajomy głos. – Następnym razem poślę ci kulkę między oczy, nie nad głową!
– Nie masz szacunku dla zmarłych?! – zawołał Albert. – Z drogi! Z drogi, człowieku!
– Kogo tam wieziesz, czyżby króla Jerzego z Bożej łaski?
John delikatnie przycisnął głowę małej do swojej szyi.
– Cichutko – szepnął. – Bądź cicho i nie płacz.
Dziecko zachowywało się wyjątkowo spokojnie, nawet nie pisnęło, odkąd znaleźli się na brzegu w jakimś nieokreślonym miejscu w południowej Anglii. John nie miał pojęcia, gdzie są teraz.
– Dobrze, że król cię nie słyszy – odezwał się Albert. – Lepiej nie kpij sobie z najjaśniejszego pana, bo pożałujesz. Zresztą, ja tam nie wiem, kto odszedł na łono Abrahama, tylko powożę. Krewni w żałobie czekają i dopiero dadzą mi do wiwatu, jak się spóźnię. Na pewno po mnie poślą – Młody człowiek wymownie zawiesił głos. – Skoro szanowny pan sobie życzy, to niech zajrzy, trumna jeszcze nie zabita gwoździami.
John uśmiechnął się półgębkiem, podziwiając tupet Alberta. Pistolet zgubił w wodzie, więc w razie problemów mógł jedynie udawać trupa, a następnie „powstać z martwych”, wyjąc ile sił w płucach. Liczył na to, że jeśli do tego dojdzie, element zaskoczenia zadziała na jego korzyść.
Chloe rozluźniła i ponownie zacisnęła drobne palce na koszuli Johna, który niezdarnie pogłaskał dziewczynkę po włosach i zaczął szeptać uspokajające słowa. Deszcz tłukł o przesłonięte kirem okna karawanu, lecz mimo to usłyszał, jak ktoś zeskakuje z konia na ziemię.
– Przemyślałem to i zrobię tak, jak mówisz, przyjacielu – oświadczył nieznajomy. – Oddam honory temu, który odszedł z tego świata. Powiem ci jeszcze, że nigdy w życiu nie widziałem tak dziwacznego konduktu pogrzebowego. Nie ma sznura powozów, a ze służby jest tylko jeden młodzian, co to mu się ledwie wąs sypie.
John poruszył się i ułożył tak, jak w jego mniemaniu powinien spoczywać trup.
– Nawet nie drgnij – wyszeptał bez przekonania do Chloe.
Wiedział, że nic ich nie uratuje, jeśli jego podejrzenia okażą się słuszne i karawan wypełniony jest beczułkami z przemytu.
Rozległ się stukot kroków, po chwili drzwi z tyłu skrzypnęły i John zrozumiał, że wszystko zależy od niego. Był aż nadto świadom, że w grę wchodzi wyłącznie siłowe rozwiązanie. Ułożył się wygodnie na boku i lekko uniósł kolano, dotykając nim wieka trumny. Modlił się, by nie zabrakło mu sił w nogach, gdyż bardzo jej potrzebował, żeby raptownie wyskoczyć ze skrzyni i obezwładnić przeciwnika.
– Albercie! – rozległ się kobiecy krzyk. – Zaraz mi się będziesz tłumaczył z tego, co wyprawiasz. Czyś ty postradał zmysły? Pozwalasz jakiemuś nicponiowi zakłócać spokój zmarłego? Trafisz prosto do piekła, a ja nieszczęsna razem z tobą. Ejże, ty tam! Stój, człowieku! Ty… Ty hieno cmentarna, czarci pomiocie, ty…
– Śnieżynko… – wykrztusił bezradnie Albert, który ani na moment nie opuścił kozła. – To nie miejsce dla ciebie, ptaszyno…
– Trzymaj język za zębami i siedź, gdzie siedzisz, Albercie Parkerze – nakazała kobieta zwana Śnieżynką. – A ty, złoczyńco, trzymaj się z dala od karawanu. Mów, jak cię zwą, tylko nie kłam i nie kręć, bo mój ojciec i jego ludzie jadą tuż za mną i zjawią się lada moment. Spojrzą na twoją facjatę i od razu zapragną drzeć z ciebie pasy, zobaczysz…
– Nie musisz znać mojego imienia, dobra kobieto – przerwał jej nieznajomy. – Wiedz jednak, że pracuję jako wysłannik kapitana statku, napadniętego przez wyjętego spod prawa zbiega, który zwie się John Elliot. Za jego głowę wyznaczono zacną nagrodę.
Śnieżynka zamilkła, a John westchnął z rezygnacją. Rzecz jasna, nie był winien żadnego przestępstwa. Cisza się przedłużała, nawet poczciwy Albert nie odzywał się ani słowem. Intuicja podpowiadała Johnowi, że Albert i Śnieżynka zachodzą teraz w głowę, czy przypadkiem nie połakomić się na nagrodę za jego schwytanie.
Nagle drgnął, słysząc rżenie podenerwowanego konia. Rozległy się odgłosy szamotaniny, ktoś wskoczył na konia, który ponownie zarżał, a zaraz potem pogalopował wraz z jeźdźcem.
– Śnieżynko! – krzyknął Albert. John drgnął i mocniej przytulił Chloe. – Coś ty zrobiła, ptaszyno? Jak sobie dałaś radę?
– Nie zadawaj pytań, Albercie Parkerze, a nie usłyszysz kłamstw. Wścibski jesteś jak nie wiem co! Tamten dżentelmen uznał, że powinien udać się do ważniejszych osób niż my. Powiesz mi wreszcie, co się tutaj dzieje?
– To na pewno robota Leggita, wspominałem ci już o nim – odparł Albert. – Ponoć zainwestował pieniądze w ten statek, co się dziś na niego natknąłem. Pewnie płaci też za inne statki i zgarnia majątek. Kapitan,,Gratki” to człowiek Leggita i teraz trzęsie portkami ze strachu, bo widać już wie, że John Elliot żyje i wcale nie utonął. Z Leggita niegodziwiec nie lada, i w dodatku majętny.
– Albercie…
– Powiedz mi, co to było, Śnieżynko. Uczyniłaś coś koniowi, że uciekł?
– Może tak, może nie. Ruszaj z tą zawalidrogą i ukryj ją wśród drzew, łamago, a potem jazda do domu.
– Muszę dopilnować, żeby oni… Obiecałem, że będą bezpieczni. Powiedz lepiej, jak mnie znalazłaś?
– Dowiedziałam się od jednego z twoich opryszków, że będziesz jechał tą drogą, i to bynajmniej nie sam, ale ze zbiegiem. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby cały świat wiedział, którą trasę obrałeś. Ukryj karawan za domem Locka, a konie zostaw w jaskini.
– Już się robi – odparł Albert potulnie.
John zamknął oczy i przygotował się na jeszcze mniej komfortową jazdę niż dotychczas, z dala od utartego szlaku. Po kilku minutach podskoków na wybojach drzwi z tyłu powozu się otworzyły, a porywisty wiatr trzasnął nimi o boki karawanu. John zamarł, gdy wieko trumny zaczęło się wolno przesuwać.
– Tylko spokojnie i ani słowa – usłyszał głos Śnieżynki. – Rób pan, co mówię, a nikomu nie stanie się krzywda.
Wieko osunęło się na podłogę, a trumnę wypełniło cudownie świeże powietrze.
– Wyłazić i milczeć. – rozkazała Śnieżynka. – Nie ma czasu do stracenia. Musimy stąd zniknąć, nim tamten błazen postanowi wrócić.
John ostrożnie uniósł głowę i pomyślał, że wcale by się nie zdziwił, gdyby ktoś mu ją od razu odstrzelił.
– Pan wyłazi, szybko!
– Chodź, Chloe, wychodzimy – powiedział jak najspokojniej. – Poznamy parę osób, które nam pomogą.
Poruszył zdrętwiałymi kończynami i ostrożnie wygramolił się z trumny. Jego wcześniejsze podejrzenia od razu się potwierdziły na widok beczułek z brandy, które wysunęły się z krępujących je sznurów.
John wziął kuzynkę na ręce, odsunął na bok kontrabandę i wyskoczył z pojazdu prosto w błoto aż po kostki. Noc była ciemna, bezksiężycowa, ale zdołał dostrzec krętą dróżkę do lasu. Po obu jej stronach wznosiły się wysokie drzewa, z których skapywał deszcz. Panował przenikliwy chłód, a przecież zziębnięta i mokra Chloe bezwzględnie musiała się ogrzać.
– Och, a co tu robi ta kruszyna? – zdziwiła się Śnieżynka, młoda kobieta tak niewysoka i krucha, że sama wyglądała jak dziewczynka. – Albercie, jesteś niemożliwie beznadziejny! Dlaczego nie powiedziałeś, że wieziesz dziecko?
– Próbowałem ukryć ich przed wrogiem, kwiatuszku – usprawiedliwiał się.
Śnieżynka ściągnęła z siebie pelerynę i otuliła nią Chloe.
– Już, wskakujcie na konia – zakomenderowała.
– Przecież nie odbiorę pani wierzchowca – zauważył kurtuazyjnie John.
Drobna, blada istota odrzuciła czarne włosy na plecy i z politowaniem spojrzała na markiza. Kiedy gwizdnęła, zza drzew natychmiast przygalopował koń, a Śnieżynka bez zwłoki dosiadła go na oklep.
– W drogę – rzuciła, poganiając zwierzę.
John nie potrzebował dodatkowej zachęty. Posadził Chloe na siwku, na którym przyjechała Śnieżynka, wdrapał się na niego i ruszył w głąb lasu. Mamrocząc pod nosem, Albert pozostał przy karawanie, by posłusznie wykonać rozkazy Śnieżynki.
Rozdział drugi
Dom, do którego zajechali, okazał się zaskakująco przytulny, a do tego jasny i schludny.
– Piękny jedwab – pochwalił John, wskazując czerwony dywan leżący na kamiennej podłodze. Tak gustowne wyposażenie wnętrza zdumiało go, lecz po chwili przypomniał sobie, czym zajmuje się Albert, a być może i ojciec Śnieżynki. – Mosiądz też niczego sobie.
Popatrzył uważnie na lśniące przedmioty ustawione na drewnianej półce nad kominkiem.
– Dziękuję. – Śnieżynka skinęła głową i spojrzała na niego uważnie. – Wysoki z pana jegomość, a w dodatku przystojny. Zaraz widać, że dżentelmen, nawet w tych mokrych łachach.
Na białym obrusie, rozłożonym na dużym stole, nakryto dla dwóch osób. Za uchylonymi drzwiami, które prowadziły do niewielkiego, przyległego do dużego pokoju pomieszczenia, John zauważył wąskie łóżko. Roztańczone płomienie w kominku ogrzewały dom, a unoszący się w powietrzu smakowity aromat przypomniał Johnowi, że najwyższa pora coś przekąsić.
– Niechże pan zdejmie to ubranie – poradziła mu Śnieżynka. – Ja się zajmę dzieckiem.
John przekazał jej śpiącą Chloe, ale nie miał najmniejszego zamiaru rozbierać się w towarzystwie nieznanej sobie kobiety. Śnieżynka najpierw cierpliwie czekała, ale kiedy to do niej dotarło, cmoknęła ze zniecierpliwieniem, po czym rzuciła mu koc, który John zręcznie złapał.
– Wstydliwy pan, co? – Pokręciła głową. – No, dalej, niech się pan zasłoni, a potem owinie kocem i usiądzie przy kominku. Wysuszę ubrania.
Lekko poirytowany John bez słowa zastosował się do polecenia. Tymczasem Śnieżynka rozebrała Chloe, owinęła ją troskliwie miękką kołdrą i posadziła na kolanach Johna, po czym zajęła się rozwieszaniem mokrej odzieży blisko ognia. Gdy skończyła, zniknęła w kuchni, skąd wyłoniła się z tacą, na której stały trzy kubki. John dostał całkiem sporo zacnej brandy, a Chloe ciepłe mleko.
Śnieżynka przyciągnęła stołek i usiadła nieopodal. Ciemne loki sięgały aż do pasa, cera była bardzo blada, oczy zaś duże i brązowe. Dziewczyna wydawała się niezwykle atrakcyjna, choć John zazwyczaj nie gustował w tak kruchych istotach. Tymczasem ona wzięła do ręki kubek, także pełen brandy, i wycelowała wskazujący palec w Johna.
– Zaraz powiem, jak to tam z nami i z panem jest – oznajmiła swoim charakterystycznym niskim głosem, który bardziej pasował do niewiasty znacznie potężniejszej postury. – Jak się pomylę, pan przerwie i poprawi, nie ma czasu na miłe pogaduszki. Tylko najpierw proszę pomóc małej wypić mleko.
John posłusznie przytknął kubek do ust Chloe i skłonił ją do przełknięcia kilku łyków, a tymczasem Śnieżynka przedstawiła swoją wersję wydarzeń.
– Albert nie jest przemytnikiem z krwi i kości – zaczęła. – To znaczy, myśli, że szmugler z niego całą gębą, herszt groźnej bandy, ale po mojemu w ogóle się do tego nie nadaje. Za to nie brak mu rozumu i powinien coś z tym zrobić. Kiedy znajdzie sobie dobry zawód, kto wie, może za niego wyjdę.
John odchrząknął. Brandy smakowała wybornie, a do tego poczuł niezrozumiałe zadowolenie, że Albert jeszcze nie dobrał się do Śnieżynki.
– Pozwalam mu czasem zrobić parę kursów, żeby zebrał trochę pieniędzy i się ustawił. Wieczorem był pan na statku, chyba się,,Gratka” nazywa. Widział pan coś, czego nie powinien, i postanowili pana zatłuc. Pewno ta mała to pańska córka i oboje wpadliście jak śliwki w kompot. Teraz pana ganiają, bo za dużo pan wie, i jeśli pan nie ucieknie, to pana ukatrupią.
– Całkiem nieźle – pochwalił ją John. – Tyle że to nie moja córka, a kuzynka. Ma na imię Chloe i nazywa mnie wujkiem.
– Płynął pan z Francji. – Zerknęła na Chloe. – Gdzie są jej…
John pośpiesznie przyłożył palec do ust, żeby uciszyć Śnieżynkę. Nadal było za wcześnie na rozmowę o rodzicach Chloe, czyli o kuzynach Johna. Śnieżynka w lot pojęła, w czym rzecz, i wyraźnie się zasmuciła.
– Dokąd się pan wybiera? – spytała po chwili.
– A gdzie mieszka Leggit?
Śnieżynka zrobiła wielkie oczy.
– Albert powiedział panu o Leggicie? Ani chybi – dodała, nie czekając na odpowiedź. – Bernard Leggit to nadęty pyszałek, kupiec z Bath, i tam właśnie mieszka, razem z młodą, piękną żonką. Nie widziałam jej, ale Albert mi mówił, że bardzo urodziwa. Jest tak młoda, że mogłaby być wnuczką Leggita, a on uważa ją za swoją najcenniejszą własność. Obnosi się z nią wszędzie tylko po to, by ludzie wiedzieli, że nic mu nie brakuje, rozumie pan?
John słuchał w milczeniu.
– Albert zna rozmaite historie – ciągnęła Śnieżynka. – Ma kompana, który wie to i owo o tym i o tamtym, i chętnie powtarza Albertowi, co trzeba. Ludzie powiadają, że żona Leggita wyszła za niego dla pieniędzy. Ten cały Leggit umiera ze strachu, że ona go pohańbi przed tymi jego wypacykowanymi kompanami. Swoją drogą, ponoć niewiele się od niego różnią.
– Jak mogłaby go pohańbić?
– Tego akurat nie wiem – przyznała niechętnie Śnieżynka. – Albert kombinuje, że biedaczka musi udawać, jak to go strasznie kocha, bo inaczej stary cap grozi, że ją ukarze. Zmusza ją do tego, i tyle.
Drzwi wejściowe się otworzyły i do środka wszedł Albert, poprawiając przekrzywione na nosie okulary. Był szczupły i wysoki, miał inteligentną twarz, a jego proste, płowe włosy sterczały na wszystkie strony. Śnieżynka zerwała się z miejsca i podbiegła do niego, żeby podprowadzić go do kominka.
– To była twoja ostatnia wyprawa – zapowiedziała i uniosła rękę, kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować. – Mówię poważnie. Teraz znajdziesz sobie przyzwoite zajęcie i chyba wiem, gdzie go szukać.
Albert i John popatrzyli na nią z wyraźnym zainteresowaniem.
– Pan… – Zawiesiła głos i skierowała wzrok na Johna.
– Elliot. John Elliot – pośpieszył z wyjaśnieniem.
– Otóż pan Elliot potrzebuje asystenta, człowieka uczonego w piśmie, o wielce przenikliwym umyśle. To, wypisz, wymaluj, ty, Albercie, i z tego względu pojedziesz razem z panem Elliotem do Bath. – Słusznie się domyśliła, że John nieprzypadkowo pytał o siedzibę Leggita. – Pan Elliot będzie urządzał sobie dom i chętnie skorzysta z twojej pomocy. Na miejscu znajdziesz mu stosowne pokoje, dobrego krawca, piastunkę dla małej. Poza tym czeka cię jeszcze mnóstwo innych obowiązków. Dobrze mówię, szanowny panie?
John nie zamierzał sugerować, że w propozycji Śnieżynki nietrudno wyczuć nutę szantażu.
– Bardzo dobrze – odparł.
– Zamierza pan dostać się do Bath, czyż nie?
– Zdecydowanie. Szczęśliwie, mam w tym mieście dom. Co prawda, nie byłem w nim od roku, może dłużej, ale mieszkają tam moje dwie niezamężne ciotki.
– Och… – Najwyraźniej Śnieżynka nie spodziewała się, że John ma w Bath dom, w dodatku urządzony i zamieszkany. To niewątpliwie zmniejszało szansę Alberta na zdobycie dobrej posady.
– Ciotki są już w podeszłym wieku, podobnie jak służba – dodał John, nie chcąc Śnieżynki pozbawiać nadziei. – Rzeczywiście potrzebuję kogoś, na kim można polegać.
– Nie mogę tak po prostu wyjechać! – zaoponował Albert.
– Możesz i wyjedziesz. Masz okazję naprawić to, co zepsułeś. Dopiero wtedy pozwolę, żebyś poprosił mnie o rękę.
– Przecież już raz to zrobiłem – zauważył zdezorientowany Albert.
– Tak, ale teraz będziesz miał prawo poprosić mnie jeszcze raz i może tym razem przyjmę twoje oświadczyny – powiedziała. – Przede wszystkim jednak musicie ogrzać się i wyschnąć. Zapasy załadujemy do tego ładnego powozu, którym nie mogę jeździć, bo miejscowi by wydziwiali. Potem się pożegnamy. Ruszycie na północ, prosto do Bath, i to przed świtem.
Wyglądało na to, że Albert przestał racjonalnie myśleć, kiedy ukochana zasugerowała, że ich ślub jest możliwy. Stał niczym słup soli, z niemądrym uśmiechem na twarzy i rozmarzonym spojrzeniem wodził za dziewczyną.
– Dziękuję. – John popatrzył na Śnieżynkę. – Szybko przygotujemy się do wyjazdu.
Bernard Leggit, kupiec z Bath, był mu znany, gdyż doprowadził do śmierci jego kuzyna i kuzynki. Nie ulegało wątpliwości, że gdy tylko Leggit dowie się o ucieczce Johna i Chloe, natychmiast wyda rozkaz ich zamordowania. Markiz Granville obracał się w kręgach arystokracji i miał świadomość, jak daleko mogą się posunąć chorobliwie ambitni i chciwi ludzie, aspirujący do wyższych sfer. Z natury nie był mściwy, lecz sprawiedliwości musiało stać się zadość, dlatego właśnie wybierał się do Bath. Nadeszła pora, by Leggit poniósł konsekwencje swojej zbrodni.
– Z chęcią przyjmę twoją pomoc – zwrócił się do Alberta. Uważał się za znawcę charakterów, a młodzieniec nie zdradził go nawet wtedy, gdy pojawiła się perspektywa błyskawicznego zarobku. – Pośpieszmy się, wkrótce musimy być gotowi do drogi.
John bardzo liczył na to, że pani Leggit rzeczywiście jest tak urodziwa, jak powiadano, i że ulegnie jego męskiemu urokowi. Najwyraźniej to młoda żona jest piętą achillesową Leggita. Ktoś taki jak ona mógł ogromnie pomóc Johnowi w planie zemsty. Nieświadomie, rzecz jasna.