- nowość
- promocja
-
W empik go
Podzwiązki - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
25 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Podzwiązki - ebook
Prawda o nas samych często bywa niewygodna – czy odważysz się stawić jej czoła?
„Podzwiązki” to wyjątkowy zbiór 19 opowiadań, który prowadzi czytelnika przez labirynt skomplikowanych relacji i nieoczywistych wyborów. Autorka ukazuje związki w ich najbardziej surowej, intensywnej formie – takiej, która bywa tajemnicą, wyzwaniem lub chwilowym azylem, często ograniczonym przez społeczne oczekiwania czy własne wyobrażenia. Każda opowieść to osobna historia, a ich bohaterowie mierzą się z namiętnościami, nieporozumieniami i niedopowiedzeniami, odsłaniając swoje ukryte motywacje i granice, które są gotowi przekroczyć.
Proza Agaty Legan bada instynkty, kierujące ludzkimi decyzjami, stawia pytania o kompromisy, szczerość wobec siebie oraz odwagę bycia autentycznym. „Podzwiązki” to literackie lustro, które zmusza do konfrontacji z własnymi pragnieniami, lękami i wspomnieniami, pozostawiając czytelnika z refleksją nad tym, co w życiu naprawdę istotne.
– Uważaj, całujesz czyjąś dziewczynę – powiedziałam mu. Wtedy to było nawet zabawne. W tamten za ciepły wieczór, gdy za naszymi plecami rytmicznie mijały się pociągi, wiatr niósł zapach chmielu. Choć piwiarni, na którą patrzę, wtedy nie było. Myślę o tym z ulgą, bo szczególnie ją lubię i lubiłabym ją wówczas tak samo. Więc miałabym wspomnienia z nim stąd, w tym pomarańczowym świetle, w rytmie country. Musiałbym o nich wszystkich zapomnieć. Nie przyjść tu nigdy więcej. Jakby to była spalona ziemia. Albo całe spalone miasto. Po zarazie. Chociaż nie było zarazy. Tylko miłość. Bo przecież go wtedy kochałam – na tyle, na ile mogłam i potrafiłam kochać, kochając jednocześnie kogoś innego. Jak mogłam? Jak mogłam?
„Podzwiązki” to wyjątkowy zbiór 19 opowiadań, który prowadzi czytelnika przez labirynt skomplikowanych relacji i nieoczywistych wyborów. Autorka ukazuje związki w ich najbardziej surowej, intensywnej formie – takiej, która bywa tajemnicą, wyzwaniem lub chwilowym azylem, często ograniczonym przez społeczne oczekiwania czy własne wyobrażenia. Każda opowieść to osobna historia, a ich bohaterowie mierzą się z namiętnościami, nieporozumieniami i niedopowiedzeniami, odsłaniając swoje ukryte motywacje i granice, które są gotowi przekroczyć.
Proza Agaty Legan bada instynkty, kierujące ludzkimi decyzjami, stawia pytania o kompromisy, szczerość wobec siebie oraz odwagę bycia autentycznym. „Podzwiązki” to literackie lustro, które zmusza do konfrontacji z własnymi pragnieniami, lękami i wspomnieniami, pozostawiając czytelnika z refleksją nad tym, co w życiu naprawdę istotne.
– Uważaj, całujesz czyjąś dziewczynę – powiedziałam mu. Wtedy to było nawet zabawne. W tamten za ciepły wieczór, gdy za naszymi plecami rytmicznie mijały się pociągi, wiatr niósł zapach chmielu. Choć piwiarni, na którą patrzę, wtedy nie było. Myślę o tym z ulgą, bo szczególnie ją lubię i lubiłabym ją wówczas tak samo. Więc miałabym wspomnienia z nim stąd, w tym pomarańczowym świetle, w rytmie country. Musiałbym o nich wszystkich zapomnieć. Nie przyjść tu nigdy więcej. Jakby to była spalona ziemia. Albo całe spalone miasto. Po zarazie. Chociaż nie było zarazy. Tylko miłość. Bo przecież go wtedy kochałam – na tyle, na ile mogłam i potrafiłam kochać, kochając jednocześnie kogoś innego. Jak mogłam? Jak mogłam?
Kategoria: | Katalog |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-691-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TERAZ
Jest taki moment, tuż przed, gdy zupełnie nieświadomie, a jednak w nanoprzebłysku świadomości przeczuwa się nadchodzącą zmianę. W ostatnim ułamku sekundy przed. Kiedy jeszcze trwa przeszłość. Nie jako kojąca historia, z której się czerpie mądrość, ale jak najgłębsza cisza przed najdzikszą burzą. Kiedy przeczucie niepokoi. Człowiek chwyta się wtedy obecności – jedynej pewnej, jedynej możliwej do chwycenia. Tego, co teraz. Ułamek mija. Czyjeś oczy spotykają się w tłumie. Prócz teraz nie ma nic.
Nie spodziewała się, że Bernard jest masywny jak wojownik i że obudzi w niej nagle pierwotny atawizm. Unosi brodę, a jego wargi poruszają się od niewypowiadanych na głos liczb. Są to pięknie skrojone wargi człowieka, który zarabia, mówiąc. Dużo zarabia, dużo mówiąc. Co więcej: do rzeczy. Oraz do ludzi, naturalnie. Właśnie liczy swoich słuchaczy. Zachował ten zwyczaj z czasów, kiedy miał garstkę uczniów i dziennik z listą obecności. Teraz jego wykłady są otwarte i gromadzą tłumy. Mógłby sobie darować statystyki, tyle że nie chce. Tak przyjemnie łechcą jego ego. Bo ego Bernarda – zdaje się – jest jeszcze masywniejsze niż on i ma jeszcze wyżej uniesioną brodę. Mira jest przekonana, że widzi je o wiele wyraźniej niż samego mężczyznę. Choć mężczyznę też widzi całkiem nieźle.
On widzi – i będzie się przy tym upierał – przede wszystkim niebieskie oczy Miry. Granatowe. Skrzą się jak gniewny ocean w słońcu. Jakby z innej przestrzeni. W tym szaroburym zgromadzeniu. Obce i magnetyczne. Potem powie, że była czterdziesta ósma i że przestał poruszać wargami, choć rzędy za nią były przecież pełne. Powie: _Uległem hipnozie_. Ale to wcale nie będzie prawda. Mira wie zresztą doskonale, że nie patrzył jej także w oczy.
Poczuł ulgę, kiedy dziewczyna spojrzała w dół, na swój gruby notatnik i ciemne pióro. Zaraz jednak zobaczył, że się uśmiecha nieznacznie zza woalki długich rzęs i krótkiej grzywki takim lekko leniwym uśmiechem, jak do kogoś, co do kogo nie ma się pewności, czy jest kimś znajomym, czy do kogoś znajomego podobnym. Kąciki jej ust uniosły się i opadły. Trwało to mgnienie, ale Bernard zrozumiał – flirtowała z nim. Rzeczywiście, Mira powoli powędrowała wzrokiem od jego kolan po czoło i z powrotem. Bardzo powoli. Po kręgosłupie przeszedł mu impuls, jakby strzał lasera. Jeszcze moment i musiałby się niezręcznie tłumaczyć, więc strategicznie zrobił dwa kroki w tył i usiadł za biurkiem. Dopiero wtedy poczuł się względnie bezpieczny.
Nie bez wysiłku skupił się znów na pracy. Utkwił wzrok w głębi sali i zaczął mówić. Coraz głośniej i płynniej.
Mira bezwiednie stukała piórem w miękką okładkę brulionu. Na nowo zbierała myśli. Po co tu przyszła? Po co tu przyszła? Pisała artykuł o punktach stycznych mitów i religii. Z założenia miał to być tekst bez wstępnej tezy, maksymalnie obiektywny, odnoszący się do tak zwanych suchych faktów, rzeczowy, rzetelny, naszpikowany datami i odesłaniami do dowodów. Tak jej przykazał promotor. Ona wolałaby napisać coś obrazoburczego, co otworzy oczy uwięzionym w oparach wiar – opium dla mas, jak mawiała. Na razie musiało jej wystarczyć, że wie swoje i powinna trzymać się narzuconych wytycznych. Lubiła swoją pracę, a szczególnie ten etap – _research_.
Nazwisko Bernarda nic jej nie mówiło, ale było wszędzie. Większym lub mniejszym druczkiem. Wśród autorów tekstów i autorów cytatów. W radach naukowych. Pod fotografiami totemów i rycinami słowiańskich bóstw. Im dłużej na ten zbiór patrzyła, tym mocniej czuła, że irytuje ją ten obcy mężczyzna, który wydaje się mieć czelność wiedzieć wszystko. Zanim przyszła na wykład, zajrzała jeszcze na Wikipedię. _Pro forma_. Zapamiętała na szybko: Rumunia, Syria, Gwatemala. Teraz, słuchając jego tubalnego głosu, obserwując energiczne ruchy olbrzymich ramion, szeroką szyję i idealnie kuliste jabłko Adama, zdała sobie sprawę, że wizja spotkania sam na sam z tym człowiekiem napawa ją lękiem. Jakby mogła tylko albo uciec, albo zginąć, nic pomiędzy. Chociaż nie miała w zwyczaju dramatyzować.
– Panie profesorze… – Nie była pewna, czy już chce o coś zapytać, czy jedynie zatrzymać na sobie jego uwagę, ponownie. Bernard odwrócił się do niej nieznacznie, ale przecież nie mogła nie zauważyć, że jego źrenice natychmiast się powiększyły. Ocenił, że jest młodsza od niego o dobre piętnaście, może nawet dwadzieścia lat. Zanim jednak zdążył temu zapobiec, rozebrał ją w myślach, a bruzda na środku czoła zaczęła mu miarowo pulsować. Pokazał Mirze gestem, żeby poszła za nim. Wąskim korytarzem, klatką schodową – w dół. Do gabinetu, który nazywał w żartach komnatą tajemnic. Bałby się to teraz głośno powiedzieć. Nie chciał być śmieszny. Drzwi – pokryte ciemnozieloną tapicerką, miękką jak kanapa – zawsze robiły wrażenie.
– Zapraszam – mówi Bernard.
Mira się waha.
– Jest tu kilka strasznych eksponatów, ale większość od dawna nie żyje – dodaje.
Czy naprawdę sądzi, że Mira obawia się jego zbiorów? Nie zaś tego, że czuje jego zapach, jakby gorzkie migdały, i fakturę skóry, zanim zdążył ją… zanim ona zdążyłaby jego dotknąć? Wkłada mnóstwo wysiłku w opanowanie samej siebie. Przekracza próg i od razu sięga do torebki, by podać mu wizytówkę. Jest na niej imię, nazwisko i numer telefonu.
– Potrzebuję informacji do pracy badawczej – wyjaśnia.
To brzmi nieźle, ale Mira nie czuje się dzięki temu ani trochę bardziej profesjonalnie. Wizytówkę dała chyba wyłącznie po to, by mieć pretekst i musnąć opuszkami jego palce. Bernard czyta na głos jej imię. W jego ustach brzmi słodko, jak nazwa perfum lub wina. Powtarza je ponownie.
– Proszę i mi mówić po imieniu – dodaje w końcu i robi krok w jej kierunku. Stoją teraz bardzo blisko siebie. Za blisko jak na obcych sobie ludzi.
– Dziękuję – odpowiada Mira trochę speszona. Przecież to zaszczyt.
Jego pokój, pełen głębokich półek i wysokich witryn, przypomina galerię lub mroczne laboratorium alchemika. Trudno uwierzyć, że na zewnątrz jest zwyczajny uczelniany hol. Zimny i bezosobowy, a tu: książki w okładkach, które wydzielają intensywną woń byczej skóry, szamańskie fajki, dziwaczne kły, monety. Fiolki z ciemnobordowym płynem. Czyżby krwią? Całkiem możliwe. Zwłaszcza że wokół jednej z nich wije się jakby miniaturowa korona cierniowa. Dewocjonalia zawsze Mirę bawiły, ale te teraz, tutaj wydają się przerażające. W dodatku czuje, że Bernard nie spuszcza z niej wzroku, i przechodzą ją dreszcze. Nie odwraca się. Nic nie potrafi jednak poradzić na to, co sobie wyobraża…
Mira kaleczy sobie palec o cierń. _Ciekawość… pierwszy stopień_ – myśli. Bernard podchodzi i unosi drobną dłoń dziewczyny do swoich ust. Spija pomału ciepłą i gorzką kroplę. Ona dotyka jego warg, twardych jak rzeźba. _Skosztuj mnie całą_ – błaga w myślach. Wie, że smakuje dziś jak jeżyny. Opiera się plecami o regał, a on ujmuje jej udo, unosi kolano.
– Po co naprawdę przyszłaś? – pyta nagle.
– Przecież nie po ciebie – odpowiada Mira ze śmiechem. Wyjątkowo łatwo przyszedł jej ten żart i to _ty._ Mężczyzna patrzy na nią, a potem na zegarek. Musi wracać na wykład, zachowywać się, jak należy. Wyciąga ponownie rękę do tego zjawiska przed sobą. _Może do zjawy?_ – zastanawia się. Jest ujmująco rozgrzana, oddycha nierówno, płytko, jakby mówiła: _zapraszam_. I nieomal udaje mu się ją znów pocałować, jednak Mira chwyta go za nadgarstki i odsuwa.
– Czterdzieści pięć minut. Za czterdzieści pięć minut – powtarza i brzmi to zupełnie jak obietnica.
– Uciekniesz – stwierdza on.
– Po co? – Mira udaje, że się dziwi. Marnie udaje. Oboje wiedzą, że ucieczka byłaby najlepszym z rozwiązań. Szanse na profesjonalizm ich relacji rozpłynęły się jak poranna mgła w październiku. Ona nazwałaby to najchętniej reakcją chemiczną, on – sam nie wie.
– Nie jesteśmy w przedszkolu – rzuca Mira, starając się, by jej głos zabrzmiał dość lekko. Bernard uśmiecha się kurtuazyjnie.
– Jak bardzo idiotyczne byłoby zamknięcie cię tu na klucz, dopóki nie wrócę? – pyta nagle. – W skali od jednego do siedmiu.
– Poczekam, obiecuję – odpowiada ona.
Poczeka. Bo pragnie go bardziej niż dotąd.
Trzy kwadranse później Bernard wraca do gabinetu. Mira słyszała, że zbiegał, zeskakiwał po schodach, i nawet ją to bawi. Do tego ta ulga na jego barbarzyńskiej twarzy, kiedy otwiera drzwi i widzi, że przecież jest – siedzi na kanapie, jak obiecała. Proponuje herbatę. Ona odmawia. On znów pyta, po co przyszła.
– Przecież wiesz – mruczy Mira.
– Mogłaś zadzwonić – zauważa on.
– W takim razie zadzwonię. – Dziewczyna odgryza się błyskawicznie i wstaje, jakby zamierzała wyjść. Mimo wszystko.
– Nie wściekaj się. Próbuję zrozumieć. – Bernard podchodzi i delikatnie popycha ją z powrotem na miejsce. Ale Mira nie zamierza siadać.
– Co zrozumieć? Prawo natury? Nie jesteś przypadkiem antropologiem? – Mira mruży oczy i przechyla głowę, jakby rzeczywiście rozważała zasadność przyznanych mu tytułów naukowych.
– Tłumaczysz to prawem natury?
– Dlaczego nie?
– Cóż, może chciałbym się łudzić, że nie jestem przypadkową osobą, z którą połączył cię pociąg fizyczny? W każdym razie nie tylko.
– Przecież tego nie zaplanowałam – prycha Mira. – Niby jak? Poza tym: naprawdę? Chciałbyś się łudzić?
– Lubię przyjemne złudzenia, dzięki którym moje życie staje się bardziej ekscytujące – odpowiada Bernard, pochyla się i całuje tę zagadkową dziewczynę. Odchyla głowę, patrzy na nią, a potem robi to ponownie. Ma sprężyste wargi, więc nic dziwnego, że robi to po mistrzowsku. Mira przylega do jego ogromnej piersi i delikatnie wbija mu paznokcie w kark. Przechyla się lekko do tyłu, ciągnąc go na kanapę.
– Widzisz? – Tym razem to on ją powstrzymuje i sprowadza do pionu. – Co z tego, że dla ciebie to tylko szereg reakcji, które mogłabyś zapisać wzorami? Chcesz czy nie, już wierzysz, że mi się podobasz – stwierdza z satysfakcją.
Ona milczy.
– Zapraszam cię na kolację – oznajmia Bernard. – Do restauracji, nie do sypialni – dodaje pośpiesznie i unosi brwi w oczekiwaniu.
– Oboje wiemy, że ta kolacja zakończy się w sypialni – odpowiada Mira.
– Tym bardziej zapraszam. – Mężczyzna uśmiecha się szeroko.
Wieczór jest chłodny i ciemny. Mira czuje się jak podróżny, który wrócił z tropików w sam środek skrzącej polskiej zimy. Z rozpaloną słońcem skórą trudniej mu znieść wiatr i mróz. W lustrzanych ścianach parkingu widzi siebie i jego – dziwną parę: dojrzałego mężczyznę o aparycji Wikinga z teczką na ramieniu i zdecydowanie zbyt młodą kobietę w przetartych jeansach, z plecakiem. Tak bardzo do siebie nie pasują! Gdyby nie chemia, nie miałoby to żadnego sensu. To, że on poddaje się pożądaniu, wydaje się Mirze proste, przewidywalne nawet, ale dlaczego ona okazuje się tak bezmyślnie gotowa – nie rozumie.
– Masz kogoś? – pyta, zapinając pasy na przednim siedzeniu jego grafitowego range rovera evoque. Ma nadzieję, że przytaknie i może to podziała jak tama.
– Tak – odpowiada on krótko i odpala silnik, który mamrocze jak wielki leniwy kocur. Mira waha się, czy pytać dalej, czy po prostu łagodnie zmienić temat. Myliła się. To _tak_ zabolało. Ale wcale nie sprawiło, że wyskoczyła z samochodu.
– Jestem rozwodnikiem i cudzołożnikiem – oświadcza po chwili Bernard, wyraźnie zadowolony z literackiego określenia, które pewnie wymyślił dla siebie dawno temu.
– Bardzo śmieszne – stwierdza Mira z przekąsem. Mimo wszystko jej ulżyło.
– A jak wygląda twoja sytuacja łóżkowa? Jakiś mąż?
– Jacyś. – Dziewczyna mocno akcentuje liczbę mnogą. – Na szczęście żaden nie mój. – Uśmiecha się w końcu. – Widzisz, też tak potrafię – dodaje.
Wymieniają ciepłe spojrzenia.
Zatrzymują się przed restauracją. Bernard się nie spieszy. Jego wargi są zdecydowane i tak gorące, że każdy pocałunek parzy. Mira odpycha go rozpostartymi dłońmi, tak małymi na klacie jaskiniowca. Bezskutecznie. W końcu zaciska pięści na jego koszuli.
– Jesteś pewien, że w ogóle chcesz tam wejść? – pyta i znów brzmi to jak obietnica.
Bernard wysiada pierwszy. Obchodzi samochód, otwiera jej drzwi i podaje rękę. Nie puszcza. W lokalu wybiera stolik z dwiema ławami, ale nie siada naprzeciwko, tylko obok niej. Zamawia kawę.
– O tej porze? – dziwi się Mira. Ona zamówiła melisę.
– Potrzebuję dziś kofeiny – wyjaśnia.
– Myślę, że się nie doceniasz. Ani mnie – prowokuje.
Bernard ignoruje jej uwagę.
– Opowiedz mi, co robisz na co dzień. Oczywiście poza tym, co wiem, że robisz z mężczyznami – prosi.
– Akurat tego, co ci się wydaje, że wiesz, na pewno nie robię – mówi i od razu jest na siebie zła. – Pracuję. Piszę – dodaje błyskawicznie, ale i tak za późno. Widzi znowu to wielkie profesorskie ego Bernarda. – Tak, tak, jesteś dla mnie wyjątkowy – przyznaje. – Wyjątkowo cię nie lubię.
– Lubisz.
Lubi, cholera. To absurdalne! Możliwe, że kiedy się wygląda jak bohater z komiksów, który za moment rozepnie koszulę i pokaże znany symbol na kostiumie, kobiety lgną naturalnie, pęczkami. Nie ma podstaw, by nie brać ich za dobrą monetę. Nie wydarzają się błędy, na których można się uczyć. Ufasz losowi i płyniesz z prądem. Tak żył Bernard. Mira gryzie się w język, by nie zasypać go kontrargumentami albo choć bezczelnie stwierdzić, że jak na tak wykształconą osobę, strasznie głupio postępuje. Chciałaby to zrobić, pokłócić się, jeśli trzeba, ale obejmuje ją ramieniem i opiera nos na jej karku.
– Pachniesz jak jeżyny. Jak dziki środek lasu – stwierdza.
– Możesz mnie tak zapamiętać – mówi ona cicho, ze smutkiem. Jak na pożegnanie.
– Więc jednak uciekasz? – pyta zaniepokojony, ale nie czeka na odpowiedź, a od razu ją całuje. Zatrzymywanie Miry w ten sposób zaczyna wchodzić mu w nawyk.
– Nie rób tego – prosi. – Jestem złą monetą do kolekcji. Powinieneś to wiedzieć.
– Mira… – W jego głosie nie ma zniecierpliwienia, tylko czułość i lekkie rozbawienie. – Wiem, że masz swoje przekonania, i widzę. Widzę, jak walczysz z tym, że jednocześnie chcesz i nie chcesz mnie pouczyć, ale też mam świadomość, że potrafię zatrzymać cię przy sobie pomimo tego.
– Ale po co? – Nie rozumie go.
– Sęk w tym, że stawiamy sobie w życiu inne pytania. Ty wciąż pytasz, jak coś działa i po co jest, a ja pytam, czy to czyni mnie szczęśliwszym, lepszym. Reszta w gruncie rzeczy mało mnie obchodzi. Choć zaraz się przyczepisz, że to nienaukowe podejście.
– Ja na pewno nie uczynię cię szczęśliwszym ani lepszym – upiera się ona.
– Wybacz, ale wątpię. Myślę nawet, że to podziała w obie strony.
– No, to już bezczelność!
– Naprawdę?
Mira lubiła dotąd myśleć o sobie, że jest otwarta – tego się trzymała. Tyle że Bernard chce z nią zrobić wszystko po swojemu. Powinna się przeciw temu zbuntować. Jednocześnie poszła za nim przecież bez wahania do tej komnaty tajemnic za zielonymi drzwiami, do tego lokalu, na tę kanapę. Wiedziała, jaki jest, a jednak się zdecydowała.
Dłuższą chwilę siedzą w milczeniu.
– Możliwe, że to ty masz rację – słyszy jego szept koło ucha. – Jesteś zachwycająca, młoda, cudownie pyskata, obłędnie pachniesz. Sugeruję ci istnienie nadzwyczajnego porozumienia między nami, ale kto wie, czy nie działam w sposób zwyczajnie wyrachowany i tak naprawdę szukam metody, żeby zaciągnąć cię do łóżka.
Mira przygląda mu się z czułością teraz dopiero naprawdę rozbrojona.
– Skoro tak, mogłeś nam obojgu oszczędzić zachodu. Chciałam pójść z tobą do łóżka praktycznie od pierwszej sekundy, już tam, na wykładzie.
– Jasne, jasne, kpij sobie ze mnie!
– Serio mówię.
Bernard ujmuje jej twarz w dłonie. Przygląda się jej z bliska. Badawczo. Wreszcie znów ją całuje. Łapczywie, niemal zadając ból. Mira odpowiada tym samym. Przyciąga go do siebie, pozwala narastać pokusie. Wsuwa jego dłoń między swoje uda. Zaciska. Bernard się odchyla.
– Więc gdybym… – zaczyna. – Gdybym się nie zmusił do skupienia, tylko przerwał wykład, wyprowadził cię z sali i zabrał do siebie, tak bez słowa, gdybym zamknął drzwi, zaczął cię rozbierać… nie protestowałabyś?
– Nie.
Jest prawdziwie zaskoczony.
– Ale protestowałaś! Cały czas chciałaś uciekać. Od początku – zauważa.
– Przed sobą. Przed tym, jaka się stałam w twojej obecności.
– To znaczy jaka?
– Łatwa – wypala Mira.
Patrzą na siebie i wybuchają śmiechem.
– Na pewno nie wejdziesz? – upewnia się po raz kolejny. Mira kręci głową. Stoją przed bramą, a ona myśli tylko o tym, jak bardzo przerażają ją takie kamienice. Jak z seriali kryminalnych i francuskich romansów. Stare, ciemne podwórza z trzepakiem na środku. Miauczenie kotów przy kratkach ściekowych. Każda zastygła w czasie i przestrzeni kałuża. Bernard powiedział jej jeszcze w samochodzie, że ma loft z materacem na antresoli.
– Nie próbuję ci zaimponować. To nie jest dalszy ciąg stroszenia piórek. Po prostu wolę wiedzieć, czy nie masz lęku wysokości, zanim zaczniemy się kochać na górze.
– Jakiś ty wspaniałomyślny! – zadrwiła bez złości. – Umówmy się tak: jeśli okaże się, że mam lęk wysokości, po prostu zawiążesz mi oczy.
Bernard nie skomentował, ale krtań wyraźnie mu zadrżała. Mira była pewna, że sobie to wyobraził. W swojej wyobraźni stała się nagą Gwyneth Paltrow w nocnym oknie z _Wielkich nadziei_.
– Zaczekam – mówi jednak. W życiu się tak nie bała.
– Chodź, _easy girl_. No, chodź, chodź – rozkazuje Bernard łagodnie, ale na cienkiej granicy cierpliwości. Denerwuje się i dopiero teraz dla Miry staje się jasne, że jego nieokrzesane pożądanie faktycznie ma drugie dno: jest nim tęsknota za bliskością. Obejmuje mężczyznę od tyłu, zamyka oczy i wtula się w jego plecy.
Wie, że ulega.
Wie, co będzie dalej.
Jest taki moment, tuż przed, gdy zupełnie nieświadomie, a jednak w nanoprzebłysku świadomości przeczuwa się nadchodzącą zmianę. W ostatnim ułamku sekundy przed. Kiedy jeszcze trwa przeszłość. Nie jako kojąca historia, z której się czerpie mądrość, ale jak najgłębsza cisza przed najdzikszą burzą. Kiedy przeczucie niepokoi. Człowiek chwyta się wtedy obecności – jedynej pewnej, jedynej możliwej do chwycenia. Tego, co teraz. Ułamek mija. Czyjeś oczy spotykają się w tłumie. Prócz teraz nie ma nic.
Nie spodziewała się, że Bernard jest masywny jak wojownik i że obudzi w niej nagle pierwotny atawizm. Unosi brodę, a jego wargi poruszają się od niewypowiadanych na głos liczb. Są to pięknie skrojone wargi człowieka, który zarabia, mówiąc. Dużo zarabia, dużo mówiąc. Co więcej: do rzeczy. Oraz do ludzi, naturalnie. Właśnie liczy swoich słuchaczy. Zachował ten zwyczaj z czasów, kiedy miał garstkę uczniów i dziennik z listą obecności. Teraz jego wykłady są otwarte i gromadzą tłumy. Mógłby sobie darować statystyki, tyle że nie chce. Tak przyjemnie łechcą jego ego. Bo ego Bernarda – zdaje się – jest jeszcze masywniejsze niż on i ma jeszcze wyżej uniesioną brodę. Mira jest przekonana, że widzi je o wiele wyraźniej niż samego mężczyznę. Choć mężczyznę też widzi całkiem nieźle.
On widzi – i będzie się przy tym upierał – przede wszystkim niebieskie oczy Miry. Granatowe. Skrzą się jak gniewny ocean w słońcu. Jakby z innej przestrzeni. W tym szaroburym zgromadzeniu. Obce i magnetyczne. Potem powie, że była czterdziesta ósma i że przestał poruszać wargami, choć rzędy za nią były przecież pełne. Powie: _Uległem hipnozie_. Ale to wcale nie będzie prawda. Mira wie zresztą doskonale, że nie patrzył jej także w oczy.
Poczuł ulgę, kiedy dziewczyna spojrzała w dół, na swój gruby notatnik i ciemne pióro. Zaraz jednak zobaczył, że się uśmiecha nieznacznie zza woalki długich rzęs i krótkiej grzywki takim lekko leniwym uśmiechem, jak do kogoś, co do kogo nie ma się pewności, czy jest kimś znajomym, czy do kogoś znajomego podobnym. Kąciki jej ust uniosły się i opadły. Trwało to mgnienie, ale Bernard zrozumiał – flirtowała z nim. Rzeczywiście, Mira powoli powędrowała wzrokiem od jego kolan po czoło i z powrotem. Bardzo powoli. Po kręgosłupie przeszedł mu impuls, jakby strzał lasera. Jeszcze moment i musiałby się niezręcznie tłumaczyć, więc strategicznie zrobił dwa kroki w tył i usiadł za biurkiem. Dopiero wtedy poczuł się względnie bezpieczny.
Nie bez wysiłku skupił się znów na pracy. Utkwił wzrok w głębi sali i zaczął mówić. Coraz głośniej i płynniej.
Mira bezwiednie stukała piórem w miękką okładkę brulionu. Na nowo zbierała myśli. Po co tu przyszła? Po co tu przyszła? Pisała artykuł o punktach stycznych mitów i religii. Z założenia miał to być tekst bez wstępnej tezy, maksymalnie obiektywny, odnoszący się do tak zwanych suchych faktów, rzeczowy, rzetelny, naszpikowany datami i odesłaniami do dowodów. Tak jej przykazał promotor. Ona wolałaby napisać coś obrazoburczego, co otworzy oczy uwięzionym w oparach wiar – opium dla mas, jak mawiała. Na razie musiało jej wystarczyć, że wie swoje i powinna trzymać się narzuconych wytycznych. Lubiła swoją pracę, a szczególnie ten etap – _research_.
Nazwisko Bernarda nic jej nie mówiło, ale było wszędzie. Większym lub mniejszym druczkiem. Wśród autorów tekstów i autorów cytatów. W radach naukowych. Pod fotografiami totemów i rycinami słowiańskich bóstw. Im dłużej na ten zbiór patrzyła, tym mocniej czuła, że irytuje ją ten obcy mężczyzna, który wydaje się mieć czelność wiedzieć wszystko. Zanim przyszła na wykład, zajrzała jeszcze na Wikipedię. _Pro forma_. Zapamiętała na szybko: Rumunia, Syria, Gwatemala. Teraz, słuchając jego tubalnego głosu, obserwując energiczne ruchy olbrzymich ramion, szeroką szyję i idealnie kuliste jabłko Adama, zdała sobie sprawę, że wizja spotkania sam na sam z tym człowiekiem napawa ją lękiem. Jakby mogła tylko albo uciec, albo zginąć, nic pomiędzy. Chociaż nie miała w zwyczaju dramatyzować.
– Panie profesorze… – Nie była pewna, czy już chce o coś zapytać, czy jedynie zatrzymać na sobie jego uwagę, ponownie. Bernard odwrócił się do niej nieznacznie, ale przecież nie mogła nie zauważyć, że jego źrenice natychmiast się powiększyły. Ocenił, że jest młodsza od niego o dobre piętnaście, może nawet dwadzieścia lat. Zanim jednak zdążył temu zapobiec, rozebrał ją w myślach, a bruzda na środku czoła zaczęła mu miarowo pulsować. Pokazał Mirze gestem, żeby poszła za nim. Wąskim korytarzem, klatką schodową – w dół. Do gabinetu, który nazywał w żartach komnatą tajemnic. Bałby się to teraz głośno powiedzieć. Nie chciał być śmieszny. Drzwi – pokryte ciemnozieloną tapicerką, miękką jak kanapa – zawsze robiły wrażenie.
– Zapraszam – mówi Bernard.
Mira się waha.
– Jest tu kilka strasznych eksponatów, ale większość od dawna nie żyje – dodaje.
Czy naprawdę sądzi, że Mira obawia się jego zbiorów? Nie zaś tego, że czuje jego zapach, jakby gorzkie migdały, i fakturę skóry, zanim zdążył ją… zanim ona zdążyłaby jego dotknąć? Wkłada mnóstwo wysiłku w opanowanie samej siebie. Przekracza próg i od razu sięga do torebki, by podać mu wizytówkę. Jest na niej imię, nazwisko i numer telefonu.
– Potrzebuję informacji do pracy badawczej – wyjaśnia.
To brzmi nieźle, ale Mira nie czuje się dzięki temu ani trochę bardziej profesjonalnie. Wizytówkę dała chyba wyłącznie po to, by mieć pretekst i musnąć opuszkami jego palce. Bernard czyta na głos jej imię. W jego ustach brzmi słodko, jak nazwa perfum lub wina. Powtarza je ponownie.
– Proszę i mi mówić po imieniu – dodaje w końcu i robi krok w jej kierunku. Stoją teraz bardzo blisko siebie. Za blisko jak na obcych sobie ludzi.
– Dziękuję – odpowiada Mira trochę speszona. Przecież to zaszczyt.
Jego pokój, pełen głębokich półek i wysokich witryn, przypomina galerię lub mroczne laboratorium alchemika. Trudno uwierzyć, że na zewnątrz jest zwyczajny uczelniany hol. Zimny i bezosobowy, a tu: książki w okładkach, które wydzielają intensywną woń byczej skóry, szamańskie fajki, dziwaczne kły, monety. Fiolki z ciemnobordowym płynem. Czyżby krwią? Całkiem możliwe. Zwłaszcza że wokół jednej z nich wije się jakby miniaturowa korona cierniowa. Dewocjonalia zawsze Mirę bawiły, ale te teraz, tutaj wydają się przerażające. W dodatku czuje, że Bernard nie spuszcza z niej wzroku, i przechodzą ją dreszcze. Nie odwraca się. Nic nie potrafi jednak poradzić na to, co sobie wyobraża…
Mira kaleczy sobie palec o cierń. _Ciekawość… pierwszy stopień_ – myśli. Bernard podchodzi i unosi drobną dłoń dziewczyny do swoich ust. Spija pomału ciepłą i gorzką kroplę. Ona dotyka jego warg, twardych jak rzeźba. _Skosztuj mnie całą_ – błaga w myślach. Wie, że smakuje dziś jak jeżyny. Opiera się plecami o regał, a on ujmuje jej udo, unosi kolano.
– Po co naprawdę przyszłaś? – pyta nagle.
– Przecież nie po ciebie – odpowiada Mira ze śmiechem. Wyjątkowo łatwo przyszedł jej ten żart i to _ty._ Mężczyzna patrzy na nią, a potem na zegarek. Musi wracać na wykład, zachowywać się, jak należy. Wyciąga ponownie rękę do tego zjawiska przed sobą. _Może do zjawy?_ – zastanawia się. Jest ujmująco rozgrzana, oddycha nierówno, płytko, jakby mówiła: _zapraszam_. I nieomal udaje mu się ją znów pocałować, jednak Mira chwyta go za nadgarstki i odsuwa.
– Czterdzieści pięć minut. Za czterdzieści pięć minut – powtarza i brzmi to zupełnie jak obietnica.
– Uciekniesz – stwierdza on.
– Po co? – Mira udaje, że się dziwi. Marnie udaje. Oboje wiedzą, że ucieczka byłaby najlepszym z rozwiązań. Szanse na profesjonalizm ich relacji rozpłynęły się jak poranna mgła w październiku. Ona nazwałaby to najchętniej reakcją chemiczną, on – sam nie wie.
– Nie jesteśmy w przedszkolu – rzuca Mira, starając się, by jej głos zabrzmiał dość lekko. Bernard uśmiecha się kurtuazyjnie.
– Jak bardzo idiotyczne byłoby zamknięcie cię tu na klucz, dopóki nie wrócę? – pyta nagle. – W skali od jednego do siedmiu.
– Poczekam, obiecuję – odpowiada ona.
Poczeka. Bo pragnie go bardziej niż dotąd.
Trzy kwadranse później Bernard wraca do gabinetu. Mira słyszała, że zbiegał, zeskakiwał po schodach, i nawet ją to bawi. Do tego ta ulga na jego barbarzyńskiej twarzy, kiedy otwiera drzwi i widzi, że przecież jest – siedzi na kanapie, jak obiecała. Proponuje herbatę. Ona odmawia. On znów pyta, po co przyszła.
– Przecież wiesz – mruczy Mira.
– Mogłaś zadzwonić – zauważa on.
– W takim razie zadzwonię. – Dziewczyna odgryza się błyskawicznie i wstaje, jakby zamierzała wyjść. Mimo wszystko.
– Nie wściekaj się. Próbuję zrozumieć. – Bernard podchodzi i delikatnie popycha ją z powrotem na miejsce. Ale Mira nie zamierza siadać.
– Co zrozumieć? Prawo natury? Nie jesteś przypadkiem antropologiem? – Mira mruży oczy i przechyla głowę, jakby rzeczywiście rozważała zasadność przyznanych mu tytułów naukowych.
– Tłumaczysz to prawem natury?
– Dlaczego nie?
– Cóż, może chciałbym się łudzić, że nie jestem przypadkową osobą, z którą połączył cię pociąg fizyczny? W każdym razie nie tylko.
– Przecież tego nie zaplanowałam – prycha Mira. – Niby jak? Poza tym: naprawdę? Chciałbyś się łudzić?
– Lubię przyjemne złudzenia, dzięki którym moje życie staje się bardziej ekscytujące – odpowiada Bernard, pochyla się i całuje tę zagadkową dziewczynę. Odchyla głowę, patrzy na nią, a potem robi to ponownie. Ma sprężyste wargi, więc nic dziwnego, że robi to po mistrzowsku. Mira przylega do jego ogromnej piersi i delikatnie wbija mu paznokcie w kark. Przechyla się lekko do tyłu, ciągnąc go na kanapę.
– Widzisz? – Tym razem to on ją powstrzymuje i sprowadza do pionu. – Co z tego, że dla ciebie to tylko szereg reakcji, które mogłabyś zapisać wzorami? Chcesz czy nie, już wierzysz, że mi się podobasz – stwierdza z satysfakcją.
Ona milczy.
– Zapraszam cię na kolację – oznajmia Bernard. – Do restauracji, nie do sypialni – dodaje pośpiesznie i unosi brwi w oczekiwaniu.
– Oboje wiemy, że ta kolacja zakończy się w sypialni – odpowiada Mira.
– Tym bardziej zapraszam. – Mężczyzna uśmiecha się szeroko.
Wieczór jest chłodny i ciemny. Mira czuje się jak podróżny, który wrócił z tropików w sam środek skrzącej polskiej zimy. Z rozpaloną słońcem skórą trudniej mu znieść wiatr i mróz. W lustrzanych ścianach parkingu widzi siebie i jego – dziwną parę: dojrzałego mężczyznę o aparycji Wikinga z teczką na ramieniu i zdecydowanie zbyt młodą kobietę w przetartych jeansach, z plecakiem. Tak bardzo do siebie nie pasują! Gdyby nie chemia, nie miałoby to żadnego sensu. To, że on poddaje się pożądaniu, wydaje się Mirze proste, przewidywalne nawet, ale dlaczego ona okazuje się tak bezmyślnie gotowa – nie rozumie.
– Masz kogoś? – pyta, zapinając pasy na przednim siedzeniu jego grafitowego range rovera evoque. Ma nadzieję, że przytaknie i może to podziała jak tama.
– Tak – odpowiada on krótko i odpala silnik, który mamrocze jak wielki leniwy kocur. Mira waha się, czy pytać dalej, czy po prostu łagodnie zmienić temat. Myliła się. To _tak_ zabolało. Ale wcale nie sprawiło, że wyskoczyła z samochodu.
– Jestem rozwodnikiem i cudzołożnikiem – oświadcza po chwili Bernard, wyraźnie zadowolony z literackiego określenia, które pewnie wymyślił dla siebie dawno temu.
– Bardzo śmieszne – stwierdza Mira z przekąsem. Mimo wszystko jej ulżyło.
– A jak wygląda twoja sytuacja łóżkowa? Jakiś mąż?
– Jacyś. – Dziewczyna mocno akcentuje liczbę mnogą. – Na szczęście żaden nie mój. – Uśmiecha się w końcu. – Widzisz, też tak potrafię – dodaje.
Wymieniają ciepłe spojrzenia.
Zatrzymują się przed restauracją. Bernard się nie spieszy. Jego wargi są zdecydowane i tak gorące, że każdy pocałunek parzy. Mira odpycha go rozpostartymi dłońmi, tak małymi na klacie jaskiniowca. Bezskutecznie. W końcu zaciska pięści na jego koszuli.
– Jesteś pewien, że w ogóle chcesz tam wejść? – pyta i znów brzmi to jak obietnica.
Bernard wysiada pierwszy. Obchodzi samochód, otwiera jej drzwi i podaje rękę. Nie puszcza. W lokalu wybiera stolik z dwiema ławami, ale nie siada naprzeciwko, tylko obok niej. Zamawia kawę.
– O tej porze? – dziwi się Mira. Ona zamówiła melisę.
– Potrzebuję dziś kofeiny – wyjaśnia.
– Myślę, że się nie doceniasz. Ani mnie – prowokuje.
Bernard ignoruje jej uwagę.
– Opowiedz mi, co robisz na co dzień. Oczywiście poza tym, co wiem, że robisz z mężczyznami – prosi.
– Akurat tego, co ci się wydaje, że wiesz, na pewno nie robię – mówi i od razu jest na siebie zła. – Pracuję. Piszę – dodaje błyskawicznie, ale i tak za późno. Widzi znowu to wielkie profesorskie ego Bernarda. – Tak, tak, jesteś dla mnie wyjątkowy – przyznaje. – Wyjątkowo cię nie lubię.
– Lubisz.
Lubi, cholera. To absurdalne! Możliwe, że kiedy się wygląda jak bohater z komiksów, który za moment rozepnie koszulę i pokaże znany symbol na kostiumie, kobiety lgną naturalnie, pęczkami. Nie ma podstaw, by nie brać ich za dobrą monetę. Nie wydarzają się błędy, na których można się uczyć. Ufasz losowi i płyniesz z prądem. Tak żył Bernard. Mira gryzie się w język, by nie zasypać go kontrargumentami albo choć bezczelnie stwierdzić, że jak na tak wykształconą osobę, strasznie głupio postępuje. Chciałaby to zrobić, pokłócić się, jeśli trzeba, ale obejmuje ją ramieniem i opiera nos na jej karku.
– Pachniesz jak jeżyny. Jak dziki środek lasu – stwierdza.
– Możesz mnie tak zapamiętać – mówi ona cicho, ze smutkiem. Jak na pożegnanie.
– Więc jednak uciekasz? – pyta zaniepokojony, ale nie czeka na odpowiedź, a od razu ją całuje. Zatrzymywanie Miry w ten sposób zaczyna wchodzić mu w nawyk.
– Nie rób tego – prosi. – Jestem złą monetą do kolekcji. Powinieneś to wiedzieć.
– Mira… – W jego głosie nie ma zniecierpliwienia, tylko czułość i lekkie rozbawienie. – Wiem, że masz swoje przekonania, i widzę. Widzę, jak walczysz z tym, że jednocześnie chcesz i nie chcesz mnie pouczyć, ale też mam świadomość, że potrafię zatrzymać cię przy sobie pomimo tego.
– Ale po co? – Nie rozumie go.
– Sęk w tym, że stawiamy sobie w życiu inne pytania. Ty wciąż pytasz, jak coś działa i po co jest, a ja pytam, czy to czyni mnie szczęśliwszym, lepszym. Reszta w gruncie rzeczy mało mnie obchodzi. Choć zaraz się przyczepisz, że to nienaukowe podejście.
– Ja na pewno nie uczynię cię szczęśliwszym ani lepszym – upiera się ona.
– Wybacz, ale wątpię. Myślę nawet, że to podziała w obie strony.
– No, to już bezczelność!
– Naprawdę?
Mira lubiła dotąd myśleć o sobie, że jest otwarta – tego się trzymała. Tyle że Bernard chce z nią zrobić wszystko po swojemu. Powinna się przeciw temu zbuntować. Jednocześnie poszła za nim przecież bez wahania do tej komnaty tajemnic za zielonymi drzwiami, do tego lokalu, na tę kanapę. Wiedziała, jaki jest, a jednak się zdecydowała.
Dłuższą chwilę siedzą w milczeniu.
– Możliwe, że to ty masz rację – słyszy jego szept koło ucha. – Jesteś zachwycająca, młoda, cudownie pyskata, obłędnie pachniesz. Sugeruję ci istnienie nadzwyczajnego porozumienia między nami, ale kto wie, czy nie działam w sposób zwyczajnie wyrachowany i tak naprawdę szukam metody, żeby zaciągnąć cię do łóżka.
Mira przygląda mu się z czułością teraz dopiero naprawdę rozbrojona.
– Skoro tak, mogłeś nam obojgu oszczędzić zachodu. Chciałam pójść z tobą do łóżka praktycznie od pierwszej sekundy, już tam, na wykładzie.
– Jasne, jasne, kpij sobie ze mnie!
– Serio mówię.
Bernard ujmuje jej twarz w dłonie. Przygląda się jej z bliska. Badawczo. Wreszcie znów ją całuje. Łapczywie, niemal zadając ból. Mira odpowiada tym samym. Przyciąga go do siebie, pozwala narastać pokusie. Wsuwa jego dłoń między swoje uda. Zaciska. Bernard się odchyla.
– Więc gdybym… – zaczyna. – Gdybym się nie zmusił do skupienia, tylko przerwał wykład, wyprowadził cię z sali i zabrał do siebie, tak bez słowa, gdybym zamknął drzwi, zaczął cię rozbierać… nie protestowałabyś?
– Nie.
Jest prawdziwie zaskoczony.
– Ale protestowałaś! Cały czas chciałaś uciekać. Od początku – zauważa.
– Przed sobą. Przed tym, jaka się stałam w twojej obecności.
– To znaczy jaka?
– Łatwa – wypala Mira.
Patrzą na siebie i wybuchają śmiechem.
– Na pewno nie wejdziesz? – upewnia się po raz kolejny. Mira kręci głową. Stoją przed bramą, a ona myśli tylko o tym, jak bardzo przerażają ją takie kamienice. Jak z seriali kryminalnych i francuskich romansów. Stare, ciemne podwórza z trzepakiem na środku. Miauczenie kotów przy kratkach ściekowych. Każda zastygła w czasie i przestrzeni kałuża. Bernard powiedział jej jeszcze w samochodzie, że ma loft z materacem na antresoli.
– Nie próbuję ci zaimponować. To nie jest dalszy ciąg stroszenia piórek. Po prostu wolę wiedzieć, czy nie masz lęku wysokości, zanim zaczniemy się kochać na górze.
– Jakiś ty wspaniałomyślny! – zadrwiła bez złości. – Umówmy się tak: jeśli okaże się, że mam lęk wysokości, po prostu zawiążesz mi oczy.
Bernard nie skomentował, ale krtań wyraźnie mu zadrżała. Mira była pewna, że sobie to wyobraził. W swojej wyobraźni stała się nagą Gwyneth Paltrow w nocnym oknie z _Wielkich nadziei_.
– Zaczekam – mówi jednak. W życiu się tak nie bała.
– Chodź, _easy girl_. No, chodź, chodź – rozkazuje Bernard łagodnie, ale na cienkiej granicy cierpliwości. Denerwuje się i dopiero teraz dla Miry staje się jasne, że jego nieokrzesane pożądanie faktycznie ma drugie dno: jest nim tęsknota za bliskością. Obejmuje mężczyznę od tyłu, zamyka oczy i wtula się w jego plecy.
Wie, że ulega.
Wie, co będzie dalej.
więcej..
BESTSELLERY
- EBOOK
36,90 zł 51,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
19,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
19,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
19,90 zł 32,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.