Poezje zebrane. Tom 2. Napój cienisty. Dziejba leśna. Poezje rozproszone - ebook
Poezje zebrane. Tom 2. Napój cienisty. Dziejba leśna. Poezje rozproszone - ebook
W dwóch tomach gromadzimy poetycką spuściznę Bolesława Leśmiana, która dziś – sto czterdzieści lat od narodzin poety i osiemdziesiąt lat po jego śmierci – wciąż uderza urodą słowa, zaskakuje subtelnością i trafnością neologizmów, a lepiej rzec: leśmianizmów, zniewala siłą brzmienia, urzeka melodią języka. Która mówi o życiu i uczuciu. I życie potrafi odmienić.
Niniejsze wydanie oparte zostało na pierwszym tomie Dzieł wszystkich Bolesława Leśmiana (PIW 2010) w opracowaniu Jacka Trznadla. Proponujemy tu jednak – jako swoistą alternatywę dla wydania krytycznego – obcowanie z samymi tekstami Leśmiana, bez filologicznych przypisów i obszernych not właściwych edycji dzieł wszystkich. Należy się bowiem czytelnikowi Leśmian sam w sobie. Aby czytając, mógł zaniedyszeć.
W tomie pierwszym mamy dwa obszerne zbiory: Sad rozstajny z 1912 roku oraz Łąkę z 1920 roku. Drugi tom zawiera: Napój cienisty z roku 1934, pośmiertnie wydaną Dziejbę leśną (1938) oraz poezje rozproszone
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-06-03391-5 |
Rozmiar pliku: | 694 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POWIEŚĆ O ROZUMNEJ DZIEWCZYNIE
I
Tak mówię do dziewczyny: Nie wwódź mnie w bór ciemny,
Nie wołaj po imieniu, nie patrz oko w oko –
Bo nigdy nie wiadomo, co za stwór tajemny
Z mroku na świat pod ludzką przychodzi powłoką.
A nuż jestem odmienny, niźli tobie chce się –
Niż ten, którego tulisz w niemej pieszczot skardze.
Poznasz mię nad jeziorem – i w polu i w lesie –
A nie poznasz na łożu, nie poznasz przy wardze.
O, nie pytaj mnie o nic! Nie widuj mnie we śnie!
Ufaj moim pieszczotom, wierzaj w me tumany.
W ramion twoich zaciszu pragnę tak bezkreśnie
Zasnąć choćby na chwilę – inny i nieznany.
Nuć mi do snu cokolwiek, byle oczy zwierać.
Niech twa pierś mię kołysze, jak chce i jak umie –
A gdy przyjdzie godzina, nie wzbraniaj umierać!
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.
II
I znów mówię: Gdy w nagłej stu zmierzchów żałobie
Czekałaś na me przyjście, nim się Bóg nadarzy –
Mnie tylko, mnie jednego nie było przy tobie!
Zapóźniłem się… Winna jakaś mgła bez twarzy…
Nieraz w obcych mi cieniów biegnę rozwiewiska
I zatracam ścieżynę do własnej rozpaczy.
Czemuż jestem daleki? A ty – czemu bliska?
I tak zawsze i zawsze i nigdy inaczej!
Czemu wczoraj tę brzozę wśród słońca błyskotów
Ozdobiłem, pląsając, w perły i korale?
Dziś dla ciebie mi zbrakło strwonionych klejnotów,
Puste są moje dłonie i czcze moje żale.
Czasem bywają takie na uboczu święta,
Dusza przez sen tak szumi, że w tym właśnie szumie
O tych, których się kocha, najmniej się pamięta…
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.
III
I znów mówię: Nie było i nigdy nie będzie!
Stać się miało gdziekolwiek i już się nie stanie!
Chciałem chatę snom ciosać i biec na spotkanie
I zamieszkać wraz z tobą w miłosnym obłędzie.
Czemuż dusza w mrok dąży? Czemu losem zwie go?
Nigdy razem! A wpobok czas pusty się wlecze.
Czy jest we mnie ktoś inny, oprócz mnie samego,
Co ulega tym smutkom, którym ja krwią przeczę?
O, spojrzyj, jak ja teraz bezwolnie się trudzę,
Szczęściu swemu dziwaczne gromadząc przeszkody!
Jak swe żale uśpione o północy budzę
I jak idąc ku tobie, omijam ogrody!
Mógłbym duszę po kwiatach dla ciebie roztrwonić,
Mógłbym śmiercią oślepły znaleźć cię w gwiazd tłumie,
Ale szczęścia własnego nie potrafię bronić!
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.
IV
I znów mówię: Gdy zazdrość w pustce mię zaskoczy,
Śnię o innej… Nikt nie wie, czym jest jej pieszczota.
Ma wszystkich zmarłych dziewcząt niezbadane oczy.
Suknia jej – prosto z bajki – cała brzmi od złota!
Jedziem w modrej karocy. Usta ku mnie chyli.
Tłum wyśnionych cudaków w zachwyceniu czeka
Na pierwszy pocałunek… Ona jeszcze zwleka,
A ja ciebie wśród tłumu postrzegam w tej chwili.
Stoisz – chora i w łachman odziana żebraczy.
Widzisz mnie. Ja umyślnie wzrok utkwiłem w niebie.
I starzejesz się z bólu i brzydniesz z rozpaczy,
I nikt już, nikt nie zdoła dziś pokochać ciebie!
Więc biegnę z nagłym krzykiem, chwytam cię w ramiona
I płacz piersi schorzałej pieszczotami tłumię!
Umierasz, a ja szepcę: „Wiedziałem, że skona!” –
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.
V
Rozumie i piersiami chce karmić noc ciemną,
A na byle skinienie swe czoło rozchmurza,
I wie, że o mnie trzeba rozmawiać nie ze mną,
I dumając o wszystkim, dłoń w kwiatach zanurza.
Śledzi drogi dalekiej zbłąkaną krzywiznę,
Gdzie wzrok ginie, jak w nurtach rozwiewnej mogiły,
I w zwierciadle przegląda swoje wargi żyzne,
Czy mnie bardziej, niż ona, ku sobie zwabiły?
I przesłania je dłonią i patrzy ciekawie,
Czym jest bez nich? Czy sobą? I nie wie, czy sobą?
Bo dla oczu, zwierciadła zbłyskanych żałobą,
Ubożeje ust brakiem, że nie ma jej prawie…
A gdy przyjdę – zwierciadło żegna znakiem krzyża
I wprzód wargi podaje w skupionej zadumie,
A potem – dośmielona – całą siebie zbliża
I całuje i płacze i wszystko rozumie!…
SEN
Śniło mi się, że konasz samotnie,
Mnie nie było, ale jestem już!…
Biegłem do cię powrotnie, powrotnie
Poprzez gęstwę błyskawic i burz.
Leżysz – męką szpecona bezkarną
I zanikiem wychudzonych lic.
Dłonie twoje do próżni się garną…
Patrzysz na mnie i nie mówisz nic.
Więc porwałem cię w ramion spowicie
Razem z śmiercią, co twe piersi ssie
I swe własne tchnąłem w ciebie życie –
Tchnąłem życie – i zbudziłem się!
PIERWSZA SCHADZKA
Pierwsza schadzka za grobem! Rozwalona brama.
Stąpaj pilnie!… Ucałuj ten po drodze krzak.
Czy to – ty? – Już zmieniona, a jeszcze – ta sama?
Upewnij!… Wzrok mi słabnie… Podaj dłonią znak!
Nie ma znaków! Od dawna już w nic się rozwiały!
Nie ma żadnych upewnień! Nikt nie wierzy w nas!…
Zmilkły śmiechy w ciemnościach i płacze ustały.
W pajęczynie po kątach zagnieździł się – czas…
Zejdź z drogi – ćmom i kwiatom!… Postroń się złudzeniom!…
Chyba najrzeczywistszy jest ten – siana stóg…
Czemu płaczesz? – Dla ludzi, oddanych istnieniom,
Ból nasz – ledwo jest dreszczem księżycowych smug.
ROZMOWA
– Czekam na ciebie – żywa,
Zbudzona, niecierpliwa.
Pożądam nieprzytomnie
Twych dłoni, warg i lic –
I śpiewam, póki o mnie
Śmierć jeszcze nie wie nic!
Czemu od jezior strony
Zaklęty i spóźniony
Przychodzisz w nocy znój,
Kochanku mój?
– Przychodzę na lamenty,
Spóźniony i zaklęty.
Ciało się moje mroczy,
Ze śpiewu idąc w śpiew.
Nie wiedzą błędne oczy,
Jak odbić zieleń drzew?
I te, co się płomienią,
Złe sny poza zielenią?
Nim pierwszy zwiędnie liść,
Mów – dokąd iść?
– Idź w koło – idź w półkole…
Idź miedzą poprzez pole –
I rozpaloną głowę,
Burzliwych pełną zórz,
Na maki purpurowe,
Mijając chabry, złóż!
Traw zieleń, błękit nieba
Raz jeszcze ujrzeć trzeba…
Przypomnieć jeszcze raz
Świat wokół nas…
– Widziałem sny ogromne,
Lecz już ich nie przypomnę.
Wiosenne spadły deszcze,
A nie ma moich snów!
Raz jeszcze i raz jeszcze
O makach w polu mów!
Bądź dla mnie – jako ruczaj,
Głębiny mnie nauczaj –
I wędrowania w dal,
I szmeru fal!
– Nie jestem ja ruczajem
W dolinie poza gajem,
Lecz w lesie – nagłym kwiatem
Zakwitnę do twych stóp.
To – wszystko! Nic – pozatem!
Pozatem – mgła i grób…
Patrz w sady – łąki – lasy,
Jak w kres po wszystkie czasy!
Patrz we mnie, jako w zdrój –
Kochanku mój!
DZIEWCZYNA PRZED ZWIERCIADŁEM
Zwierciadło moje, bezdenny strumieniu,
Tajemnych zwierzeń odwzorny krysztale!
Po jakim żwirze, po jakim kamieniu
Z otchłani w otchłań włóczyłeś swe fale,
Nimeś wytropił sny moje i dotarł
Do mej sypialni, zbielałej od znoju,
By znieruchomieć na ścian mych postoju –
Srebrny – w szkarłatnym rozdwojeniu kotar!
Z jakich ty dolin nieznanych i lasów
Wybiegłeś, szumiąc i dzwoniąc po darni,
By zanieszumieć w pobliżu atłasów
Mojego łoża i mojej męczarni!
Czeka mnie zawsze w twych głębiach udusznych
Schadzka ze sobą! I nikt nie wyśledzi
Pieszczot, którymi, jak lgnistym snem, bredzi
Ciał dwoje, sobie nawzajem posłusznych…
Z nich jedno, chłonąc upojeń mgłę białą,
Własnym spojrzeniem swą nagość bezwstydzi,
A drugie – w lustrze – udaje, że widzi,
I tak omdlewa, jak gdyby widziało…
Strumieniu, piersi chłodzący mi obie!
Ciało omyte fal twoich wezbraniem
Zbywa się nagle niewiedzy o sobie
I siebie pierwszym ogarnia kochaniem!
Bo któż mnie kochać potrafi zgadliwiej,
Niźli – ja sama? Któż baśń o pieszczocie
Spełni?… Kto dłonią, zagrzebaną w złocie
Mych włosów, w taki lwi sen rozegrzywi
Tę przędzę nikłą? Kto równy mi w szale
Usta pokrwawi o sen mój, nim pierzchnie?
Niczyja – będę!… Wzburz gładką powierzchnię,
Strumieniu chłonny! Rozwichrzyj swe fale!
Wystąp z ciasnoty hebanowych brzegów!
I zatop nagle tę moją świetlicę
I łoże, zmorą szarpane noclegów –
A mnie – zazdrosną o głąb topielicę –
Zmień w zwierciadlaną rusałkę, bym ciało,
Samo się w sobie co chwila widzące,
Bawiła pląsem, aż w pył się roztrącę
O śmierć, jak perła o perłę zuchwałą!
NAMOWA
Ty nie słuchaj, dziewczę moje, starej matki trwożnych rad!
Jej się złoci – próg rodzinny, nam się złoci – cały świat!
Co ją nęci – nas przeraża! Nienawiścią do niej spłoń –
Nienawiścią, która do ust odtrąconą tuli dłoń…
Mam ja w piersi – śpiewną burzę, – ty w zanadrzu – wonny los!…
Wiedz, że będzie stara matka przeklinała siwy włos!
W szyb opalu tkwi ukosem odbitego nieba skrót –
Błękitnieje, złociścieje… Razem – w życie! Razem – w cud!
Nierozsądni, nieoględni wywędrujem w taki jar,
Gdzie się czai – nieskończoność i gdzie czyha – wieczny czar!
Nie ociągaj się ze szczęściem! Daj mi tylko dłonią znak –
Dość zamyśleć, dość zapragnąć, by się stało właśnie tak!
Będę ja się w trudach pieszczot zmagał z tobą w mrok i znój –
W twym objęciu i zaklęciu spełnię się – sen skryty twój!
I spełniony, i zjawiony rozpanoszę się śród zórz,
A tych dłoni, co się splotły, nie rozplotę nigdy już!
Przenocujem nicość w słońcu, a za taką w słońcu noc
Oddaj spokój, co uwięził twego ciała czar i moc!
Słyszysz burzy zew znajomy? Złoty miecz przy boku mam.
Pójdźże, dziewczę, w niewiadomość, w bezpowrotność – tylko tam!
To nieprawda, żem cię podszedł pogrążoną jeszcze w śnie,
I że nie ma żadnych cudów! To – nieprawda! Nie i nie!
Czemuż trwonisz czas na wróżby? Naszym będzie cały świat!
Ty nie blednij – ty nie słuchaj starej matki trwożnych rad!
NIEWIEDZA
Nie – ty nie wiesz o tym, nie zgadujesz wcale,
Ile mych przeznaczeń lgnie do twojej dłoni,
Kiedy ją wbrew słońcu odwracasz niedbale,
By chłodniejszym wierzchem – ulżyć zgrzanej skroni.
Nie wiesz, jaki zamęt łudzi mnie i mroczy,
Jaka mrzonka z twoim spoufala ciałem,
Gdy ssąc milczkiem wodę, wznosisz ku mnie oczy
Sponad brzegów szklanki, którą sam – podałem…
A gdy noc cię w drodze do zaświatów zdybie,
I wzdłuż okien spłyną mglistych kotar zwoje –
Nie wiesz, ile czaru tkwi w tej drobnej szybie,
Poza którą do snu naglisz piersi dwoje!
TAJEMNICA
Nikt nas nie widział – chyba te ćmy,
Co puszyścieją w przelocie.
I tak nam słodko, że tylko – my
Wiemy o naszej pieszczocie.
Młodsza twa siostra, zrywając wrzos,
Śledziła szept nasz daleki…
I mówiąc z nami, ucisza głos –
A milknąc – spuszcza powieki.
I po ogrodzie mknie wzdłuż i wszerz,
Zaprzepaszczona w swym śpiewie!
I tak nam słodko, że ona też
Wie o tym, o czym nikt nie wie…
ZMIERZCH
Pierwsza zmierzchu fala
Spływa ponad dach.
W szybach – mrok, a z dala
Słońce się dopala
W nasturcjach i mgłach.
Mąci nam rozmowę
Pustych murów biel…
Dłonie swe różowe
Ściel pod moją głowę –
Nic nie mówiąc, ściel!
Kto swe serce zbada
W taki zmierzch jak ten?
Łza śmiertelnie blada
W snu głębinę spada,
Choć nie wierzy w sen!…
* * *
Gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie,
Chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie!
Już ty właśnie – nie moja, już nie widzisz mnie wcale:
Oczy mgłą ci zachodzą, ślepną w szczęściu i szale!
Zapodziewasz się nagle w swoim własnym pomroczu,
Mam twe ciało posłuszne, ale ciało – bez oczu!…
Zapodziewasz się nagle w niewiadomej otchłani,
Gdziem nie bywał, nie śniwał, choć kochałem cię dla niej!…
WE ŚNIE
Śnisz mi się obco. Dal bez tła,
Wieczność się w chmurach błyska.
Lecimy razem. Mgła i mgła!
Bóg, ciemność i urwiska.
Do mgły i mroku naglisz mnie
I szepcesz, zgrzana lotem:
„Toć ja się tobie tylko śnię!
Nie zapominaj o tem…”
Nie zapominam. Mkniemy wzwyż
Do niewiadomej mety.
O, jak ty trudno mi się śnisz!
O jawo moja, gdzie ty?
NOCĄ UMÓWIONĄ
Nocą umówioną, nocą ociemniałą
Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało.
Przyszło potajemnie – w cudnej bezżałobie –
Było mu na imię tak samo, jak tobie…
Zajrzało po drodze w przyszłość i w zwierciadło –
Na pościeli zimnej obok się pokładło –
Dla mnie się pokładło, bym je mógł całować
I znużyć – i zużyć – i nie pożałować!
Lgnęło mi do piersi – ofiarnie pachnące,
Domyślnie bezwstydne i – posłuszniejące…
W ciemnościach – w radościach – na granicy łkania
Mdlało od nadmiaru niedoumierania.
I nic w nim nie było, prócz czaru i grzechu,
Prócz bezwiednej woni – wiednego pośpiechu –
I prócz tego dreszczu, co ginie w krwi szumie –
A bez niego ciało – ciała nie rozumie.
PO CIEMKU
Wiedzą ciała, do kogo należą,
Gdy po ciemku obok siebie leżą!
Warga – wardze, a dłoń dłoni sprzyja –
Noc nad nimi niechętnie przemija.
Świat się trwali, ale tak niepewnie!…
Drzewa szumią, ale pozadrzewnie!…
A nad borem, nad dalekim borem
Bóg porusza wichrem i przestworem.
I powiada wicher do przestworu:
„Już nie wrócę tej nocy do boru!” –
Bór się mroczy, a gwiazdy weń świecą,
A nad morzem białe mewy lecą.
Jedna mówi: „Widziałam gwiazd losy!”
Druga mówi: „Widziałam niebiosy!” –
A ta trzecia milczy, bo widziała
Dwa po ciemku pałające ciała…
Mrok, co wsnuł się w ich ściśliwe sploty,
Nic nie znalazł w ciałach, prócz pieszczoty!
NAD RANEM
Śpisz jeszcze… Na twych rzęsach – skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni – bo i drga i pała.
Oddychaj tak – bez końca. Czaruj – bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.
Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj – smuciło? Co jutro – zaboli?
I czy zbraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?
Przyjdzie noc o źrenicach zaświatawo łanich
I spojrzy – i zabije… Polegniem – snem czynni…
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci – choćby z przeciwka?… Pomódlmy się za nich…
ROMANS
Romans śpiewam, bo śpiewam! Bo jestem śpiewakiem!
Ona była żebraczką, a on był żebrakiem.
Pokochali się nagle na rogu ulicy
I nie było uboższej w mieście tajemnicy…
Nastała noc majowa, gwiaździście wesoła,
Siedli – ramię z ramieniem – na stopniach kościoła.
Ona mu podawała z wyrazem skupienia
To usta do pieszczoty, to – chleb do gryzienia.
I tak, śniąc, przegryzali pod majowym niebem
Na przemian chleb – pieszczotą, a pieszczotę – chlebem.
I dwa głody sycili pod opieką wiosny:
Jeden głód – ten żebraczy, a drugi – miłosny.
Poeta, co ich widział, zgadł, jak żyć potrzeba?
Ma dwa głody, lecz brak mu – dziewczyny i chleba.
ZAKLĘCIE
Ptaku nocny, coś bywał za świata rubieżą
I widziałeś umarłych – mów, co czynią? – Leżą.
A co jeszcze? – Wciąż leżą bez przerw, bez wytchnienia.
Nie ma dla nich ni słońca, ni wiatru, ni cienia!
Nie modlą się, nie płaczą, nie śnią i nie wierzą –
I nic – tylko tak leżą! Nic – tylko tak leżą!
Dziewczyna, co się mojej sprzeciwia przemocy,
Niechaj w łożu obłędnym polegnie tej nocy!
Bezoporna, bezsilna, bezbronna, bezwiedna
Niechaj, grzesząc pragnieniem, leży sama jedna!
Niech nie modli się, nie śni, nie płacze, nie wierzy –
I niech tylko tak leży – niech dla mnie tak leży!
WYZNANIE SPÓŹNIONE
Lubię twoim weselem rozniecony gwar –
I twoimi oczami upatrzoną drogę –
I czar w śmiechu zjawiony – ten sam zawsze czar!…
Żem cię dotąd nie kochał – zrozumieć nie mogę!
Dziś, gdy ogród zaszumi lub zaskrzypią drzwi,
Zrywam się, aby stwierdzić pustkę beznadziejną,
I przypomnieć twe kroki – i głos twój – i brwi –
I o ustach i dłoniach pomarzyć kolejno.
Słyszę płacz przewezbrany obłoków i zórz!
Wszystko – klęczy i błaga!… A ty – coraz dalej!
O, nie wracaj, nie wracaj – tylko dłonie złóż
Do modlitwy za wszystkich, co cię nie kochali!
* * *
Już czas ukochać w sadzie pustkowie bezdomne,
Ptaki niebem schorzałe i drzewa ułomne
I płot, co tyle desek w złe stracił godziny,
Że na trawę cień rzuca przejrzystej drabiny.
Już czas ukochać wieczór z tamtej strony rzeki,
I zmarłego sąsiada ogród niedaleki,
I ciemność, co, nim duszę sny do snu uprzątną,
Żywi nas po kryjomu dobrocią pokątną.
Już czas ciułać okruchy ostatniego znoju
W ubogich złocistościach zlękłego pokoju,
I skroń złożyć w twe ręce, wycieńczone mgłami –
I nie płakać – nie płakać wspólnymi siłami!
PIOSENKA
Między mną a tobą – czarna gródź –
Między mną a tobą – martwa łódź.
Takim piersiom za karę – zgon biały,
Że w pobliżu miłosnym nie trwały.
Między mną a tobą – obcy los –
Między mną a tobą – cudzy głos –
Usta w mgłach się bez pieszczot zatracą.
Boże, Boże – dlaczego i za co?
Między mną a tobą – drętwy czar,
Między mną a tobą – ciemny jar –
Zanim ścieżkę upatrzymy własną,
Wpierw się oczy dowiedzą, że gasną…
ZMIERZCH BEZPOWROTNY
Różowieje o zmierzchu twój spłowiały liścik…
Wóz turkocze za oknem. Może sen mój właśnie
Tak odjeżdża w złą ciemność – śpiewnie i kolaśnie…
W niebie – drobnych obłoków napuszysty wyścig!
Reszta Boga – w niebiosach! Zachód, tlejąc, zrudział.
O, uwierzyć w tę Resztę i potrwać w tym błędzie!
W dziejach gwiazdy najdalszej brać zawrotny udział
I zawczasu już srebrnieć tym, co kiedyś będzie…
Lub tam, gdzie żale świata na szczytach się śnieżą,
W tym śniegu, w tym wzbielałym ku zaciszom zgonie
Znaleźć dwie załamane, dwie bez jutra dłonie
I całować, nie wiedząc, do kogo należą…
Gdym twe dłonie w wiosennej całował zamroczy,
Cóżem wiedział o tobie? Nic – śnie mój nietrwały!
A kochałem twe dreszcze, i duszę, i oczy,
I świat cały – i usta – i znowu świat cały!
BRAT
Odtrąciłaś dłoń moją… Zachmurzona zorza
Przeobrażała świat.
A zawołał cię właśnie z pobliskiego łoża
Umierający brat.
Pobiegłaś i wróciłaś… Już nie żył… A w niebie
Chmurom się złocił – los.
Szepnęłaś: „Odtąd tylko należę do ciebie”. –
I w łzach się złamał głos.
I nie patrząc ci w oczy, spytałem półgłosem:
„Czy wiedział?…” Rzekłaś: „Tak”. –
Za oknem, myśl o dalach wzniecając ukosem,
Przemknął na zawsze – ptak.
TAMTEN
Sad, błyskając sękami, cieniście się martwi,
Że trawom ciąży zwiewna niedola błękitów –
I że motyl, co walczył zgrozą aksamitów
Z pachnącą bzem wiecznością – zmarł ciszkiem na marchwi.
Czy pamiętasz młodości dzielny czar? A dalej –
Otchłań wiosny, w niebiosy tak luźnie oprawną?
Albo to – jak ciał naszych pragnęła głąb alej?
Bo mnie wciąż się wydaje, że to tak niedawno!
I któż wówczas nie wierzył w rozpęd naszych łodzi?
W rozwarte dłonią naszą do zaświatów bramy?
Dziś ta wiara już mija – i my z nią mijamy…
Nie! Nie mogę zapomnieć, żeśmy byli młodzi!
Widzę siebie – tamtego, co w łzach się nie zmieścił –
I w nicość wywędrował, wołany daremnie!
Wszakże pieszczę cię dotąd tak, jak tamten pieścił…
A ty wstecz się doń garniesz, choć widmem jest we mnie,
Ale jego widmowość nie całkiem jest pusta –
On się jeszcze odradza na zgliszczach i w dymie!
I gdy mnie – dzisiejszego – całujesz, śniąc, w usta –
Tamten we mgle się budzi – i szepce twe imię!
NOCĄ
Coś bez twarzy i na wznak śpi w gwiazdach niezłomnie,
Śpi i nie chce się zbudzić w tych skier zawierusze.
Mieszkasz w domu nad rzeką i trwożysz się o mnie.
Przyjdę jutro na pewno! Dziś smucić się muszę.
Śpieszy w zaświat na żebry cień brzozy sierocy.
Krzyż chce w przepaść się rzucić z pagórka nad drogą!
Wszyscy naraz bogowie wymarli tej nocy,
I odtąd już się nie mam pomodlić do kogo!
Nie zaufam bezmiarom! Nie załkam w noc ciemną!
Rąk nie wzniosę ku niebu po modlitwy zgonie!
A ty za mnie w tej chwili wyciągasz swe dłonie,
Choć wiesz, że prócz tych dłoni, nic nie ma nade mną!
Jest tylko ta próżnica, w którą czar przelewa
Słońce, ażeby spełnić mgieł wolę daleką…
Ta próżnica – te kwiaty – motyle i drzewa –
Drzewa – kwiaty – motyle – i ten dom nad rzeką…
* * *
Tam na rzece jest na pewno łódź,
Trzeba tylko fale wiosłem pruć.
I na pewno jest za rzeką – dal,
Trzeba tylko wytężyć swój żal.
Patrzysz na mnie – oniemiała snem
Nic nie mówisz, ale wszystko wiem!
Wiem ja, kiedy poruszyć, jak mgłą,
Ciałem twoim, żeby ku mnie szło…
Wiem, jak spojrzeć – co szepnąć… I znów
Dłoń do piersi przytulić bez słów…
Chętna ciału – suknia twoja lgnie
Do tych bioder, co kochają mnie.
Wiem ja wszystko! Ale czemu łkam –
Tego nie wiem, nie pojmuję sam!…
WIERSZ KSIĘŻYCOWY
W księżycowy wniknąć chłód,
Wejść w to srebro na wskroś złote,
W niezawiły śmierci cud
I w zawiłą beztęsknotę!
Był tam niegdyś czar i śmiech,
Tłumy bogów w snów obłędzie –
Było dwóch i było trzech –
Lecz żadnego już nie będzie!
Został po nich – rozpęd wzwyż,
I ta oddal bez przyczyny,
I ten złoty nadmiar cisz –
I te srebrne szumowiny…
Tam bym ciebie spotkać chciał!
Tam się przyjrzeć twemu licu!
Właśnie dwojga naszych ciał
Brak mi teraz na księżycu!
Noc oddycha naszą krwią,
Krew podziemną płynie miedzą…
Nasze ciała teraz śpią –
Nasze ciała nic nie wiedzą…DZIEWCZYNA
Władysławowi Jaroszewiczowi,
Jego entuzjastycznym zapałom dla dzieł twórczych
i szczerym wyczuciom czarów poetyckich
Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.
I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie,
I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie…
Mówili o niej: „Łka, więc jest!” – I nic innego nie mówili,
I przeżegnali cały świat – i świat zadumał się w tej chwili…
Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?
„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” –
Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.
Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!
Oddali ciała swe na strwoń owemu snowi, co ich kusił!
Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną…
I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną!
Lecz cienie zmarłych – Boże mój! – nie wypuściły młotów z dłoni!
I tylko inny płynie czas – i tylko młot inaczej dzwoni…
I dzwoni w przód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem?
„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” –
Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze.
Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera…
I nigdy dość, i nigdy tak, jak tego pragnie ów, co kona!…
I znikła treść – i zginął ślad – i powieść o nich już skończona!
Lecz dzielne młoty – Boże mój! – mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały spiżem same w sobie!
Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem!
I nie wiedziała ślepa noc, czym bywa młot, gdy nie jest młotem?
„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” –
Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze.
I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!
Lecz poza murem – nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!
Niczyich oczu ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!
Bo to był głos i tylko – głos, i nic nie było, oprócz głosu!
Nic – tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?
Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów,
Potężne młoty legły w rząd na znak spełnionych godnie trudów.
I była zgroza nagłych cisz! I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?DŻANANDA
Herminii Naglerowej
z wyrazami uznania i przyjaźni nieustannej
Szedł Dżananda tym lasem, gdzie bywać snem mogę,
A miał drogę – na oślep. Wiadomo: miał drogę!
Węże w blask się nicości wśniwały plamiście,
Słoń się wzgórzył w zaroślach, ciemniejąc łbem w liście.
Małpy w żarach niechlujnych pławiły wzrok dziki,
Ogonem nieprzytomne gmatwając storczyki.
Lampart futrem przegrzanym polegał na grzbiecie
I ssał łapę, ślepiami gnuśniejąc w zaświecie,
A mrowiska, skąd mrówki, jak wylew krwi, płyną,
Pachniały młodej mirry chętną wypociną.
Tchu nie stało wieczności! Nie drgnęły upały!
Świat i zaświat tym samym snem nieruchomiały.
Nie bruździły się trawy, nie skrzypiały krzaki,
Nie szumiały mangowce, nie śpiewały ptaki.
Jedna cisza – od nieba, a druga – od lasu –
Cisza ciszy – nie słyszy… Czas nie czuje czasu…
Dżananda, snem trącony, na polanę zboczył
I zaoczył dziewczynę… I znowu zaoczył…
Leżała, dłużąc w trawie swój dreszcz jednolity.
Paw z nią gruchał, a w pawiu tkwił Indra ukryty.
Porzucił praistnienia zjesieniałość górną,
By się nasnuć jej w oczy tak barwno i piórno!
Krył się w ptaku naprędce i krył się nieściśle,
W pawim wątku, jak w trwożnym mętniejąc domyśle –
I puszyściał jej w szyję i szeptał do ucha,
Aż mu coś odszepnęła dziewczyna-szeptucha,
I zaśmiała się nagle z całej w słońcu duszy,
Usznymi paluszkami zatykała uszy,
I dyszała do pawia, a paw do niej dyszał,
Lecz tego, co mówili, Dżananda nie słyszał.
Śniadą w twarzy miał zawiść, a w oczach miał drwinę,
Duchem smaglił się w pawia. Już kochał dziewczynę!
I gdy paw zmyślnym dziobem włos sypki roztrząsał,
Łuk pochwycił i strzałę w łeb ptaka nadąsał!
Spłoszył się Bóg, w ptaszęcym ledwo skryty ciele,
I odfrunął z trzepotem w bliskie różnoziele.
Zlękłym piersiom, gdy strzała żer nowy odgadła,
Zbrakło pawiej osłony. Dziewczyna – upadła!
I o ziem cisnął Indra upierzenie ptasie,
Co w świat, warcząc, pomknęło – i pobladł w bezczasie
I zawołał: „Kto zgadnie człowieka i strzałę?
Jam dla ciebie te piersi powcielał w sny białe!
We mnie godził cios wszelki, tym kształtom zadany!” –
I pokazał na biodrze ciąg dalszy jej rany…
A ciąg dalszy był nieco podobny do kwiatu:
Źdźbło nieba na szypułce Bożego szkarłatu.
„Spal te zwłoki na kwiatach, gdzie zeszła się ze mną,
Gdym cię jeszcze przyszłością miłował daremną!
Kto dziewczynę przybłąkał w twych pragnień ustronie?
Kto wypulchnił jej wargi i wyśnieżył dłonie?
W tęcze pawie wbóstwiony szalenizną ducha –
Kto twe imię – twarz twoją wmawiał jej do ucha?
Kto miłości i smutku nauczył zawczasu,
Byś kochany był pierwej, nim wejdziesz do lasu?
Aleś ty – wzgardco pawia – zamyślił grześć w grobie
Tego, co los twój w piórach rozszeptał i w dziobie?
Boga chciałeś zmóc w ptaku? Nikczemny sen karła!
Ptak odleciał! – Bóg żyje! – Dziewczyna umarła!” –
I zezem spojrzał Indra na śmierć i na życie
I zniknął! – I był tylko ten zanik w błękicie!
I wrzask pawia skądinąd – i cisza niezwłoczna…
A kto widział tę ciszę – ten wie, że widoczna.
I popatrzył Dżananda na zwłoki dziewczęce
I pomyślał: „To właśnie – jej usta, jej ręce…”
I pomyślał osobno: „To właśnie – jej ciało.
Gdzie ów czas, który płynął, nim wszystko się stało?
Trzebaż było aż takiej miłości i trwogi,
Bym ją stracił, gdy byłem już do niej w pół drogi?
Trzebaż było aż Boga i strzały i pawia,
Bym takiego dosięgnął w ciemności bezprawia?
Gdyby Bóg się nie spłoszył, a ptak się nie minął,
Boga tylko bym zabił! Bóg tylko by zginął!
Ale tak się to niebo skiełznęło po niebie,
Że nie wiem, czy za Boga – czy zmarła za siebie?
I tak się poździerzgało istnienie z istnieniem,
Że śmierć stała się błędem, a błąd – przeznaczeniem!”
I nie wiedział Dżananda, czym w mgłach jego winy
Paw się różni od Boga, a Bóg od dziewczyny?
I nie wiedział, kto strwonił pierś, co się wykrwawia?
On – czy paw nie bez Boga? – Czy Bóg nie bez pawia?
I nie wiedział, czyj zamysł ani zbrodnia czyja?
Kto tu kocha – kto ginie – kto kogo zabija?PANNA ANNA
Krakowianka jedna
Miała chłopca z drewna.
Znana piosenka
Kiedy wieczór gaśnie
I ustaje dzienny znój –
Panna Anna właśnie
Najwabniejszy wdziewa strój.
Palce nurza smukłe
W czarnoksięskiej skrzyni mrok,
I wyciąga kukłę,
Co ma w nic utkwiony wzrok.
To – jej kochan z drewna,
Zły, bezmyślny, martwy głuch!
Moc zaklęcia śpiewna
Wprawia go w istnienia ruch.
On nic nie rozumie,
Lecz za niego działa – czar…
Panna Anna umie
Kusić wieczność, trwonić żar…
W dzień od niego stroni,
Nocą – wielbi sztywny kark,
Nieugiętość dłoni,
Natarczywość martwych warg.
„Bóg zapomniał w niebie,
Że samotna ginę w śnie!
Kogóż mam, prócz ciebie?
Pieść, bo musisz pieścić mnie!” –
Pieści ją bezdusznie,
Pieści właśnie tak a tak –
A ona posłusznie
Całym snem omdlewa wznak.
Śmieszny i niezgrabny,
Swą drewnianą tężąc dłoń,
Szarpie włos jedwabny,
Miażdży piersi, krwawi skroń.
Blada, poraniona
Panna Anna bólom wbrew
Od rozkoszy kona,
Błogosławiąc mgłę i krew!
Poprzez nocną ciszę
Idzie cudny, złoty strach…
A śmierć się kołysze
Cała w rosach, cała w snach.
Potem nic nie słychać,
Jakby ktoś na dany znak
Nie chciał już oddychać –
Byle istnieć tak a tak…
A gdy świt się czyni –
Panna Anna dwojgiem rąk
Znów zataja w skrzyni
Drewnianego sprawcę mąk.
Sztuczne wpina róże
W czarny, ciężki, wonny szal –
I po klawiaturze
Błądząc dłonią – patrzy w dal…
Dźwięki płyną zdradnie,
Płyną właśnie tak a tak…
Chyba nikt nie zgadnie –
Z kim spędziła noc i jak?W CHMUR ODBICIU
W CHMUR ODBICIU
W chmur odbiciu – śpią żółwie…
Woda z niebem – coś snuje i współwie –
Tą współwiedzą drżą liście,
Kwiaty o niej ziołom dają znać.
W ciszę kwiatów i ziół tych
Purpurowych, zielonych i żółtych
Słońce wsącza plamiście
Bystrych świateł rozbryzganą rzadź.
Konie maści obłocznej
Mkną wzdłuż mrzonek alei ubocznej.
Zaświat stoi – otworem,
Byle minąć zgróz kilka i debrz.
Bóg je minął… Lecz dokąd
Płynie chmury żaglisty wielokąt?
Czar się zaśmiał za borem,
A ty – drogo – i złoć się i srebrz!
Świat raz jeszcze ustala
Swój stosunek do mgły i korala…
Żadna mgła się nie dowie,
Ile było koralowych prób?
Komuż niebyt się uda?
Powiedz słowo. – Toć mówię: „Utruda”. –
Powiedz drugie! – „Błędowie”. –
Powiedz trzecie! – „Trzecie słowo – grób!”
Pogrzebane w mgłach – losy!
Trzeba zmyśleć raz jeszcze niebiosy…
Chwiej się, cieniu, i zwiastuj
Śmierć – dziewczynie wśród pieszczot i głusz.
Wieczór płonął zgasiście,
Gdy umarła – niepewnie i mgliście…
Popłoch kwiatów – widm zastój –
Zgon wierzących w naszą jawę zórz.
Liść się odbił na fali
Tak, że właśnie – im bliżej, tym dalej…
Wzrok rozróżnić nie może
Bliskiej wody od dalekich snów…
W cieniu głogów i leszczyn
Chcę pomyśleć, czym słońca jest – bezczyn?
Świat się sprawdza w jeziorze…
Nie ma świata! – Nie było! – Jest – znów! –
PORANEK
Kto na Święta Zielone, dal kusząc, rwie kwiaty –
Mówią o nim: „Deszcz zrywa!” – że niby to właśnie
W ślad za kwiatem – wszemrany w pijanych wód baśnie
Deszcz nadbiegnie – wesoły, kropliście skrzydlaty!
Miedzą w zieleń idziemy. Najskrytszym źdźbłem dłoni
Wżywaj się w kwiat, oślepły od słońca i rosy!
Deszcz zrywamy! Pod wierzbą przykucnął wiatr bosy!
Ciszom, spadłym z zaświatów, do ucha świerszcz dzwoni!
W trawie – świateł, wznak ległych, czujne próżnowanie…
Deszcz zrywamy! Dość westchnąć, a śpiew się już słyszy!
Spójrz w obłoków różowe w niebie pączkowanie,
Gdy ich ruchom – barw zmiana, niechcąc, towarzyszy…
My dwoje – iluż dalom stąd widni i światom!
Któryż z rzędu nam błękit uderza do głowy?
Zrywamy deszcz! Idź wolniej i śnij się tym kwiatom…
Deszcz zrywamy! O, dłuż się, poranku czerwcowy!
WÓŁ WIOSNOWATY
Pierwszy upał wiosenny, skrząc się po murawach,
Ślepi szyby w chałupach i wodę we stawach.
Muchy ruchem celowym – a bez celu krążą.
W jeden powój miłosny dwie łątki się wiążą.
Świerszcz wzniósł nogę – na baczność, a drugą – w sen dłuży…
Gardziel kwiatu drobnego zachłysnął bąk duży –
Tylko wół, co tej wiosny czad chłonie morderczy –
Jak rogata mogiła, w pustkowiu pól sterczy!
Źle mu! Przemęczył żebra, przepracował płuca!
Pole w ślepiach kołuje… Mrok do łba się rzuca…
Nigdy dotąd nie tracił ziemi pod kopytem…
Stracił teraz i runął!… Runął – całym bytem!
Za duży – dla litości, dla snu – zbyt brzuchaty…
A że zemdlał na wiosnę – zwie się Wiosnowaty.
Toć go znałem! Miał w pysku – woń mlecznej ciepłoty,
W której tchu źródłowieją ziół słodkie wypoty.
Lubił słuchać, jak woda, wargą ssana czujnie,
Na dno brzucha mu spada – dźwięcznie i niechlujnie…
Lubił wgniatać kurzliwie w piach, lśnistszy od złota,
Dreptające kopyta z przytwierdkami błota.
Nie wiem, jak się to działo – ale już o świcie
Wchodził z widnokręgami w obłędne współżycie…
Gdzie się zjawił – tam zawsze tkwił w snów bezokolu,
I bezdomniał w oborze – i daleczał w polu…
Oczami, co się martwią, choć światu nie przeczą,
Patrzył we mnie, jak w oddal – w mgłę ledwo człowieczą…
Wierzył w Boga, nie wiedząc, że to – Bóg… Na miedzy
Przystawał, by ciąg dalszy snuć owej niewiedzy.
A nie bratał się z ciałem, co marło w niedoli –
Żył sam w sobie – poza nim… A ono – niech boli…
I zadrwiły zeń nagle niegodziwe kości:
Nie zniósł wiosny – bez szczęścia, czaru – bez radości…
Poraziło go słońce. Przyśniły się zgony…
Skroń chylę i całuję łeb, snem pomącony,
Twardy, jak głaz, co cierpi z trudem – nie od razu…
Kocham upór męczeński – hej! – takiego głazu!…
A on leży i leży… Muchy grzbiet obsiadły.
Brzuchem w nicość się tłoczy, a wargi pobladły –
Jęzor z nich się w świat wywarł i na bok zwichnięty
Śmierć liże, niby cukier, dany dla przynęty…
Dzień przystanął opodal… Czas luzem się tuła…
Jar pobliski brzmi osą, jak pusta szkatuła.
Cisza stoi nad polem – żywa i gorąca,
Lecz nad tą ciszą, z istnień utkaną tysiąca,
Góruje tajemnicą drętwego mozołu
Cisza – wezbrana w ciele zemdlonego wołu.
PRZED ŚWITEM
Trwa jeszcze ciemne rano –
Śpi niebo nad altaną.
Staw błysnął o dwa kroki –
Już widać, że głęboki.
W łopuchu czy w pokrzywie
Świerszcz dzwoni przeraźliwie!
Rozpoznajże w ciemnocie,
Czy wróbel tkwi na płocie?
Kształt wszelki wybrnął z cienia,
Lecz nie chce mieć imienia.
Chce snom się jeszcze przydać:
Nie widać nic, a – widać.
Z LAT DZIECIĘCYCH
Przypominam – wszystkiego przypomnieć nie zdołam:
Trawa… Za trawą – wszechświat… A ja – kogoś wołam.
Podoba mi się własne w powietrzu wołanie –
I pachnie macierzanka – i słońce śpi – w sianie.
A jeszcze? Co mi jeszcze z lat dawnych się marzy?
Ogród, gdzie dużo liści znajomych i twarzy –
Same liście i twarze!… Liściasto i ludno!
Śmiech mój – w końcu alei. Śmiech stłumić tak trudno!
Biegnę, głowę gmatwając w szumach, w podobłoczach!
Oddech nieba mam – w piersi! – Drzew wierzchołki – w oczach!
Kroki moje już dudnią po grobli – nad rzeką.
Słychać je tak daleko! Tak cudnie daleko!
A teraz – bieg z powrotem do domu – przez trawę –
I po schodach, co lubią biegnących stóp wrzawę…
I pokój, przepełniony wiosną i upałem,
I tym moim po kątach rozwłóczonym ciałem –
Dotyk szyby – ustami… Podróż – w nic, w oszklenie –
I to czujne, bezbrzeżne z całych sił – istnienie!
WIECZÓR
Drobne okno otwórz niespodzianie,
Niech zobaczę twe łóżko przy ścianie!
Taka cisza, że nie poznać świata –
Jeden tylko na dębie liść lata.
Koral zorzy po podpłociu biega
I sam siebie na sękach postrzega.
Motyl w zmierzchu biało nam się ziścił,
Gdy się skrzydłem do malwy przyliścił.
Ciche grabie z najcichszą łopatą
Tkwią we dwoje i do snu pod chatą,
Kto w nie spojrzy – zrachuje dwie cisze.
Dal się w oczach umyślnie kołysze.
Wieczór różnie niszczeje po krzakach,
Cień do rowu włazi na czworakach.
Za miedzami, za ustroniem młyna
Bóg się kończy – trawa się zaczyna.
Kurz, świetlejąc, dogasa nad drogą,
I jest wszystko, choć nie ma nikogo!
Tylko brzoza, kwitnąc w światów mnóstwo,
Całe swoje w snach odmilkłe brzóstwo
Z nagłym szeptem wcudnia do strumienia,
Gdzie raz jeszcze w brzozę się zamienia.
NIEDZIELA
Za miastem na odludziu – rozpacz i Niedziela!
Puste niebo zaledwo ziemi się udziela.
Dwoje nędzarzy bladych z miłości i strachu
Szuka w rowie przytułku dla pieszczot bez dachu.
On jej piersi, zużytym śmiałkujące czarem,
Ogarnia skrzętnej dłoni przymilnym sucharem.
A ona w zmierzchach rowu źrenicami dnieje,
Oddając, zamiast cnoty – mus i beznadzieję.
Niedołężni od żądzy, śmieszni od pośpiechu
Uzręczniali się gnuśnie do żwawego grzechu.
Do jej włosów wargami wpełzał, jak do krzaka,
Raz tylko czułe słówko szepnął na bosaka.
I ona, nim wylgnęła z rąk uboczem ciała,
Raz się tylko do niego mgłą przycałowała.
Trudno im, w twardym łożu głodne żarząc brzuchy,
Ciułać steranych pieszczot poniszczone puchy!
Nawet w snach upojenia tkwią zadry i sęki:
Trzeba się docałować do nacichłej męki.
Trzeba dreszczom dać dostęp do zbolałych kości –
Więc kochali się wrogo – na przekór miłości.
Poistnieli dla siebie z łaski tego cienia,
Co ich w rowie od reszty wygrodził istnienia.
Milczkiem rozkosz spożyli – z dala od wesela,
Tyle tylko, że była naokół Niedziela!
MAGDA
Czub chałupy aż dymi zachodu purpurą!
Świat się wsnuł w nieskończoność nie wiadomo którą,
Bo już kilka spłonęło wniwecz raz po razie…
Ostatniej, co w obłoków utkwiła oazie,
Złociście nieobecnieć dano w mżach oddali.
Ziemia ku niej pasmami w ogrodach się pali.
Kot przebiega w kurz drogę, dłużąc się przyziemnie,
Łeb odwraca i tyłem w drzew cofa się ciemnie,
Płosząc kurę, co w ciepłym zadrzemana puchu,
Zrywa się, dziobie ziemię i znów tkwi bez ruchu.
Cisza duma nad bliską dnia w mroku utratą.
Cień z wierzby na opłotek sfrunął muchowato,
Siadł na sęku i w trawę, spragnioną ochłody,
Ścieka, jak mętna kropla parującej wody.
Ćma mignęła… Wiatr powiał… Piach zbłyskał się plewą…
Komar w beczce zadzwonił… Zaskrzypiało drzewo…
Zorza z mgłą się spłynęła, a z wiecznością – lato.
Warto teraz na Magdę popatrzeć dziobatą,
Jak na czele swych czworga małomównych chłopiąt
Siedzi w progu chałupy i milczy samopiąt…
PRZEDWIECZERZ
To nie wieczór, choć oczy zawczasu się żalą,
Że – co było pobliżem – wnet będzie oddalą.
I nie szepty, lecz cisze mijają się wzajem –
W ich mijanki cień patrzy z parowu za gajem.
Ogród nawrzał zielenią już inną, już nie tą –
Zamrugany na przemian słońcem i sztachetą.
O, teraz stwierdź co prędzej nietutejszość kwiatów,
Gdy trawniki coś mają z obczyzny zaświatów!
To – nie sen, lecz kurzawa gmatwa się z pogodą –
Już w stawie nie rozpoznasz tej wody pod wodą…
I nie smuga na rzęsach, lecz w cieniu zdrobniały
Liść na dębie zwieczorniał, choć dnieje dąb cały!
I nie śmierć, ale studnia, gdzie mrok dno pomylił,
Chce, byś idąc, skroń ku niej bezwolnie nachylił…
I nie szkarłat, lecz sama możliwość szkarłatu,
Niepokojąc obłoki, narzuca się światu.
W ODMĘTACH WIECZORU
Słońce, zagrzęzłe w odmętach wieczoru,
Spoza chat czubów i przyłbicy młyna
Jeszcze się resztą świateł przypomina
Upatrzonemu wśród sadów jezioru…
Jezioro barwnym powleka się mrokiem,
Co rozwidniając, nie widzieć pozwala…
Z wędrownym błyskiem spotyka się fala
Pod umówionym w głębinie obłokiem.
Obłok swój bezruch kojarzy z fal ruchem…
Fala swe rysy i szczerby i sznury
Przesuwa z wolna za wiatru podmuchem
Przez jego piętra z ognia i purpury…
Purpura łamie błękitów przegrody
I w nieprzejrzyste rozżarza się złoto,
Poprzerywane plam czarnych ślepotą,
Jakby tam nagła nieobecność wody
Ujęła barwom podłoża dla czaru…
Drzewa wraz z brzegiem i garścią gołębi
Odbite chwiejnie, spragnione bezmiaru
Do zaniedbanej powracają głębi,
Z której powstały – i nadal w niej kwitną.
Zieleń ich możesz nazywać błękitną –
I purpurową i złotą… W wód cieniu
Jest nią i nie jest, posłuszna imieniu,
Które jej nadasz, muśnięty fal wzrokiem.
Woda pod światło drzew liście kołysze,
Wsłuchane w szmer swój nad wodą i w ciszę
Pod umówionym w głębinie obłokiem.
Po jego piętrach, od podstaw do szczytów
Wspak odwróconych w kształt sprzecznej ruiny,
Duch, wzwyż stąpając, wciąż schodzi w głębiny,
Z państwa purpury w świat zgasłych błękitów.
I schodząc, barwy odmienia bez końca:
To – purpurowy, to – czarny, to – złoty,
Posłuszny zejściu swojemu w ciemnoty
Wód, zapatrzonych w przeróżną śmierć słońca.
Śmierć, co zagrzęzła w odmętach wieczoru,
Spoza chat czubów i przyłbicy młyna
Jeszcze się resztą świateł przypomina
Tobie – i twemu wśród sadów jezioru…
POWRÓT
Wieczorowy szkarłat na niebiosach
Szukał wciąż sposobu zbłękitnienia –
I zbłękitniał. – Niebo mży w twych włosach –
Niebo z włosów spływa w mrok istnienia.
Niech no zalśni odrobina czasu
W bacznym oknie i w zawiłym jarze,
A na zawsze pójdziemy do lasu.
I poszliśmy. – O czymże ja marzę?
Jaką z nieba mgłę do oczu tulę?
Był świt w liściach, a w obłokach – skrytki.
Kwitły chore na błękit – śniwule
I nakrwione słońcem – złotolitki.
Drzewa przez sen bezkresami bredzą,
Cała w szumach – przyszłość i ustronie!
Czar twój – dreszczu sprawdziłem niewiedzą –
Ust domysłem obadałem dłonie.
I byliśmy w pilnym trwaniu – sami –
Cień twój szukał na ziołach popasu.
A świat, szumiąc, mijał nad drzewami,
Aż przeminął… I wrócił do lasu…
Powrót świata dział się jednocześnie
W twoim domu – na oszklonych schodach –
W oczach dziewcząt, których los tkwi we śnie,
I w sąsiednich studniach i ogrodach.
W ŚNIEGU
Już nie ma dawnej łąki! Nieznanej krainie
Upodobnił ją śnieg ten, co ciszkiem się stoży.
Czasem lśniwo nalodku, oślepłe od zorzy,
Na ukos mignie oczom, a naprzeciw – zginie…
Różowe od poblasku i oprawne w śniegi
Gałęzie gniazd gruzłami przeświecają w słońce,
I kruków nieruchome tkwią na nich szeregi,
W jedną stronę swych dziobów nasrożywszy końce.
Można teraz się zbłąkać wśród białego czaru,
Świat w nim bezimiennieje, gubiąc swe granice.
Można teraz nie poznać parowu i jaru,
I nie trafić na drogę i złudzić źrenice…
Co za światy przelotne i wędrowne kraje
Spadły razem ze śniegiem na te ścieżki strome?
I czemu tak radośnie oko nie poznaje
Tego, co tak niedawno było mu znajome?…
PO DESZCZU
Deszcz, słońcem zaskoczony – poszperał u płotu
I zdrobniał – i łzawiejąc, w bezkres się oddala.
Niebo w kałuż błyszczydłach – obłoki utrwala,
Jakby ktoś wodę biało opierzył do lotu.
W pajęczynie, rozpiętej na liściach paproci,
Z mroku w blask się rozhuśtał znikliwy zjaw tęczy.
Czasem coś, czego nie ma, pod wiatr się zazłoci,
By dorzucić swe złoto do pszczoły, co brzęczy…
Na bylicy się dłużą dżdżu płynne kolczyki,
A cienie, gdy z gęstwiny wybiegają boso,
Idą – w żal i z powrotem, jak te pacholczyki,
Co w piosence – w takt śmierci Magdalenkę niosą…
A o tej Magdalenki śpiewanym pogrzebie
Aniołowie wspominać lubią na błękicie –
I gdy znuży ich mgliste z wiecznością współżycie –
Młodzą skrzydła na deszczu, co wilży sny w niebie.
Łagodząc nieśmiertelność tych skrzydeł podmuchem –
To – rojno, to – w rozsypce na mniejsze gromady –
Krążą w słońcu nabytym od motyli ruchem,
Jak puszyste – o czar swój dbające owady.
PEJZAŻ WSPÓŁCZESNY
Dzieje się w krwi pożywką podchmielonym czasie.
Tak nie można trwać nadal, ale nadal trwa się…
A co jutro? – Jest wróżka w Paryżu i Pniewie,
I już wszystkim wiadomo – i jeszcze nikt nie wie!
A właśnie w kabarecie wśród figlów pośpiechu
Muchą zdobna łysina trzęsie się od śmiechu,
A w sali naprzeciwko grzmi odczyt publiczny,
Jak ustalić w niebycie – byt ekonomiczny?
Ów zbój, co Bożym grobkiem obzywa świątynię,
We mgle Inteligenta już zwęszył po minie –
I nie w kość – i nie w duszę, lgnącą do bezdroża,
Lecz uderza w tę minę, co szła na lep noża!
W zgrozach izby piwnicznej, śniąc kątem w noc słotną,
Robot tuli w objęciu dziewkę bezrobotną
I dłonią, jak spiżowym dąsów poskramiakiem,
Zmusza pierś do układów z miłości straszakiem.
A w kawiarni Kolektyw ze złotym zegarkiem,
We fraku, posmutniałym od niezgody z karkiem,
Z burżujką, co się pudrem w pusty zaświat śnieży,
Tańczy tango dlatego, że mu się należy.
Pan minister na balu w gronie dziennikarzy,
Dbając, by w własnej twarzy było mu do twarzy,
Z uśmiechem, który pilnie przygotował w domu,
Twierdzi, że… nie odbiera nadziei nikomu.
Po smugach od latarni i po srebrnym błocie,
Ślubując śpiewną grdykę społecznej zgryzocie,
Poeta, na arytmię dwojga skrzydeł chory,
Kroczy w poszukiwaniu znikłej metafory.
Słowo się nie spokrewnia z pozasłownym trwaniem –
Porównanie się stało tylko – porównaniem.
Skąpiąc niebu pośmiertnej w głębi jezior maski,
Chce życie w rodzajowe pokurczyć obrazki.
Wyzbyty kłopotliwej skrzydeł tajemnicy,
Święci swe Wyzwolenie z Wyżyn – na ulicy –
A ulica zaledwo, że to on – dostrzega
I biegnąc w mgłę następną, nigdzie nie dobiega!
I te sklepy, co w świateł mizdrzą się potopie!
I te drzewa, co wiedzą, że tkwią w Europie!
I księżyc, co na dachach dolśnił się do czczości!
I niebo – nad dachami! Niebo bez przyszłości.