- promocja
Podwójne zaręczyny. Saga warszawska. Tom 2 - ebook
Podwójne zaręczyny. Saga warszawska. Tom 2 - ebook
Saga warszawska – powieści, w których codzienność i życie towarzysko-rodzinne toczą się na tle wielkich wydarzeń XIX i XX wieku.
Magdalena Żarska, młodziutka i śliczna dama klasowa, nauczycielka w Instytucie Guwernantek, spotyka dziennikarza i wykładowcę polskiej literatury, Juliana Sucheckiego. On, syn browarnika, zwrócił na nią uwagę już wcześniej. Zamach na pannę Klementynę Tańską pomaga Julianowi przezwyciężyć wrodzoną nieśmiałość i zawrzeć znajomość z Madzią.
Romans rozkręca się powoli pomimo podejrzeń panny Żarskiej oraz planów matrymonialnych ojca Juliana, który ma zamiar ożenić go z córką swojego konkurenta w biznesie. Czy dane im będzie żyć długo i szczęśliwie w obliczu wybuchu powstania listopadowego?
Zapraszamy do stolicy w ostatnich latach przed wybuchem powstania listopadowego i w czasie jego trwania, gdzie właśnie buduje się Teatr Wielki, na ulicy Widok panowie odwiedzają ekskluzywny dom rozpusty, przy Daniłowiczowskiej zaczęło działać nowoczesne więzienie, a generał Paskiewicz prowadzi rosyjskie wojska do ataku na redutę Ordona.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68135-58-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, listopad 1828 roku
Mgła przesłaniała wszystko. Snuła się swoimi szerokimi spódnicami przez Świętojerską, obłapiała pałac Krasińskich i wybudowany naprzeciw niego teatr, wciskała się w Długą. Mieszała z dymami zakładów metalowych braci Evansów, które urządzono w dawno już zrujnowanym kościele Świętego Jerzego. Zamontowano tu jedną z pierwszych w Warszawie maszyn parowych. Dym i mgła zgarniały w swoją wilgoć ciężki odór rynsztoka, nieświeży zapach kamienicznych bram, smród z szaletów stojących na podwórkach. Listopadowy mrok panoszył się wszędzie. Przez tuman z trudem przedzierało się światło nowych, ulepszonych latarni łojowych, powszechnie zwanych genewskimi, które niedawno zaczęto montować na ulicach. Nie pomagały nawet rewerbery, bo teraz pokryte były drobniusieńkimi kropelkami szarej od dymu wody. Zdawało się, że cały świat opuścił ręce w rezygnacji i przygnębiającej melancholii, ale nie była to prawda, bo właśnie drzwi Instytutu Wychowania Płci Żeńskiej, zwanego w skrócie Instytutem Guwernantek, mieszczącego się przy ulicy Świętojerskiej, otworzyły się i stanęła w nich panna Magdalena Żarska. Uśmiechnęła się radośnie do tego smutnego świata, prezentując mu dwa rozkoszne dołeczki w policzkach, rozejrzała wokół z trudnym do wyjaśnienia zachwytem w ciemnych oczach. Kosmyki włosów wysuwające się spod skromnego kapelusika budki pod wpływem wilgoci natychmiast energicznie zwinęły się w optymistyczne loczki. Madzia była szczęśliwa, bo w małej torebeczce w kształcie woreczka niosła całkiem pokaźną sumkę, którą przed chwilą wręczyła jej przełożona szkoły. Jej pensja! Pierwsze zarobione samodzielnie pieniądze! Całe siedemdziesiąt złotych! Majątek! Jakaż to radość tak iść i obmyślać, na co się je przeznaczy. Połowę tej sumy trzeba będzie dać pani Florentynie za mieszkanie i jedzenie, ale z resztą będzie mogła Magdusia zrobić, co jej się żywnie podoba. Państwu Żarskim wiele zawdzięczała. To oni od wczesnego dzieciństwa ją wychowywali. Jak nędznie wyglądałoby jej życie, gdyby nie pani Florentyna i jej mąż! Rozpadający się, biedny dwór w mazowieckiej wsi Bednary, rodzinny dom Magdusi, nie był dobrym miejscem na start do szczęśliwego życia. A dzięki swoim bogatszym krewnym może jutro albo za parę dni obie z panią Florentyną pójdą na Bielańską, gdzie mieści się największy w Warszawie sklep prowadzony przez wielkiego finansistę Fraenkla i Magda kupi sobie buciki? Takie piękne na niewysokim obcasiku z kwadratowymi noskami, ozdobione z wierzchu kokardką, a może kwiatkiem? Takie buciki kosztowały dwanaście złotych, ale wreszcie było ją na nie stać. Albo nową suknię. Teraz modne są takie z dużymi bufiastymi rękawami i ozdobnym kołnierzem przykrywającym całe ramiona.
Elegancka suknia kojarzyła się Magdusi z panną Klementyną Tańską, wykładowczynią nauk moralnych w jej szkole. Była to osoba niezwykle dystyngowana. Dziewczyna westchnęła głęboko z podziwu nad tą kobietą, jednak zachwyt ten podszyty był z lekka zazdrością. Choć nie, nie zazdrością. Panna Klementyna, choć taka dzielna, mądra, niestety nie miała chyba szans na zwykłe kobiece szczęście. Jej sylwetkę oszpecała wysunięta do góry lewa łopatka, niewielki garb. Biedna! Cień współczucia przemknął przez twarz Magdalenki. Skręciła w Długą. Zwykle była to gwarna ulica, na której siedzibę miały rozliczne hotele, ekskluzywne sklepy, kawiarnie, ale dziś z racji paskudnej listopadowej pogody i tego, że cała Warszawa odwiedzała o tej porze groby swoich zmarłych, było tu pustawo. Ledwie jakaś służąca wychyliła się z mgły, biegnąc truchcikiem, albo posłaniec sunął gdzieś wielkimi susami, czasem przejechała dorożka ciągnięta leniwie przez zmęczoną szkapę.
Trzeba było iść ostrożnie, bo bruk w wielu miejscach był uszkodzony. Ulicę Długą niekiedy nazywano Szeroką. I jedna, i druga nazwa pasowała do niej wyśmienicie. Teraz na tej szerokiej i długiej ulicy splątane pasma mgły wyglądały jak kądziel olbrzymów z opowieści babki Magdusi. Podobno przędły z niej nici kobiety potopione przez wodników, siedzące przy kołowrotkach na dnie rzeki. Ich zzieleniałe od wilgoci włosy czasem widać było w zakolach starej Wisły. Dreszcz przeszedł Magdę od wspomnienia tej baśni. Wyjęła rękę z mufki i wymacała pod płaszczykiem swój największy skarb, woreczek z niesamowitą masą pieniędzy. Tym razem poczuła się zagrożona. Usilnie starała się przebić wzrokiem przez mgłę. Na próżno. Wtedy przypomniała jej się jeszcze inna gadka, którą słyszała od starej przekupki na Rynku. Podobno kościół Świętego Jerzego, ten właśnie, w którym teraz swoją żelazną fabrykę mieli bracia Evansowie, został wzniesiony na miejscu kapliczki ufundowanej przez napadniętego przez zbójców karczmarza. To święty pomógł mu wtedy ocalić życie i majątek. Kto pomoże w razie czego Magdusi?! Przyspieszyła kroku. Goniły ją wspomnienia różnych maszkar, o których opowiadano sobie w kuchni jej rodzinnego dworu. Najwięcej strachu wzbudzał Bezkost, potworny wampir, który przypominał wór napełniony krwią ofiar. Ponieważ nie miał kości, mógł przecisnąć się przez każdą najmniejszą nawet szparkę. Albo Ćmok, wielki, skrzydlaty, z pazurzastymi łapami. A na dodatek naprawdę, a nie we wspomnieniach, zamajaczyła Madzi we mgle jakaś sylwetka. Ktoś szedł przed nią, ale tak bezszelestnie, jak zjawa czy jakiś duch. Czy to możliwe, żeby odgłos kroków tak doskonale tłumiła wata mgły?
– Ha, ha, ha! – Madzia spróbowała się zaśmiać w ten mroczny opar ze swoich dziecinnych wspomnień, ale wtedy stado wron z głośnym krakaniem zerwało się z pobliskiego drzewa i pofrunęło w ciemność. Przerażona ruszyła biegiem w stronę Leszna. Tam niedaleko mieszkała. Już dobiegła, już skręcała w swoją ulicę, kiedy usłyszała jakiś tętent i krzyk woźnicy. Konie poniosły! Gnały przed siebie przerażone i stangret nie potrafił ich zatrzymać. Magda wskoczyła do najbliższej bramy, w ostatniej chwili uciekając przed pędzącą bryczką. Wyjrzała na ulicę i struchlała ze strachu. Powóz potrącił tę postać, którą widziała poprzednio. Ten ktoś nie zdążył schronić się w bramie, jak zrobiła to Magda, czy też został wepchnięty pod rozpędzone konie? To było nieprawdopodobne, ale wydawało się jej, że widziała ten moment. Ktoś wyłonił się z mgły i pchnął tę kobietę. Bo to była kobieta, tego Madzia była pewna. Tylko czy na pewno pchnął? Czy tylko tak się jej wydawało w tym mroku i mgle? Podbiegła do leżącej na ulicy postaci. Biedaczka już się próbowała zebrać, usiadła i tak znieruchomiała, przez moment całkowicie oszołomiona.
– Matko Boska! – Magdusia sama nie wiedziała, czy jest bardziej przestraszona czy zdumiona. – Panna Tańska!
Tak. Przed nią na bruku w podartym i ubłoconym płaszczu siedziała Klementyna Tańska, wizytatorka wszystkich warszawskich pensji dla dziewcząt, wykładowczyni, autorka wielu popularnych książek, osoba, której panna Żarska zawdzięczała to, że teraz jest wychowawczynią w najlepszej szkole dla dziewcząt w Warszawie, ba, pewnie i na wszystkich ziemiach polskich. Choćby wielbiła ją do końca życia i tak nie zdołałaby się jej wywdzięczyć.
– Co się stało? – dopytywała Magda, ciągle zastanawiając się, czy widziała tego kogoś wpychającego pannę Tańską pod powóz, czy nie. – Co panią boli?
Z ust poszkodowanej sączyła się stróżka krwi, na czole rósł guz, dłonie musiała mieć pościerane, bo mokre i zabłocone rękawiczki powoli barwiły się na czerwono. Biedna tak była półprzytomna, że nie zdołała nic odpowiedzieć.
– Tu zaraz jest apteka. Pomogę pani. Tam na pewno uda się opatrzyć rany. – Magdusia obciągała spódnicę sukni panny Tańskiej, bo zadarła się tak, że widać było nawet podwiązki podtrzymujące pończochy ponad kolanami na całkiem kształtnych nogach. A jej buty? Ach, marzenie! Z tłoczonej jasnobrązowej skórki, sięgające do pół łydki, zapinane na misterne hafteczki. Koniecznie takie musi sobie kupić za tę pierwszą pensję.
Panna Klementyna ostrożnie, jakby z obawą wyciągnęła ręce, dotknęła nóg, przejechała dłońmi po kibici.
– Cud prawdziwy, ale chyba nic mi nie jest – powiedziała raczej do siebie niż do Magdy, a potem niezręcznie, opierając się na parasolce, spróbowała wstać. Widać jednak nie ocknęła się jeszcze zupełnie z przestrachu, bo zachwiała się i pewnie klapnęłaby sobie na tę część ciała, której eleganckiej kobiecie nie wypadało nazywać, gdyby nie to, że z mgły wyłonił się młody człowiek, wysoki i cienki jak trzcina, ale dostatecznie silny, by do ponownego upadku nie dopuścić.
Panna Tańska już na tyle oprzytomniała, że rozpoznała swoich ratowników.
– Panna Żarska – westchnęła. – Pan Suchecki.
Uśmiechnęła się do nich uśmiechem niby chłodnym, zdystansowanym, arystokratycznym, ale uroczym, takim, jakim tylko ona potrafiła się uśmiechać, i pozwoliła się zaprowadzić do apteki.
Apteka pani Konieczkowej była miejscem, do którego Madzia zawsze lubiła przychodzić. Za ladą wśród wag, fiolek i moździerzy zwykle stała któraś ze starszych córek pani aptekarzowej, a ona sama, wiecznie w stanie błogosławionym, zasiadała za wielką metalową kasą i stamtąd zarządzała sklepem, domem i liczną rodziną. Nikt chyba nie wiedział, ile było panien Konieczkówien, zresztą posiadanie takiej wiedzy na wiele by się nie zdało, bo stan ten zmieniał się regularnie niemal rok w rok. Pozostanie tajemnicą pani Eulalii Konieczkowej, jak to robiła, że w domu i w aptece panował zawsze nastrój niespiesznej dokładności, pogody ducha i żywego zainteresowania drugim człowiekiem. Wizyta tutaj była zajęciem dużo bardziej sensownym niż śledzenie lokalnej prasy, bo pani aptekarzowa wiedziała absolutnie wszystko o tym, co działo się w Warszawie, i swoją wiedzą chętnie dzieliła się z innymi.
Ledwie Magdalena i Julian Suchecki weszli do tego lokalu, troskliwie podpierając ciągle słaniającą się na nogach znakomitą pisarkę, a już otoczeni zostali przez panny aptekarzówny. Dziewczyny uwijały się jak pszczółki. Jedna przytaszczyła z czeluści domu fotel, druga miskę z ciepłą wodą, jeszcze inna dolała do niej jakiejś pachnącej rumiankiem substancji, kolejna już wyciągała drobne szmateczki do przemywania, szarpie, i nikt nie zdążył niemal słowa powiedzieć, a już pracowite mróweczki przemyły, zakleiły, owinęły i napoiły pannę Klementynę driakwią z walerianą i melisą.
Całe pomieszczenie zabudowane było wysokimi pod sufit brązowymi półkami, a na nich znajdowały się cuda. W osobnych butlach stały medykamenty takie jak teriak, eliksir Hoffmana, kamfora, mirra, wyciąg z piołunu, sproszkowana kora chinowca, liście senesu, guma arabska, ale dalej można było zauważyć takie rzeczy jak pudry, ekstrakt orzechowy do farbowania włosów i brody, wino rumbarbarowe, francuski cognac kuracyjny, perfumy w buteleczkach i na wagę, szczotki, grzebienie, ceratki, szylkretowe puzderka, tabakiery, wachlarze.
Kasa pani Konieczkowej stała tuż przy oknie.
– Czy widziała pani, co się stało? – zagadnęła ją Madzia, bo pytanie, czy to był nieszczęśliwy wypadek, czy też ktoś dybał na życie panny Tańskiej, dręczyło ją niesamowicie.
– Hmmm – mruknęła pani Eulalia, starając się jeszcze raz odtworzyć w myślach to, co zdołała zauważyć kątem oka, zajęta była akurat w tamtym momencie wpisywaniem do ksiąg ostatnich transakcji. – Pewna jestem, że to były konie Jelskich. Najwyraźniej poniosły, bo stangret darł się jak opętany. Samej poszkodowanej nie widziałam, lecz słyszałam jej krzyk, ale jedno wydaje mi się dziwne…
– Tak? – Pani aptekarzowa zamilkła zamyślona, więc Madzia spróbowała ją ponaglić.
– Panna Tańska szła krokiem spokojnym, zdecydowanym, słyszałam to wyraźnie. Dlaczego nagle znalazła się na środku ulicy prawie pod kołami powozu Jelskich?
– Myśli pani, że ktoś ją tam wepchnął? – Taka możliwość zaparła Magdalenie dech z oburzenia, a w oczach pani Konieczkowej zalśniła żądza dowiedzenia się prawdy.
– To niewykluczone, niewykluczone. Trzeba odszukać stangreta!
– Ale kto to zrobi? – szepnęła Madzia.
– Pani! – Aptekarzowa nie miała co do tego wątpliwości.
– Mam sama włóczyć się po Warszawie? Zaczepiać obcych mężczyzn? – To nie mieściło się Magdusi w głowie.
– Dlaczego sama? Może z nim? – Pani Eulalia wzruszyła ramionami i wskazała brodą na Juliana.
– Z nim? – powtórzyła z niedowierzaniem Magdusia, patrząc, jak Julian niezręcznie wachluje pannę Tańską jakąś gazetą i rozgląda się wokół z wyrazem twarzy tak rozkojarzonym i gapiowatym, że nie wiedziała, czy ma się z niego śmiać, czy podejść, pogłaskać po głowie i powiedzieć: „No już, już po wszystkim”. Ten pan Julian zdecydowanie nie nadawał się do prowadzenia śledztwa.
Rozmawiały sobie półgłosem w kącie apteki, a tymczasem przed wejściem zatrzymała się dorożka. Wysiadła z niej w wielkim pośpiechu bardzo przystojna dama.
– Klemuniu, serce moje, co się stało?!
Najwidoczniej jedna z panien Konieczkówien już zdążyła zawiadomić rodzinę o wypadku.
– Nie wiem, jak to się mogło stać – z wysiłkiem odpowiedziała panna Klementyna. – Takie mam wrażenie, jakby jakaś siła… Nie, nie… Nie mogę powiedzieć nic pewnego.
– Nic nie mów, zaraz zabiorę cię do domu. – Dama najwyraźniej nie chciała męczyć zdenerwowanej Klementyny i wśród tysięcznych podziękowań zapakowała pannę Tańską do dorożki.
Lusterko przy lampie odbijające światło.
Dawne bandaże.
Lek zawierający opium.
Mieszanka eteru i alkoholu.2
ON
Jak mogłem! Jak mogłem spieprzyć tak prostą sprawę! Sam Bóg dał mi znak, że ten chwast trzeba usunąć! Niepodobna, by taka kobieta chodziła po ziemi, bo zaraża, bo niszczy, bo wywraca do góry nogami boski porządek. No, koniec świata! Przebacz, Boże… Dałeś znak swojej woli tak oczywisty, a ja niegodny nie potrafiłem zrealizować Twojego przykazania. Podsunąłeś mi pod nos aż trzy elementy. Po pierwsze: ja tam właśnie się znalazłem, gdzie być powinienem. Po drugie: konie poniosły i stangret nie panował nad nimi zupełnie. Po trzecie: ona tamtędy szła. Wszystko w jednym punkcie, w jednym czasie. Wszystko precyzyjnie przez Ciebie zaplanowane, tylko moja przeklęta nieudolność! Nieudolność… Nieudolność? A może siła szatańska, bo jak inaczej wytłumaczyć to, co się stało? Przecież to wiedźma… czarownica… Pławić ją w stawie, a wypłynie… Wrzucić pod rozpędzone konie, a guz tylko na czole jej wyskoczy! O Boże! Miej w opiece nasz biedny kraj! Miej w opiece całą ludzkość, bo jeśli zachwieje się w posadach boski ład, któż nas ochroni? A sprawa jest przecież prosta! Czy można jaśniej wyrazić swój nakaz? Powiedziałeś: „ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą”. Tak powiedziałeś do Ewy, kobiety, wyganiając ją i Adama z raju. Dlaczego? Bo ona już raz nie uszanowała Twojej woli, a teraz historia się powtarza. Wykształcenie dla kobiet! Po co? No, ja się pytam po co?! Pomoże im to rodzić dzieci? Znajomość Horacego sprawi, że ugotuje taka lepszy obiad? A wiadomości jeograficzne ułatwią dogodzenie mężowi?
Samodzielność, powiada ta szatańska dziewka! Toż to jawny bunt! Gdzie nas może zaprowadzić samodzielność istot miałkich umysłowo, długowłosych, wilgotnych. To przez ich durną samodzielność ludzkość od tysięcy lat zmaga się z chorobami, wojnami, cierpieniem, głodem! Tego w raju nie było! To kobieta zabrała nam wieczystą szczęśliwość, a w zamian dała śmierć! Do jakich jeszcze nieszczęść doprowadzić może to pomiotło szatańskie? Skąd w niej takie durne i niebezpieczne zachcianki? Chłopa nie ma! Ale przecież garbata. Kto by to… Milcz, gębo sprośna, bo przecież z samym Bogiem gadasz!
Boże, przysięgam na swoje zbawienie, że ten błąd naprawię. Nie ulęknę się, choćby i stado szatanów jej broniło. Wielkie dzieło doprowadzę do końca. Amen.
Biblia, Rdz. 3, 13
– Może bezpieczniej będzie, jeśli panią odprowadzę? – zaproponował Julian, kiedy razem z Madzią wyszli z apteki. Dorożka odwożąca pannę Tańską już nikła we mgle. Głos mu lekko drżał, nerwowo zaciskał dłonie. Magdalena dostrzegła to i straszliwe podejrzenie eksplodowało w jej głowie! A tak w zasadzie, to skąd się wziął tak nagle tuż obok? Czy to możliwe, żeby to właśnie on popchnął pannę Tańską? Spojrzała na jego wiotką wysoką postać, na jasną twarz ozdobioną nieśmiałym uśmiechem. Nie uspokoiło jej to.
Złoczyńcy nie mają na fizjognomii wypisanych swoich podłych zamiarów – myślała i czuła, jak nogi już gotują się do ucieczki.
– Ja dziękuję, to niedaleko – odpowiedziała i nie czekając na jego reakcję, puściła się biegiem Lesznem w kierunku placu Bankowego. Chyba jej nie gonił, bo nie słyszała jego kroków za sobą. Ale kto wie? Może to ta mgła tak tłumiła wszystkie dźwięki? Może niknęły w odgłosach kroków innych przechodniów? Tu już było ich więcej. Śpieszyli gdzieś panowie w paltotach i cylindrach, pewnie urzędnicy pobliskiego banku albo Komisji Rządowej Przychodu i Skarbu mieszczącej się we wspaniałym, klasycystycznym gmachu wzniesionym niedawno według projektu najmodniejszego w ostatnich latach architekta Warszawy, Antonia Corazziego. Truchtem przebiegali posłańcy w liberiach. Szybkim krokiem szła też jakaś dama w skromnym paltociku, sama, z głową okrytą zniszczonym, niemodnym kapeluszem. Magda przemknęła między nimi. Obejrzała się za siebie dopiero wtedy, kiedy potwornie zdyszana dopadła bramy swojej kamienicy. Mgła tu była już rzadsza, a cały plac Bankowy oświetlały latarnie. Nie widziała tego groźnego Sucheckiego. Chyba jednak jej nie gonił. Stała przez chwilę, przyciskając dłonie do piersi, w której tłukło się rozszalałe serce. Nie chciała tak zdenerwowana pokazywać się w domu. Odpoczęła odrobinę, a potem weszła na górę krętymi kuchennymi schodami prowadzącymi do spiżarni i ciemnym korytarzem dotarła do swojego pokoju.
Magdusia mieszkała w dawnej służbówce przynależnej do wielkiego mieszkania wynajmowanego na spółkę przez Żarskich i Walewskich. Rodziny spowinowacone były ze sobą już od dwóch pokoleń i do tej pory żyły w swoich majątkach na wsi. Teraz mieszkanie w Warszawie, dla oszczędności wspólne, stało się koniecznością, bo Feliś Żarski i Maryś Walewski skończyli już dziesięć lat i rodzice, by hartować ich od młodości i zaprawiać w życiu społecznym, postanowili zrezygnować z domowej nauki i posłać do państwowego liceum.
Były w Warszawie dwa typy szkół. Jedne, czteroletnie, zwane wydziałowymi, przeznaczono dla uboższej młodzieży; drugie, departamentowe – dla młodzieńców z lepszych rodzin. Nauka trwała tam sześć lat, jeśli nie liczyć dwóch klas elementarnych. Właśnie do klasy elementarnej zostali zapisani Feliś i Maryś i codziennie dreptali do pałacu Kazimierzowskiego, który mieścił się przy Krakowskim Przedmieściu, by razem z setką innych chłopców nadrabiać zaległości domowej edukacji. Dreptali pod opieką kamienicznego dozorcy, właściciela chyba najbardziej rozwichrzonych siwych wąsów, Wojciecha Sobonia, który z tej okazji odkładał miotłę, odpasywał wielki fartuch, brał od chłopaków kajety spięte skórzanym paskiem i puszczał się niemal truchtem za wisusami. Co on z nimi miał! Chłopaczyska uciekały mu, jak tylko potrafiły, w słusznym przekonaniu, że takie towarzystwo kompromituje ich boleśnie. Był przecież widomym dowodem ich siusiumajstwa, niesamodzielności niegodnej prawdziwego mężczyzny i przynależności do klasy elementarnej, w której o mazgaja, maminsynka popłakującego w kącie i fajtłapę nietrudno. Obaj już po miesiącu nauki mieli tę swoją klasę w głębokiej pogardzie, więc uczyli się jak szaleni, by jak najszybciej zdać wszystkie potrzebne egzaminy i zacząć wreszcie naukę w poważnym liceum. Jeśli ktoś jednak myślał, że robili to w ciszy i skupieniu, to mylił się okrutnie. Dom chodził w posadach od wywrzaskiwanych deklinacji łacińskich, podstawowych dat historycznych czy dzikich awantur, które wybuchały nieodmiennie, kiedy wyniki działań matematycznych w kajetach obu chłopców okazywały się różne. Wszystkiemu temu przyglądała się młodsza siostra jednego z nich, Olusia Żarska, z wielką zazdrością w sercu, kibicując z piskiem w bitkach i braterskich przepychankach raz jednemu, raz drugiemu z chłopców.
Teraz jednak panowała cisza. Magdusia już zaczynała się niepokoić, czy przypadkiem chłopakom nie stało się coś złego, kiedy z salonu dobiegł ją szmer rozmów. Uchyliła lekko drzwi i nastawiła ucha. Ach, to zjechali obaj ojcowie! Hrabia Hieronim Żarski niechętnie opuszczał swój majątek, bo sprawy gospodarowania pochłaniały go całkowicie, hrabia Aleksander Walewski przyjeżdżał do Warszawy znacznie częściej, bo gnała go tęsknota do żony i sprawy publiczne. Teraz byli tu obaj, chociaż… No tak, wśród głosów Madzia rozpoznała też głos starszego pana Walewskiego, hrabiego Kazimierza. Coś się stało, że zjechali tutaj wszyscy?
Zaciekawiona weszła do salonu. Tematem rozmów były dwie sprawy. Pierwsza z nich to powołanie Banku Polskiego z inicjatywy księcia Franciszka Druckiego-Lubeckiego, co za niezwykle istotne uważali wszyscy zgromadzeni w salonie panowie, bo ten bank to możliwość uzyskiwania kredytów, wzmożenie robót publicznych. Ale nade wszystko rumieńce na twarzach wzbudzał projekt otworzenia giełdy, co oznaczało, że w Warszawie, tak jak dajmy na to w Londynie czy Paryżu, będzie można obracać papierami wartościowymi i przy pewnej ostrożności i zorientowaniu w życiu gospodarczym ciągnąć z nich całkiem niezłe dochody. Wybierali się więc panowie Walewscy razem z hrabią Żarskim całkiem niedaleko, bo na drugi koniec placu do siedziby banku, by pozakładać tam konta i rozejrzeć się już na miejscu w konkretnych możliwościach.
Drugą sprawą, która rozpalała umysły, była wojna rosyjsko-turecka, a szczególnie ostatnie działania generała Iwana Paskiewicza na Kaukazie. To także zainteresowało Magdalenę. Była dzieckiem, kiedy pan Aleksander uciekł z Kaukazu, gdzie zawleczono go pod przymusem, dostał się bowiem do niewoli rosyjskiej podczas napoleońskiej wojny. Jak przez mgłę pamiętała to, że wróciwszy do kraju, młodszy pan Walewski jeszcze długo musiał się ukrywać. Zainteresowanie tym tematem wzmagała w Magdalenie także ostatnia lektura. Właśnie przeczytała śliczną powieść poetycką modnego już od kilkunastu lat twórcy, George’a Byrona, Giaur. Trudno opowiedzieć, jak bardzo rozpaliła ona wyobraźnię panny Magdaleny. Te miasta ze strzelistymi minaretami, zamki ozdobne kamiennymi koronkami i zamknięte tam w haremach kobiety o zasłoniętych twarzach. Tajemnica, wielka miłość i jeszcze większe cierpienie. Wreszcie zemsta! Och, czyż może być coś bardziej emocjonującego?
Panowie jednak główną uwagę skupili na tym, że na ich oczach działy się wielkie rzeczy. Turcja, od setek lat panująca nad wieloma narodami, ta, która zgarnęła władzę nad całą południowo-wschodnią Europą, teraz się rozpadała, a nad jej ciągle jeszcze żyjącym cielskiem jak sępy czyhały Rosja, Wielka Brytania i Francja. Każde z tych państw marzyło o panowaniu nad ogromnymi połaciami Azji, a wstępem do tego miało być podporządkowanie sobie tych ziem, które pozostaną po Turcji. Jeśli już padnie, co nie było jednak do końca pewne.
– A mnie najbardziej interesuje los Grecji – włączyła się do dyskusji pani Florentyna. – To straszne, że kolebka naszej cywilizacji już od wielu setek lat znajduje się pod panowaniem muzułmańskim. Grecy mają za sobą chyba kilkanaście, sama nie wiem ile, powstań, ciągle walczą o niepodległość.
– Słyszałam – dodała przejęta pani Helena – że Greczynki, by nie dostać się w ręce oddziałów tureckich, skaczą z dziećmi w przepaść!
Rozmowa na te frapujące tematy jednak się nie rozwinęła. Interesy nie mogły czekać, panowie już się zbierali.
– Jak się masz, Magdalenko! – Hrabia Żarski, jej daleki krewny i dobroczyńca, żartobliwie uszczypnął ją w policzek na powitanie i pożegnanie jednocześnie. Wyjście panów ostudziło nieco emocje.
Magda padła na szezlong. Musiała porozmawiać z kimś o wypadku, którego była świadkiem, i o swoich podejrzeniach.
– Może zajrzyj do kuchni. Dziś na obiad mieliśmy pyszną cielęcinę – zaproponowała pani Florentyna. – Co tam w Instytucie?
– Dziękuję. Nie jestem głodna.
To wyznanie podziałało elektryzująco. Jak to? Ta Madzia, która zwykle po powrocie z miasta zjadłaby konia z kopytami, mówi teraz, że nie jest głodna? Hrabina Żarska, która z racji wieku już powinna statecznie zasiadać na kanapie z monoklem w oku i w czarnym czepeczku na włosach, które uparcie nie chciały być siwe, poderwała się z młodzieńczą werwą, by nalać Magdalenie trochę limoniady z dzbanka stojącego na stoliku. Wlepiła w nią bystry wzrok, nie wspomagając się monoklem, bo też do niczego nie był jej jeszcze potrzebny. Zamiast czarnego czepeczka na czubku głowy miała misterny koczek i loki puszczone po bokach. Natychmiast przy Madzi znalazła się także Helenka Walewska. Stała nad nią z talerzykiem z marengami i troską w oczach.
– Stało się coś?
– Wyobraźcie sobie… – zaczęła Magdusia i opowiedziała im o mgle, koniach, które poniosły, pannie Tańskiej i tajemniczym, groźnym Julianie. Powiedziała to wszystko niemal szeptem, by broń Panie Boże nic nie doszło do uszu dwóch urwisów, Felisia i Marysia, bo po pierwsze to nie były rzeczy dla nich odpowiednie, a po drugie, i ważniejsze, nigdy nie wiadomo, co oni z taką wiedzą mogli zrobić. Ale ta ostrożność była zupełnie niepotrzebna. Obaj siedzieli właśnie pod stolikiem do kawy osłoniętym obrusem haftowanym w piękne chryzantemy i sięgającym aż do ziemi. Słyszeli wszystko, o czym się mówiło, niezależnie od tego, czy było to powiedziane głośno czy szeptem.
Kiedy późnym wieczorem obaj chłopcy znaleźli się wreszcie w łóżkach, przystąpili do omówienia sytuacji. Wnioski były następujące. Po pierwsze trzeba pozbyć się zbyt krępującego towarzystwa durnego Sobonia. Po drugie w związku z otwieraniem konta w banku, co świadczyło o tym, że ich ojcowie mają zbyt dużo pieniędzy, trzeba obmyślić akcję, której skutkiem będzie zakup dla każdego z nich porządnego, dobrze ujeżdżonego konia. Kuców mieli już serdecznie dosyć. I wreszcie po trzecie należy zacząć śledztwo w sprawie panny Tańskiej, bo dorośli sobie z tym nie poradzą, a już panna Magdalena to na pewno. Pokrzepieni świetlanymi widokami na przyszłość zasnęli.
Madzia za to zasnąć nie mogła. Całe życie stanęło jej przed oczami i zdała sobie sprawę, jak daleką drogę przeszła od zasmarkanego dziecka z biednego dworu w Bednarach do panny, która jest damą klasową w najlepszej szkole dla dziewcząt w Warszawie i właśnie zarobiła swoje pierwsze pieniądze. Przypominała sobie, jak to jej babcia uprosiła swojego krewnego, hrabiego Hieronima, by ją wziął na wychowanie, jak wysłano ją na pensję panny Wilczyńskiej i jak tam po raz pierwszy zobaczyła pannę Tańską. To było nadzwyczajne przeżycie.
Było tak: pewnego razu do sali weszła ich dama klasowa, panna Serafina Zającówna, z pakietem jakichś pism pod pachą. Rozdała je swoim uczennicom. Pismo nosiło tytuł: Rozrywki dla Dzieci i bardzo się Madzi podobało! Budujące, pełne miłości do ojczyzny. Czego tam nie było! I opowieści narodowe bardzo piękne o panu Kościuszce, który na rynku w Krakowie przysięgał bronić ojczyzny, o księciu Józefie, który zginął w wodach Elstery, były fragmenty przecudnej książeczki panny Tańskiej pod tytułem: Pamiątka o dobrej matce, którą Madzia już znała, bo czytały ją sobie głośno z panią Florentyną, a nawet kawałki nowej powieści, Dziennik Franciszki Krasińskiej. Tej książki Magdalena jeszcze wtedy nie czytała, bo wyszła drukiem dopiero niedawno, a teraz leżała na stoliczku w jej pokoju z nieporozcinanymi kartkami i czekała na swoją kolej. Panna Zającówna opowiadała im, jak wspaniałą osobą jest Klementyna Tańska z takim zapałem, że aż ślina zbierała jej się w kącikach ust i Madzia z Zinaidą Lewczuk ze Lwowa, swoją najlepszą przyjaciółką, śmiały się z tego w kułak. Panna Zającówna to oczywiście zauważyła, ale zamiast zwrócić im uwagę, jak zwykle tonem nieco znużonym, ale obojętnym, rzekła:
– Panna Żarska na pewno chętnie zadeklamuje naszemu gościowi fragment Śpiewów historycznych pana Juliana Ursyna Niemcewicza, a panna Lewczukówna fragmenty ze sztuki Jadwiga, królowa polska.
Tego się nie spodziewały! Blady strach padł na nie, bo z relacji ich wychowawczyni wynikało, że ta panna Tańska jest osobą nadzwyczajną. Do tej pory wizytować szkoły dla dziewcząt mogli tylko mężczyźni, a teraz pojawiła się ona, kobieta! Musiała być niezwykle groźna i obie z Zinoczką opowiadały sobie, jaka to też mogła być ta panna inspektorka. No, taka jak dotychczasowi wizytatorzy, a w zasadzie jeszcze groźniejsza. Co prawda nie mogła mieć brody, ale musiała przypominać którąś z Gorgon. Trudno opowiedzieć, w jakim przerażeniu przeżyła Magdusia następne dni, a przecież musiała się jeszcze wyuczyć na pamięć stosownego fragmentu Niemcewicza. Starała się. Nawet nauczyła. Ale cóż z tego, kiedy była święcie przekonana, że wystarczy jedno spojrzenie tej panny Tańskiej, a ona, jeśli nie zamieni się w kamień, to na pewno zapomni całego nauczonego tekstu. Aż przyszedł ten dzień. Kiedy obudziła się w sypialni pełnej dziewcząt, zerknęła na łóżko Zinaidy. Było puste. Gdzie była? Uciekła? Och, matusiu, co z nieba spoglądasz na swoją córkę, ześlij ratunek! W towarzystwie Zinoczki dzisiejszy dzień zapowiadał się okropnie, ale bez niej?! Bez niej zupełnie nie do przeżycia! Madzia poderwała się i zobaczyła, jak jedna z zajmujących się nimi panien prowadzi przyjaciółkę słaniającą się z osłabienia, tak bladą, że cera jej nabrała zielonkawego odcienia.
– Połóż się, wezwiemy lekarza – powiedziała i odeszła.
– Zinoczka, co ci?
– Chyba tego nie przeżyję – jęknęła dziewczynka.
– Tak bardzo się boisz? – Magdusia na samą myśl o strachu koleżanki zaczęła się bać jeszcze bardziej, choć wydawało jej się to absolutnie niemożliwe.
– Tak – odpowiedziała i zaraz dodała: – zjadłam dwa surowe ziemniaki.
– Och! – jęknęła teraz z kolei Madzia i nic więcej nie była w stanie z siebie wydusić, bo nie wiedziała, czy bardziej ją boli to, że koleżanka postanowiła zostawić ją w tym nieszczęściu samą, czy to, że jej też nie przyszedł do głowy tak oczywisty koncept, czy wreszcie to, że teraz zaraz stanie przed panną Tańską sama samiuteńka, zapomni oczywiście tekstu, a ta straszna Meduza spojrzy na nią z wysoka… Oczywiście musi ona przypominać oprócz Gorgony jeszcze jakąś olbrzymkę, która, wchodząc do klasy, będzie się musiała zgiąć w pół, bo inaczej nie zmieści się w drzwiach. Więc ta panna Tańska spojrzy na nią z wysoka i ryknie tak, jak ryczeć może tylko potwór morski Lewiatan, o którym w Biblii przeczytała słowa, jakich nie da się zapomnieć: „z ust mu płomienie buchają, sypią się iskry ogniste. Dym wydobywa się z nozdrzy, jak z kotła pełnego wrzątku”.
Jakim cudem Magdusia przeżyła poranek, tego nawet ona sama nie była w stanie pojąć. Aż nastąpił ten moment. Drzwi się otworzyły, do sali weszła przełożona szkoły, panna Wilczyńska, osoba starsza już, spowita w brązową suknię i tak dystyngowana, że jedyne, co można było w jej obecności zrobić, to dygnąć głęboko i tak w tym ukłonie trwać. A za nią… A za nią… Magdusia tak jak inne panienki wstała na wejście tych dostojnych gości, ale nie śmiała podnieść na nich wzroku.
– Dzień dobry, panienki – usłyszała głos delikatny, melodyjny, anielski niemalże, a jednocześnie taki jakiś arystokratyczny, z wyższych sfer. Z wyższymi sferami Madzia była za pan brat, bo do pałacu w Kiernozi, w którym spędziła część swojego dzieciństwa, to nawet sam generał Krasiński potrafił zjechać, ale takiego głosu,jeszcze nie słyszała. Podniosła więc oczy i zobaczyła młodą kobietę, którą trudno było nazwać piękną, bo jej figurę zniekształcała trochę zbyt do góry wysunięta łopatka, ale elegancką, życzliwie się uśmiechającą i przyglądającą się im bacznie. Za nic do dziś nie mogła sobie przypomnieć, co było dalej. Ktoś coś mówił, ktoś mu odpowiadał, aż padły słowa panny Zającówny:
– Dla uczczenia naszego gościa panna Magdalena Żarska przygotowała deklamację.
– Och, posłucham z przyjemnością – odpowiedziała zachwycająca wizytatorka, a Madzia już wiedziała, że dołoży wszystkich sił, byle tylko jej deklamacja spodobała się pannie Tańskiej.
I tak było. Nie zapomniała ani słowa.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Najstarszy z budynków Uniwersytetu Warszawskiego, wybudowany dla króla Władysława IV jako prywatny pałacyk Wazów.
Minister skarbu Królestwa Polskiego.
Bezy.
Opera Karola Kurpińskiego ze słowami Niemcewicza.
W mitologii greckiej groźne siostry o przerażającym wyglądzie z ostrymi kłami i włosami z wijących się węży. Spojrzenie jednej z nich, Meduzy, zamieniało człowieka w kamień.
Biblia, Księga Hioba.