- W empik go
Podwójna omyłka - ebook
Podwójna omyłka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 223 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Julia de Chaverny była zamężna mniej więcej od sześciu lat, blisko zaś od półszósta roku ogarnęła nie tylko niemożliwość kochania swego męża, ale i trudność zachowania dlań jakiegokolwiek szacunku. Ten mąż to nie był lichy człowiek; nie był też ani dureń, ani głupiec. Może jednak było w nim coś z tego wszystkiego. Sięgając do swoich wspomnień, mogłaby sobie przypomnieć, że niegdyś zdawał się jej miły; ale obecnie nudził ją. Wszystko było w nim dla niej odpychające. Jego sposób jedzenia, picia kawy, mówienia przyprawiał ją o nerwowy skurcz. Widywali się i rozmawiali jedynie przy stole; że jednak jadali z sobą kilka razy na tydzień, to wystarczało, aby podtrzymać wstręt Julii.
Co do Chaverny'ego był to dość przystojny mężczyzna, nieco zbyt zażywny jak na swój wiek, rumiany, krwisty. Charakter jego nie był skłonny do owych nieokreślonych niepokojów, które nieraz dręczą ludzi z wyobraźnią. Wierzył święcie, że żona żywi dlań spokojną przyjaźń (był nadto filozofem., aby sądzić, że go kocha tak jak pierwszego dnia po ślubie), i to przeświadczenie nie sprawiało mu ani przyjemności, ani przykrości; tak samo pogodziłby się z przeciwną myślą. Służył kilka lat w kawalerii, ale odziedziczywszy znaczny majątek zbrzydził sobie życie garnizonowe, wziął dymisję i ożenił się. Objaśnić małżeństwo dwojga osób, które nie mają ani jednej wspólnej myśli, może się wydać rzeczą dość trudną. Z jednej strony krewni oraz ci usłużni ludzie, którzy jak Molierowska Frozyna ożeniliby rzeczpospolitą wenecką z sułtanem tureckim, zadali sobie wiele trudu, aby ułożyć sprawy finansowe. Z drugiej strony, Chaverny należał do dobrej rodziny; nie był wówczas zbyt otyły; miał humor, był w każdym znaczeniu tego słowa tym, co się nazywa dobrym chłopcem. Julia widywała go z przyjemnością w domu matki, ponieważ rozśmieszał ją anegdotkami, których dowcip zresztą nie był w dobrym smaku. Lubiła go, bo tańczył z nią na wszystkich balach, bo nigdy nie zbywało mu na argumentach, aby zatrzymać jej matkę do późna, namówić ją na teatr lub przejażdżkę do lasku. Wreszcie Julia uważała go za bohatera, bo miał parę pojedynków, w których znalazł się dzielnie. Ale co rozstrzygnęło o zwycięstwie Chaverny'ego,to opis koczyka, który miał kazać wykonać wedle własnego planu i którym sam miał wozić Julię, gdyby mu się zgodziła oddać rękę.
Po kilku miesiącach małżeństwa wszystkie zalety Chayerny'ego wiele straciły ze swej wartości. Nie tańczył już z żoną, to się rozumie samo przez się. Anegdotki opowiedział już po kilka razy. Obecnie uważał, że bale przeciągają się zbyt długo. Ziewał w teatrze, a obyczaj przebierania się wieczorem zdawał mu się nieznośny. Główną jego wadą było lenistwo; gdyby się starał być miły, może by mu się to udało; ale przymus wydawał mu się męczarnią: miał tę wspólność prawie ze wszystkimi otyłymi ludźmi. „Świat” nudził go, ponieważ jest się tam dobrze przyjętym jedynie w stosunku do starań, jakich się dokłada, aby być miłym. Pospolite uciechy wydawały mu się o wiele ponętniejsze od wszelkiej delikatnej zabawy; aby się wyróżnić w towarzystwie, które mu odpowiadało, potrzebował jedynie krzyczeć głośniej od innych, co mu nie było trudno przy tak silnych płucach. Poza tym miał tę ambicję, że potrafił wypić więcej szampańskiego wina niż przeciętny, człowiek, oraz brał z łatwością na koniu przeszkody na cztery stopy wysokie. Dzięki temu wszystkiemu zażywał sprawiedliwie nabytego szacunku wśród owych trudnych do określenia istot, które nazywają się „złotą młodzieżą”, a od których bulwary nasze roją się około piątej po południu. Polowania, majówki, wyścigi, kawalerskie obiadki, kolacyjki oto były jego ulubione rozrywki. Dwadzieścia razy dziennie powiadał, że jest najszczęśliwszy z ludzi; za każdym zaś razem, kiedy Julia to słyszała,wznosiła oczy do nieba, a usteczka jej przybierały wyraz nieopisanej wzgardy. Można pojąć, że osoba młoda, ładna i nie kochająca męża musiała być otoczona bardzo interesownymi hołdami. Ale poza opieką matki, osoby wielce roztropnej, duma Julii – to była jej wada – broniła ją dotąd od pokus świata. Zresztą rozczarowanie małżeńskie, stało się doświadczeniem niezbyt nastrajającym do nowych zapałów. Była dumna z tego, że jest przedmiotem współczucia i że ją wskazują jako wzór rezygnacji. Razem wziąwszy czuła się niemal szczęśliwa, nie kochała nikogo, a mąż zostawiał jej zupełną swobodę. Zalotność jej (a trzeba przyznać lubiła po trosze dowodzić, że mąż jej nie zna skarbu, który posiada), zalotność jej, instynktowna jak u dziecka, łączyła się doskonale z pewnym wzgardliwym chłodem, który jednak nie był pruderią. Wreszcie umiała być miłą dla wszystkich, ale dla wszystkich jednako. Obmowa nie mogła znaleźć na niej najmniejszej plamki.II
Oboje małżonkowie byli na obiedzie u pani de Lussan, matki Julii, która wyjeżdżała do Nicei. Chaverny, który nudził się śmiertelnie u teściowej, zmuszony był spędzić tam wieczór mimo całej ochoty pospieszenia do kompanów na Bulwary. Po obiedzie usadowił się na wygodnej kanapie i spędził dwie godziny nie mówiąc słowa. Przyczyna była prosta: spał, przyzwoicie zresztą, siedząc z głową pochyloną na bok i jak gdyby słuchając z zajęciem rozmowy;
budził się nawet od czasu do czasu i wtrącał jakieś słówko.
Wreszcie trzeba było zasiąść do wista, gry, której nienawidził, ponieważ wymagała pewnego natężenia uwagi. Wszystko to przeciągało się do późna: właśnie wybiło wpół do dwunastej. Chaverny nie umówił się nigdzie na wieczór; nie miał pojęcia, co począć z sobą. Trwał w tej wątpliwości, kiedy oznajmiono jego powóz. Gdyby wracał do domu, musiałby odwieźć żonę. Perspektywa dwudziestominutowego sam na sam mogła go przerazić; ale nie miał przy sobie cygar; umierał zaś z ochoty napoczęcia skrzynki, którą otrzymał z Hawru właśnie w chwili, gdy wychodził na obiad. Poddał się losowi.
Podczas gdy otulał żonę w szal, nie mógł się wstrzymać od uśmiechu widząc się w lustrze w tych funkcjach świeżo upieczonego męża. Zarazem przyjrzał się żonie, na którą wprzód ledwie popatrzył. Tego wieczora wydała mu się ładniejsza niż zwykle; toteż otulanie w szal trwało czas jakiś. Julia była równie nierada jak on z zapowiadającego się małżeńskiego sam na sam. Usta jej układały się w nadąsaną minkę, a sklepione brwi ściągnęły się niechcący. Wszystko to dawało jej fizjonomii wyraz tak przyjemny, że nawet mąż nie mógł pozostać nieczuły. Oczy ich spotkały się w lustrze. Oboje uczuli się zakłopotani. Ratując sytuację Chaverny ucałował z uśmiechem rękę żony, którą podniosła, aby poprawić szal.
– Jak oni się kochają! – szepnęła pani de Lussan, która nie zauważyła ani zimnej wzgardy żony, ani obojętnej miny męża.
Znalazłszy się oboje w karecie, niemal ramię o ramię, jakiś czas nie mówili nic. Chaverny czuł, że wypada coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Ze swojej strony Julia zachowywała rozpaczliwe milczenie. On ziewnął kilka razy, tak że aż sam się zawstydził i za ostatnim razem czuł się w obowiązku przeprosić żonę.
– Wieczór był długi – dodał w formie usprawiedliwienia.
W zdaniu tym Julia ujrzała jedynie chęć przyganienia wieczorom matki i powiedzenia jej czegoś niemiłego. Od dawna miała zwyczaj unikania z mężem wszelkich wyjaśnień: milczała tedy dalej. Chaverny, który tego wieczora czuł się w rozmownym usposobieniu, podjął po upływie dwóch minut:
– Obiadek był doskonały, ale muszę ci powiedzieć, że szampan, który podaje twoja matka, jest za słodki.
– Co takiego? – spytała Julia zwracając niedbale głowę i udając, że nie słyszała.
– Powiadam, że szampan, który dają u matki, jest za słodki. Zapomniałem jej powiedzieć.
Zadziwiająca rzecz, ludzie wyobrażają sobie, że to łatwo jest wybierać szampana. Dzieciństwo! Nie ma nic trudniejszego. Jest dwadzieścia gatunków szampana złych, ale tylko jeden dobry.
– Tak!… – I Julia dopełniwszy tą monosylabą aktu grzeczności odwróciła głowę wyglądając oknem. Chaverny przechylił się w tył i oparł nogi na poduszce na przedzie karety, nieco dotknięty, że żona okazała się tak nieczułą na wysiłki, jakie sobie zadał, aby nawiązać rozmowę. Mimo to, ziewnąwszy jeszcze parę razy, ciągnął zbliżając się do Julii:
– Bardzo ci do twarzy w tej sukni, Julciu. Kto ją robił?
– Chce pewnie kupić taką samą swojej kochance – pomyślała Julia.
– Burty – odparła uśmiechając się lekko.
– Czemu się śmiejesz? – spytał Chaverny zdejmując nogi z poduszki i przybliżając się nieco. Równocześnie ujął rękaw sukni i zaczął go obmacywać nieco na sposób Tartuffe'a.
– Śmieję się – rzekła Julia – że zwróciłeś uwagę na moją toaletę. Uważaj, gnieciesz mi rękaw. – I odsunęła się.
– Upewniam cię, że bardzo zwracam uwagę na twoją toaletę i że osobliwie podziwiam twój smak. Słowo honoru, niegdyś mówiłem o tym… kobiecie, która ubiera się zawsze źle… mimo że wydaje strasznie dużo na toalety… Byłaby zdolna zrujnować… Mówiłem jej… Przytaczałem ciebie…
Julia bawiła się jego zakłopotaniem i nie starała się go wydobyć z kłopotu.
– Twoje konie są do niczego. Wloką się jak żółwie! Muszę ci je zmienić – rzekł Chaverny zupełnie zbity z tropu.
Przez resztę drogi rozmowa nie ożywiła się; żadna ze stron nie wyszła poza monosylaby. Małżonkowie przybyli wreszcie na miejsce i rozstali się życząc sobie dobrej nocy. Julia zaczynała się rozbierać; pokojówka wyszła właśnie, nie wiem po co, kiedy drzwi sypialni otwarły się dość gwałtownie i wszedł Chaverny. Julia nakryła śpiesznie ramiona.
– Przepraszam – rzekł – chciałbym do poduszki ostatni tom Scotta… Czy to nie Kwentyn Durward?
– Musi być u ciebie – odparła Julia – tu nie ma książek.
Chaverny przyglądał się żonie w tym negliżu tak korzystnym dla piękności. Wydała mu się apetyczna, aby się posłużyć jednym z owych wyrażeń, których nie cierpię."To doprawdy bardzo ładna kobieta" – pomyślał. I stał tak przed nią bez ruchu, ze świecą w ręce, nie mówiąc słowa. Julia, również stojąc na wprost niego, mięła w ręku czepeczek czekając niecierpliwie,aby ją zostawił samą.
– Urocza jesteś dziś wieczór, niech mnie czarci porwą! – wykrzyknął wreszcie Chaverny podchodząc do niej i stawiając świecę. – Pasjami lubię kobiety z rozpuszczonymi włosami. – Tak mówiąc ujął długie pasma włosów pokrywające ramiona Julii i niemal czule okolił jej kibić ramieniem.
– Och! Boże! Jak ciebie czuć straszliwie cygarem! – wykrzyknęła Julia odwracając się.- Zostaw moje włosy, nasiąkną tym zapachem; nie będę się go mogła pozbyć.
– Ba! Mówisz to tak, na wiatr, bo wiesz, że palę czasem. Nie bądź taka delikatna, żonusiu.
Nie zdołała się uwolnić z jego ramion dość szybko aby uniknąć pocałunku, jaki złożył gdzieś w okolicy szyi. Szczęściem dla Julii pokojowa wróciła; nie ma bowiem nic wstrętniejszego dla kobiety niż te pieszczoty, które niemal równie śmiesznie jest odtrącać, jak przyjmować.
– Maryniu – rzekła pani de Chaverny – stanik u mojej niebieskiej sukni jest o wiele za długi. Widziałam dziś panią de Bégy, która ma zawsze tyle smaku: jej stanik był z pewnością o dwa palce krótszy. O, zrób zaraz szpilkami zakładkę, aby zobaczyć, jak to będzie wyglądało.
Tu zawiązał.się między panią a pokojówką niezmiernie interesujący dialog co do ścisłych wymiarów, jakie powinien mieć stanik. Julia doskonale wiedziała, że Chaverny'ego nic tak nie drażni jak rozmowy o modach i że tym go wypłoszy. Jakoż po pięciu minutach krążenia po pokoju Chaverny widząc, że Julia cała jest pochłonięta swoim stanikiem, ziewnął przeraźliwie, wziął świecę i wyszedł, tym… razem ostatecznie.III
Major Perrin siedział przy stoliku i czytał z uwagą. Jego mundur doskonale wyszczotkowany, czapeczka, a zwłaszcza niewzruszona sztywność torsu zwiastowały starego żołnierza. Wszystko w jego pokoju było schludne, ale niezmiernie proste. Kałamarz i dwa świeżo zacięte pióra spoczywały obok teczki z papierem listowym, z której nie zużyto ani ćwiartki co najmniej od roku. O ile major Perrin nie pisał, to w zamian czytał dużo. W tej chwili czytał Listy perskie paląc fajkę z morskiej piany i te dwa zajęcia tak dalece pochłaniały całą jego uwagę, że w pierwszej chwili nie spostrzegł majora de Châteaufort, który wszedł do pokoju. Był to młody oficer z jego pułku, śliczny chłopiec, bardzo sympatyczny, trochę zanadto zadowolony z siebie, bardzo popierany przez Ministerium Wojny, słowem przeciwieństwo majora Perrin pod każdym względem. Mimo to byli w przyjaźni, nie wiem czemu, i widywali się co dzień.
Châteaufort uderzył majora Perrin w ramię. Ten odwrócił głowę nie wypuszczając fajki. Pierwszym jego wrażeniem była radość z widoku przyjaciela; drugim żal – godny człowiek! – że musi porzucić książkę; trzecie wskazywało, że się z tym pogodził i że gotów jest najgościnniej robić honory domu. Zapuścił rękę do kieszeni, aby wyjąć klucz od szafy, gdzie kryła się szacowna skrzynka cygar, których major nie palił nigdy, ale które dawał po jednemu swemu przyjacielowi; ale Châteaufort, który widział już sto razy ten gest, wykrzyknął: – Zostawże, stary, schowaj swoje cygara; mam przy sobie! Po czym dobywając z wykwintnego futerału z meksykańskiej słomki cygaro koloru cynamonu, bardzo cienkie z obu końców, zapalił je i wyciągnął się na kanapce (którą Perrin nie posługiwał się nigdy), z głową na poduszce, z nogami na przeciwległym oparciu. Na razie Châteaufort otoczył się chmurą dymu, równocześnie, z zamkniętymi oczami, zdając się głęboko dumać nad tym, co ma powiedzieć. Twarz jego promieniała radością; zdawało się, że z trudem zamyka w piersi tajemnicę szczęścia, pałając równocześnie chęcią zdradzenia jej. Perrin, ustawiwszy swoje krzesło na wprost kanapy, palił jakiś czas bez słowa; po czym, gdy Châteaufort nie kwapił się z rozmową, spytał: