Pogarda i miłość - ebook
Oto kolejny już wielowątkowej opowieści o miłości, zdradzie i pieniądzach. Brzmi jak wiele innych historii, których pełno na świecie. Ale w życiu Ricardo i Sonyi nic nie jest uporządkowane, nic nie jest zapewnione. Nawet śmierć… ani też ich miłość… Książka przeznaczona dla osób pełnoletnich.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-087-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROK PÓŹNIEJ
Minęło trochę czasu, odkąd Carlos Santa Maria odniósł miażdżące zwycięstwo. Nie było ono jego zasługą, ale lubił przypisywać je sobie, ponieważ ufał, iż Sonya zmądrzała dzięki jego słowom — po prostu długo zajęło jej przemyślenie całej sytuacji.
Popijał jedno z najlepszych win, siedząc przy stole i trzymając za rękę swoją kochankę, Andreę Monteverde. Czekali na obiad, nowi służący sprawiali się fantastycznie, byli niewidoczni, ale spełniali wszystko, co do nich należało.
— Widzisz, nasze życie ułożyło się jak najlepiej — tłumaczył brat Felipe. — Przeżyliśmy wiele burz, ale nareszcie jesteśmy razem i już nic nam nie zagraża.
— A Monica? Nadal nie masz z nią rozwodu.
— Ale będę miał — powiedział spokojnie mężczyzna. — Obiecałem jej to, co chciała, dlatego na pewno niedługo podpisze dokumenty. Wiem, trochę długo to trwa, ale na pewno w końcu zrozumie, że nic więcej nie uzyska. Nasza firma — bo i ty masz przecież w niej udziały — prosperuje, jak nigdy. Felipe podziewa się gdzieś daleko, nic nie przeszkadza nam w szczęściu.
— Nie martwisz się o córkę?
— Nie. Dzwoniła ostatnio do mnie, a przecież od prawie roku wiem, gdzie jest. Co prawda czuję się trochę obrażony tym, że poszła akurat do Gregorio, ale zrozumiałem jej krok — w końcu nie wiedziała, jak zareaguję, byliśmy wtedy skłóceni. Podejrzewam, że zamierza wrócić do domu i właśnie po to chce się z nami spotkać.
— Ze mną też? — skrzywiła się Andrea.
— Tak — odparł Carlos. — Co powiesz na pogodzenie się z nią, skoro macie tego samego ojca, a kość niezgody została między wami zakopana? Przecież nie ma już tego, który tak ci przeszkadzał.
— Może i masz rację — wzruszyła ramionami kobieta. — Ona nic nie zawiniła, dała się tylko omotać.
— To mi się podoba! — ucieszył się Santa Maria. — Moja cała rodzinka będzie już niedługo razem. A przynajmniej ci, za których ich uważam.
— A co stało się z tymi dwiema kobietami, które przyszły tutaj i miały zamiar wepchać się do mojego pokoju?
— Ach, Graciela i Dolores — roześmiał się Carlos. — Cóż, przeżyły niemiłe rozczarowanie, kiedy spotkały w swoim byłym domu kogoś takiego, jak ja. Ciekawe, gdzie się teraz podziewają.
— Potrafiły się wykłócać kilka godzin — przypomniała sobie Andrea.
— A kiedy wreszcie uwierzyły, że nie mają tu czego szukać, rzuciły na nas przekleństwo — śmiał się już otwarcie brat Felipe. — Dwie wiedźmy.
Nie tylko im się wszystko układało. Dobrym zdrowiem i życiem cieszył się również opiekun i ojciec Sonyi w jednym, Gregorio Monteverde. Siedział objęty ze swoją przyszłą żoną, Barbarą, która dziękowała mu za zajęcie się jej synem. A właściwie oboma.
— Zrobiłeś z niego człowieka — kończyła swoją wypowiedź kobieta. — Dobrze sprawuje jako szofer?
— Bardzo dobrze, aż jestem zdziwiony — przyznał Gregorio. — Ale cieszę się, że tak jest, to przecież twoje dziecko.
— Raul nie jest zbytnio szczęśliwy, że ma brata tak blisko siebie, ale liczę, że kiedyś poznają się bliżej. Żal mi tylko, że Virginia nie dożyła tych czasów.
— Ciekawe, co się z nią stało… — zamyślił się Monteverde. — Policja przypuszcza, że została zamordowana, ale ciała nadal nie znaleziono.
— Biedna dziewczyna...Nie miałam pojęcia, że mój syn tak ją katował.
— Na szczęście Manolito wyrasta na prawdziwego mężczyznę.
— I to wszystko dzięki tobie… — Barbara pocałowała kochanka i miała zamiar coś powiedzieć, ale nie dopuścił jej do słowa. Stanowczo wolał pocałunki od rozmowy na temat Fernandeza.
W drugim pokoju było również tak samo zgodnie i szczęśliwie. Zupełnie, jakby niebo otworzyło się dla tych, którymi niedawno jeszcze tak bardzo gardziło.
— Wiesz… — Daniel przeciągnął się na łóżku. — Masz cudowne dzieci.
— O nie, kochanie — odparła Sonya, leżąc obok chłopaka i pieszcząc go delikatnie palcem po nagiej klatce piersiowej. — Nie ja mam, a my mamy.
— Zostałem takim młodym ojcem — udał załamanie Ramirez. — Ale cieszę się, że mam takie aniołki przy sobie. I mam tu na myśli również ciebie.
— Nasz ślub, Danielu — przypomniała mu dziewczyna.
— Co z nim?
— Kochamy się przed ślubem. Czy to przystoi? — żartowała Sonya.
— A maluchy? One nie wzięły się znikąd. Jesteśmy niepoprawni, do ołtarza pójdziemy z dziećmi na rękach.
— Są takie mądre, że aż mnie to zadziwia, Danielu. A na chrzcie prawie nie płakały.
— Póki nie wziąłem ich w ramiona! — obruszył się Ramirez. — Jakby mnie nie kochały.
— To było rok temu — zwróciła mu uwagę dziewczyna. — Teraz cię uwielbiają. Nie widzą świata poza ich tatusiem.
— Jedno mnie tylko dziwi...Co się stało z twoją matką? — zmienił nagle temat chłopak.
— Nic — odparła spokojnie narzeczona. — Jakiś czas temu dzwoniła do mnie i mówiła, że układa jej się z Victorem bardzo dobrze. Przez pewien czas był jakiś dziwny, ale potem się uspokoił. Nie chciał jednak powiedzieć, o co mu chodziło.
— A dziecko? Jak się miewa tamten maluszek?
— Ach, Mauricio. Wszystko z nim w porządku. Nie przejmuj się tak naszą przyszłością, kochanie. Wiele przeżyliśmy, ale koniec z tym, teraz czeka nas jedynie szczęście.
— Jesteś taka słodka… — Ramirez przysunął się bliżej, nie dosyć mu było ciała dziewczyny.
Wszędzie radość, wszędzie miłość. Istniał jednak jeden dom, który z zewnątrz wyglądał tak samo, jak zwyczajne budowle, jednakże w środku przypominał coś zupełnie przeciwstawnego. Jeśli większość pomieszczeń była normalna i nie kojarzyła się z niczym dziwnym, to na samym końcu budynku…
Właścicielka rezydencji, Valeria Guardiola, szła powoli po schodach na górę, właśnie do tego pokoju. Zdążyła zawahać się i nawet westchnąć kilka razy, zanim dotarła wreszcie na szczyt i zapukała do drzwi.
— Wejść — usłyszała krótkie polecenie.
Otworzyła drzwi i wolną ręką — ponieważ drugą miała zajętą, gdyż niosła tacę z posiłkiem — sięgnęła do włącznika światła.
— Zostaw, proszę — powstrzymał ją ktoś siedzący w kącie, w całkowitej ciemności. Okna były przesłonięte zasłonami w ten sposób, że nie przepuszczały ani grama słońca. — I przepraszam, sądziłem, że to służba.
— Nic nie widzę.
— Wiem. Wybacz mi to dziwactwo.
Ostrożnie postawiła tacę na stojącym obok wejścia stoliku, mając nadzieję, że niewielkie oświetlenie z korytarza pozwoli jej nie zrzucić wszystkiego na podłogę.
— Przyniosłam ci coś jedzenia. Nie zszedłeś na śniadanie.
— Zabierz to, proszę.
— Znowu to samo! — westchnęła ciotka. — Już i tak przypominasz mi szkielet, a ostatnio jesz coraz mniej. Łykasz tylko te tabletki. Ricardo, to cię zniszczy.
— Ciociu, mówiłem ci już, że nie jestem głodny — powtórzył bez zniecierpliwienia Rodriguez. — A muszę się przecież leczyć, sama mi opowiedziałaś, co wyrabiałem tamtego dnia, kiedy Sonya…
Urwał. Nigdy nie wspominano tutaj wydarzeń sprzed roku — poza jednym razem, kiedy dowiedział się, do czego prawie doprowadził.
— Siedzisz w tej ciemności już tyle czasu, wychodzisz tylko co jakiś czas na posiłki, nawet detektywa przyjmujesz w tym…
— Grobowcu? Tak, to doskonałe określenie. Rok temu mnie pogrzebano, ale wstałem, jak widzisz. Silniejszy, nowy, odmieniony. Nie martw się o mnie.
Kiedy uczynił pewien ruch ręką, wiedziała, że rozmowa jest skończona. Broń Boże jej nie wyrzucał, ale dawał jej w ten sposób do zrozumienia, że chce pogrążyć się w myślach, lub po prostu odpocząć. Gestem tym było delikatne postukanie w blat drugiego ze stolików, tego bliżej fotela, na którym siedział.
Kilka chwil później, kiedy został sam, wyćwiczonymi do poruszania się bez oświetlenia palcami wybrał numer na komórce. Nikły promyk padł na jego dłoń z ekraniku telefonu, ukazując faktycznie dosyć szczupłą kończynę. Nie była jednak chuda, wydawała się nawet mocna i pewna siebie, jakby przeżycia utwardziły jej właściciela, zamieniając go… w kamień. Czy jednak był nim i od wewnątrz?
— Detektywie, ma pan dla mnie coś nowego? — rzucił do słuchawki.
— Nie, nadal to samo. Nasz obiekt mieszka u ojca, zadaje się z tym samym chłopakiem i cały czas przebąkuje coś o ślubie podczas randek. Szefie… śledzę ich już prawie rok. Kiedy to się skończy?
— Kiedy ci powiem! — warknął Ricardo. — W końcu dobrze ci płacę. A jak tam dzieci?
— W porządku. Będę nadal wykonywał swoją robotę. Maluchy są bezpieczne, Marco trochę chorował, ale to nie było nic poważnego. Za to Raquel jest zdrowa jak ryba.
— Marco, Raquel… — powtórzył bezwiednie Rodriguez.
— Co mówisz, szefie?
— Nic, nic — otrząsnął się mężczyzna. — Jak coś się zmieni, daj mi znać.
Zakończył połączenie i odłożył telefon. Sam nie wiedział, po co to robił. Od tylu dni wynajęty specjalnie na tą okazję człowiek chodził krok w krok za Sonyą, Danielem i dziećmi, ale czy to miało jakikolwiek sens? Czy nie było po prostu katowaniem się za życia?
— Nie! — powiedział sam do siebie Ricardo. — Nie mogę przestać! Muszę ich pilnować! A nuż coś się stanie, a nuż ten Wymoczek skrzywdzi moje maleństwa?!
~ Nie są już twoje, straciłeś je ~ podpowiedział mu jakiś wewnętrzny głos, ale nie zwrócił na to uwagi.
Kiedyś myślał, by oskarżyć Sonyę o porwanie, ale odstąpił od tego zamiaru. Kiedyś działał mu na nerwy fakt, iż nie dostały tych imion, co powinny. Teraz już nie, teraz wszystko było inaczej. On był inny.
Pogładził się po gęstej brodzie, dodając:
— Nie będę teraz skazywał moich dzieci na traumę bezsensownych potyczek o ojcostwo. Niech Wymoczek się nimi zajmie. W odpowiednim momencie poznają, kto jest ich prawdziwym ojcem. A wtedy ani ty, która mnie porzuciłaś, kiedy cię najbardziej potrzebowałem, ani Danielito nie będą mieli nic do gadania. Maluchy będą ze mną. I tylko ze mną.
Sergio Gera nie mieszkał w sierocińcu. Owszem, powinien, ale władza Guardioli sięgała dość daleko i pozwoliła mu przebywać w jej mieszkaniu aż do tej pory. Valeria chciała go nawet adoptować, ale chłopak nie zgodził się na to — był zbyt niezależny i nie pragnął, by to się zmieniło. Obserwował właśnie swojego rozmówcę spod przymrużonych oczu. Spotykali się od pewnego czasu, robili to potajemnie, by nikt nie odkrył ich spisku.
— Wiesz coś? — rzucił cicho Armando tak, by tylko tamten go usłyszał.
— Nie — zżymał się równie szeptem Odmieniec. — Ten bydlak zapadł się chyba pod ziemię.
— Musimy go znaleźć! — Cardona ledwo powstrzymał się, by nie walnąć pięścią w stół w ich ulubionej restauracji. — Na razie nic nie powiedział, ale może w każdej chwili zacząć gadać, a wtedy…
— W sumie nie powinienem się z panem wiązać, skoro po części przez pana zginął mój ojciec, ale…
— Nie przeze mnie! — zaprotestował żywo lekarz. — To Velasquez go wykorzystał, ja wkroczyłem już po jego śmierci pod kołami pojazdu.
— Ale krył pan mordercę! Przecież to on zlecił to zabójstwo!
— Miał zginąć nie twój ojciec, a niejaki Ricardo Rodriguez! Ale masz rację, pośrednio jestem winien. Braku kary dla tego gnojka. Pomogę ci, ale w zamian nie wydasz mnie przed policją, OK?
— OK, przecież już panu mówiłem! — przypomniał Gera. — Dorwanie go jest dla mnie ważniejsze od pańskiego nic nie wartego odkupienia.
Pewna kobieta przeciągnęła się na łóżku, witając promienie słońca, które wpadły jej do oczu i obudziły. Virginia czuła się szczęśliwa i brakowało jej tylko jednego — Bolivaresa. Co prawda Vargas kazał jej jeszcze czekać i po tamtym telefonie jeszcze bardziej tęskniła, ale skoro tego od niej wymagał, nie mogła sprzeciwić się woli swojego zbawcy. W końcu sam na pewno wiele ryzykował, nieważne, jakie były jego motywy.
W kolejnej jednak chwili jej ciało przeszedł głęboki dreszcz. Manolo. Ten człowiek kazał ją zabić, a ona będzie musiała jeszcze raz przed nim stanąć i zmierzyć się z nim oko w oko nie okazując ani grama strachu. Czy będzie do tego zdolna, czy da radę, czy podoła temu trudnemu zadaniu? Przecież był nadal jej mężem i jeśli wróci, czeka ją rozwód i walka z tym potworem!
— Musi mi się udać! — powiedziała sama do siebie. — Nie mogę wiecznie się go bać! To tylko człowiek, tak samo, jak ja! Zemszczę się na nim za każde upokorzenie, zemszczę się…
Przerwała, bo sama przestraszyła się siły brzmiącej w jej głosie. A więc jednak może, jednak potrafi. Pokaże Victorowi, że się do czegoś nadaje. Że zasługuje na jego miłość i wybaczenie.
Felipe i Monica. Para osób, które straciły złudzenia, straciły marzenia o wielkiej fortunie, o łatwym zysku. Oboje rozgoryczeni, źli, wściekli, pocieszali się od roku w łóżku, przychodząc na zmianę jedno do drugiego.
— Kretyn! — zżymała się Abreu, myśląc o Ricardo, który jednym dokumentem zniszczył jej plany. — Musiał akurat rozstawać się z tą dziewuchą tuż przed tym, jak Santa Maria miał mi oddać firmę?
— Kretyn! — irytował się brat Carlosa, mając na myśli kilka osób — swojego brata właśnie, Gregorio, który go upokorzył i ojca, który nie zapisał mu prawie nic. A po części też Bolivaresa, który odebrał mu Vivianę i jej miłość.
— To jak się zemścimy? — spytał Felipe po kolejnym drapieżnym seksie.
— Nie wiem! Może porwiemy mu te dzieciaki?
— I co, będziesz je przewijała? — skrzywił się mężczyzna.
— Wynajmiemy opiekunkę — zapaliła się kobieta. — Dobrze jej zapłacimy i nic nie powie. Może nawet odnajdziemy Rosę, o której mówił mi kiedyś Carlos.
— One są pod opieką Monteverde, nie zapominaj — przypomniał skrzywiony Santa Maria — zaczynał go boleć brzuch i nie wiedział, od czego.
— I co z tego? Jak dobrze poszukać, może znajdzie się ktoś, kto nam pomoże.
Gustavo. Ten człowiek na pewno zrobiłby dla niej wszystko. O ile jeszcze żyje. Brat Maribel, kobiety, która strzelała do niej na ślubie, ale jakimś cudem się wymknęła z rąk sprawiedliwości. Nigdy nie oskarżono siostry Moreni, ale Abreu była pewna, że to ta kobieta była niedoszłą zabójczynią.
W innym pomieszczeniu pewna matka spokojnie przewijała swoje maleńkie jeszcze dziecko. Jej przyszły małżonek wyszedł na chwilę coś kupić, wiedziała, że nie będzie czekać na niego zbyt długo, gdyż zawsze wracał do domu jak na skrzydłach. Kochał ich oboje i już niedługo mieli się pobrać. Zaczęli swoją znajomość od knowań i przeciwnych zamierzeń, teraz tworzyli zgodną i bardzo szczęśliwą parę.
Gdy kilkanaście minut później zadzwonił telefon, Viviana odebrała jedną ręką połączenie, drugą nadal trzymając Mauricio w ramionach.
— Słucham?
Przez kilka dobrych chwil osoba po drugiej stronie słuchawki nie wiedziała, co ma powiedzieć. Zaskoczyła ją obecność kobiety w mieszkaniu Victora, ale skoro wcześniej poprzysięgła sobie, że stawi czoła wszystkim przeciwnościom, to nie mogła się teraz wycofać.
— Poproszę z doktorem Bolivaresem — powiedziała, ukrywając drżenie w głosie.
— Victora nie ma, wyszedł do sklepu, czy coś mu przekazać? — spytała była żona Carlosa, pewna, iż dzwoni któraś z byłych pacjentek jej chłopaka.
— W sumie to tak. Proszę mu powiedzieć, że szuka z nim kontaktu jego...narzeczona.
— Słucham? — w tonie Viviany dało się słyszeć tylko zdumienie. — Przepraszam, ale to jakiś kiepski żart. Widzi pani, mieszkam z nim od ponad roku i mamy zamiar się pobrać, więc pani idiotyczne telefony nie budzą we mnie zazdrości.
— Pobrać? — pytanie Virginii padło równocześnie z płaczem dziecka na rękach jego matki. — I co to za niemowlę słyszę w tle?
— Proszę sobie wyobrazić, że moje! — słowa kobiety stwardniały, miała dosyć tej dziwnej rozmowy. — Moje i pani…„narzeczonego” — zakpiła Viviana. — A teraz odkładam słuchawkę i proszę więcej tu nie dzwonić. Następny telefon zaowocuje zgłoszeniem całej sprawy na policję.
— Nie boję się pani! — rzuciła do słuchawki Virginia, ale w odpowiedzi usłyszała tylko przeciągły sygnał w telefonie.
Usiadła na łóżku w zgoła odmiennym nastroju, niż przed chwilą. Victor Bolivares miał już kogoś i ten ktoś miał z nim dziecko. Czy to możliwe? Otarła dłonią czoło, nagle czując się spocona od wewnątrz i od zewnątrz. Minęło już tyle czasu, miał więc prawo...Nie, nie podda się! Nigdy więcej odpuszczenia walki o swoje! Musi się najpierw dowiedzieć, czy ma rację, czy naprawdę rozmawiała z przyszłą żoną doktora… A jeśli tak, to jak najszybciej wracać do domu i przekonać się, czy czasem lekarz nie żeni się tylko z rozpaczy.
Samochód Daniela Ramireza krążył szybko po uliczkach Acapulco, kierując się w stronę rezydencji Carlosa Santa Maria i jego przyszłej małżonki. Sonya postanowiła odwiedzić oboje już dzisiaj, czuła tęsknotę za człowiekiem, który bądź co bądź był jej ojcem i chciała z nim porozmawiać. Wiedziała, że nie uniknie rozmowy z Andreą, ale była na nią gotowa. W końcu gdyby wcześniej posłuchała Monteverde, nie przeżyłaby tylu strasznych tragedii. O nie, z całą pewnością Ricardo nie był mężczyzną dla niej i dobrze, że zdała sobie teraz z tego sprawę.
Spojrzała na chłopaka, który pewnie kierował pojazdem — o tak, to było spełnienie jej marzeń. Był silny, ale zarazem czuły i opiekuńczy, miał normalną przeszłość, nie kłamał jej w niczym, nie miał żadnych mroków w przeszłości… Daniel Ramirez dawał jej spokój, oparcie i miłość. Ironią losu było to, że był bratem jej zmarłego Julio, ale może to właśnie tak miało być? Może to jej były chłopak tak ich połączył? Uśmiechnęła się do siebie, szepcząc podziękowania dla młodszego Ramireza.
— Co mówisz? — spytał Daniel.
— Nic takiego. Dziękowałam twojego bratu, że postawił cię na mojej drodze.
— I to jest to nic takiego? — roześmiał się kierowca. — Ale masz rację, Julio zrobił dla nas wiele — przecież gdyby nie on, nigdy bym cię nie poznał. Gdyby żył, ty byłabyś jego kobietą, ale skoro stało się tak, jak się stało…
— A co z twoją zemstą? — zmieniła nagle temat dziewczyna. — Chyba nie wybaczyłeś niczego rodzicom?
— O nie! — Ramirez zacisnął palce na kierownicy. — Ale na razie poczekam. Kiedy uderzę, nic z nich nie zostanie. Pomożesz mi?
— Wiesz, że tak. Nigdy nie zapomnę, jak zginął Julio. Ale co zrobimy z Gracielą? Straciła dziecko i teraz już nie możemy się do niej zbliżyć.
— Ona też się doczeka. Na razie została wyrzucona z rezydencji twojego ojca, a to dla niej ogromne upokorzenie. Fakt, iż dopuściła do śmierci mojego bratanka, jeszcze bardziej ją pogrążył. Ale najpierw moi rodzice, bo oni są najbardziej winni.
Byli tak pogrążeni w rozmowie, że nie zauważyli jadącego z prawej strony samochodu i kilka sekund później zderzyli się z nim z głośnym hukiem. Ramirez poleciał do przodu, ale zdążył zahamować przed wypadkiem, tak, że nie odniósł większych obrażeń poza kilkoma stłuczeniami. Sonya krzyknęła przeraźliwie, ale jej też się nic nie stało, drugi kierowca zareagował bowiem podobnie do Daniela i też w ostatniej chwili nacisnął hamulec.
— Do jasnej cholery, jak jeździcie?! — wrzasnął na nich tamten, wysiadając błyskawicznie z wozu. Był wściekły, ale nie tylko z powodu zderzenia, ale i w konsekwencji pewnych wydarzeń z jego życia…
— Spokojnie, spokojnie, pokryję wszystkie szkody! — zamachał rękami Ramirez, który czuł się — i był — winny tego zdarzenia. Wysiadł z wozu i podszedł do pojazdów, by ocenić szkody, jakie spowodował swoją nieostrożnością.
Sonya została w samochodzie nie tylko dlatego, że nie znała się za dobrze na stłuczkach. Miała też drugi, o wiele ważniejszy powód. Widziała bowiem doskonale, kto jest kierowcą poszkodowanego pojazdu i od razu poznała Pedro Velasqueza.
Nie dość na tym. Akurat dzisiejszego dnia Ricardo Rodriguez musiał opuścić domowe zacisze i udać się na badania do kliniki lekarza, który go prowadził. Nie lubił tego, ale taka była konieczność. I to właśnie on siedział na miejscu pasażera i jak orzeł wpatrywał się w Sonyę.Rozdział 229
Ricardo wysiadł z samochodu z godnością i z lekkością nastolatka. Spokojnie podszedł do miejsca zdarzenia i spytał Pedro o uszkodzenia. Kiedy słuchał wyjaśnień szofera, Ramirez wpatrywał się jak w bombę z opóźnionym zapłonem w swojego byłego rywala, jednakże Rodriguez nie zwracał na niego najmniejszej nawet uwagi.
— W takim razie to nic poważnego — stwierdził potem pracodawca Pedro. — Czy ten młodzieniec zapłaci za szkody?
— Owszem, tak powiedział — odparł Velasquez, zachowując kamienną twarz, chociaż wiedział, kto w nich wjechał.
— Słyszałeś, chłopcze — Ricardo obrócił się do Daniela. — Masz pokryć uszkodzenia, podam ci zaraz moje dane.
— Przecież je znam! — eksplodował brat zmarłego Julio. — Znamy się nie od dzisiaj, a ty udajesz, że widzisz mnie pierwszy raz w życiu!
— Świetnie, przynajmniej nie zapomnisz mi wysłać czeku — odrzekł mu całkowicie bez gniewu były narzeczony Sonyi Santa Maria.
— A może przestaniesz się popisywać i zrzucisz tą idiotyczną maskę i powiesz mi, co tak naprawdę o mnie myślisz? — prowokował Daniel. Właśnie przypomniała mu się sytuacja, kiedy oberwał w domu człowieka, który teraz stał przed nim i okazywał swoją pogardę, nie przyznając się do ich znajomości. Tego Ramirez nie mógł puścić płazem, żeby być nadal mężczyzną w oczach Sonyi — był pewien, że ich obserwuje — musiał się zemścić, okazać wyższość nad tym gnojkiem.
Nie przyznawał się nawet sam przed sobą, że w głębi duszy wciąż bał się, że któregoś dnia skrzyżują się drogi Sonyi i Ricardo i wróci ich dawna miłość.
— Co ja myślę? Że jesteś bardzo emocjonalnym gościem, który zaczepia obcych! — odparował Ricardo bez zmrużenia oka.
— Słuchaj, jeśli zamierzasz odgrywać tutaj przed Sonyą i przede mną nieczułego faceta, traktując mnie jak byle śmiecia, to zaraz zobaczymy, kto tu jest co wart!
— Uspokój się, kogucie! — szef Pedro udzielił reprymendę Danielowi najspokojniejszym tonem, na jaki go było stać. — Zachowujesz się, jakbyś chciał się bić na środku ulicy.
— A może właśnie o to mi chodzi? — podjął rękawicę Ramirez.
Sonya położyła rękę na mechanizmie do otwierania drzwi, wyczuwając wiszącą w powietrzu awanturę. Nie miała najmniejszej ochoty spotkać się z Ricardo, ale musiała być gotowa w razie potrzeby bronienia syna Fernando przed tym… wariatem.
— Nie zamierzam się z tobą bić — skrzywił się Ricardo. — Jesteś małolatem, który wjechał w mój samochód, nie mam powodu cię bić… o ile mi zapłacisz.
— Zapłacę ci po gębie! — nasrożył się syn Fernando — nie cierpiał być lekceważony, miał wrażenie, że Rodriguez naigrawa się z niego i kiedyś odbierze mu Sonyę. Kierowany bardziej strachem, niż gniewem, zamachnął się w kierunku twarzy byłego rywala, ale nie zdążył go uderzyć. Sam oberwał w żołądek tak mocno, że zwinął się na ziemi.
— Skoro cię nie stać na zapłatę, odpuść sobie — rzucił syn Cataliny i odwrócił się w kierunku pojazdu, chcąc do niego wsiąść. — Pedro, jedziemy dalej — zwrócił się do kierowcy.
— Nigdzie nie pojedziesz, najpierw policzymy się ze sobą! — Jakimś cudem Daniel wstał dosyć szybko z ulicy i skoczył ku przeciwnikowi. — Musimy się wreszcie rozliczyć, w końcu rozstrzygnąć pewną sprawę. Obiecaj mi, że nigdy nie zbliżysz się do Sonyi!
Zanim Ricardo zdążył się odezwać, dziewczyna już stała przy Ramirezie, otaczając go opiekuńczym ramieniem i wyraźnie zamierzała coś powiedzieć.
— To wy wbiliście się w mój samochód, a nie ja w wasz. — Ricardo wzruszył ramionami, nie patrząc w ogóle na Sonyę. W przeciwieństwie do niej, która wpatrywała się w niego przez cały czas. Zmiany, jakie odnotowała, zaszokowały ją do tego stopnia, że przez moment po prostu patrzyła na byłego narzeczonego.
— Jak ty wyglądasz… — wydusiła wreszcie.
— Kto, ja? — obrócił się do niej przodem.
— Zupełnie, jakbyś postarzał się o dwadzieścia lat… — nieświadomie wysunęła rękę i próbowała dotknąć jego policzka.
Czas się zatrzymał. Przez ułamek sekundy wszystko trwało w zawieszeniu, jakby czekając na to, co zrobi Rodriguez. A potem, zaledwie krótkie mgnienie oka później, cały świat wrócił do normy.
— Nie dotykaj mnie! — odsunął się od niej z obrzydzeniem. — Brzydzę się takimi, jak ty.
— Ja musiałam...przecież napisałam ci w liście...bałam się o dzieci i…
— Przestań mu się tłumaczyć! — wrzasnął nie panujący nad sobą Daniel.
— On ma rację — rzekł spokojnie Ricardo, chociaż głos mu drgnął pod koniec. Odchrząknął, próbując to ukryć i zaraz dodał już normalnym tonem: — Nie musisz mi niczego wyjaśniać. To twoje dzieci, panienko Santa Maria! I tylko twoje!
Chwilę później odjeżdżał już z miejsca wypadku, pilnując, czy Pedro da sobie radę z wykręceniem zza samochodu Ramireza.
Felipe Santa Maria być może rozpaczliwie poszukiwał pieniędzy i poprawienia swojego losu, a już najbardziej zemsty, ale nie był głupi. Porwać dzieci Sonyi równało się porwać wnuki Gregorio, a tego nie mógł się dopuścić niezależnie od tego, jak wielką miał na to ochotę. W sumie nic go nie łączyło ani z tą dziewuchą, ani z jej bachorami — byli to przecież potomkowie Monteverde, a nie Santa Maria. Zarówno u jednych, jak i drugich miał jednak przechlapane. dokąd więc miał się udać, by uzyskać jakikolwiek profit?
Valeria — wpadło mu nagle do głowy, kiedy rozmyślał przy kieliszku po wyjściu Monici z jego mieszkania. Guardiola miała mnóstwo pieniędzy i na pewno nie odmówi mu małej pomocy… o ile odpowiednio się jej odwdzięczy. Czy istnieje jednak możliwość, aby w jakikolwiek sposób się do niej zbliżyć? I czy ma być to szantaż, czy raczej coś zupełnie innego?
Dwie minuty później wybierał już numer do rezydencji ciotki Ricardo.
Carlos nareszcie był szczęśliwy. Ze śmiechem przypominał sobie, jak to ufał Vivianie i dawał się nabierać na jej sztuczki. Śmiał się tylko z własnej głupoty, wszakże jej postępowanie nie należało do nienagannych. Po tylu latach udało mu się w końcu zasiąść na fotelu prawdziwego zarządcy własnego życia. Miał też u boku swoją ukochaną, tą, którą wkroczyła do tego mieszkania za sprawą jego rodziny i od razu podbiła jego serce.
— Felipe nie wiedział, co czyni, sprowadzając cię tutaj.
— O tak, tym wywołał wszystkie następne wydarzenia — zgodziła się z nim Andrea.
— Gdyby nie ty, dalej siedziałbym na piętrze i czekał na śmierć. Może dzieliło nas wiele rzeczy, ale jedno nigdy nie umarło — nasza miłość. Do tej pory pamiętam, jak trzymałaś mnie za dłoń w szpitalu.
— Niedługo odzyskasz córkę i nareszcie twoja rodzina zacznie wyglądać tak, jak powinna od zawsze.
— Zemściłem się na Felipe, odrzuciłem Monicę, czegoż jeszcze więcej chcieć? A wiem — zastanowił się Carlos. — Jestem ciekaw, gdzie jest Viviana. Ostatnio nie potraktowałem jej chyba zbyt dobrze, a to w końcu matka Sonyi.
— Nie widziałam też Victora — może wartoby go odszukać? Tak długo nam pomagał.
Rozmowę przerwał im dzwonek do drzwi. Kiedy tylko służba zaanonsowała odwiedziny Sonyi i Ramireza, para zeszła na dół i przywitała się z młodymi.
— Tato, mam prośbę — rzuciła dziewczyna, zanim na dobre się rozsiedli. — Chcę się pobrać z Danielem jak najszybciej. A potem wyjechać stąd jak najdalej.
— Dobrze, nie ma sprawy, chociaż jestem zdziwiony tym pośpiechem. Gregorio o tym wie? — spytał Santa Maria.
— Nie, podjęłam decyzję przed momentem, nawet Daniel nic o tym nie wiedział.
Istotnie, Ramirez był tak samo zaskoczony, ale uścisnął rękę Sonyi na znak radości.
— Co się stało? Mieliśmy nieco inaczej rozłożyć naszą przyszłość, prawda? Mówiłaś coś o rozmowie, potem o zakopaniu topora wojennego i ponownym staniu się rodziną, a teraz chcesz zabrać mojemu narzeczonemu wnuki? — wtrąciła się Andrea. — Czyżbyś chciała go z nimi rozdzielić?
— Nie, nie! — żywo zaprotestowała dziewczyna. — Tylko boję się, że pewna osoba może spróbować je nam odebrać.
— Przecież się zrzekł ojcostwa? — zdumiał się Carlos, w lot łapiąc, o co chodzi.
— Zrzekł? — powiedzieli równocześnie Ramirez i Sonya. — On niczego się nie zrzekł! To ja od niego odeszłam, bo się bałam, że skrzywdzi dzieci, ale nigdy nie rozmawialiśmy na temat przyszłości maluchów!
— A to bydlę! — skrzywił się Santa Maria. — Okłamał nas. Powiedział, że uzgodniliście rozstanie i on zrzeka się opieki nad dziećmi.
— Boję się — wyszeptała dziewczyna. — On coś kombinuje. Spotkaliśmy się dzisiaj na ulicy, Daniel przez przypadek w niego wjechał i Rodriguez zachowywał się jak szaleniec. Zimno, spokojnie odnosił się do Daniela, ale wiem, że to tylko przykrywka. Muszę stąd uciekać.
— A Gregorio? On nic nie może zrobić? — pytała Andrea.
— Wolałabym, żebyś to ty mi pomógł, tato. Wiem, mieszkam teraz u niego, ale ty pomożesz mi… lepiej.
Sama przed sobą bała się przyznać, że obawiała się reakcji Gregorio. Owszem, ojciec był ostatnio bardzo opiekuńczy, ale aż za bardzo. Przecież dobrze pamiętała, jak kiedyś — z zupełnie innego powodu, ale jednak — kazał zabić Ricardo. A nuż teraz uzna, że to jest najlepszy wyjście? A śmierci byłego kochanka nie chciała. W końcu był ojcem jej dzieci.
Po wyjściu z kliniki Ricardo wrócił od razu do posiadłości i zajął się dokumentami. Porządkowanie spraw przerwał mu jednak Enrique, który z wyraźnym zainteresowaniem obwieścił po wejściu do gabinetu:
— Ktoś do pana. to… kobieta.
— Hm? — podniósł głowę Rodriguez. — Jak ma na imię?
— Mayrin, szefie.
— Ach, Mayrin, wpuść ją natychmiast! — rozjaśnił się gospodarz.
Enrique uniósł brew, zdziwiony ponad miarę zachowaniem szefa, ale wykonał polecenie i posłusznie się ulotnił.
Mayrin była wysoką, czarnowłosą kobietą w wieku około trzydziestu kilku — czterdziestu lat. Kiedy podchodziła do gospodarza, dało się zauważyć jej odkryte, długie i zgrabne nogi. Wymalowane usta dodawały tylko efektu i onieśmielały elegancją, tak samo, jak cały ubiór kobiety.
— Witaj, kochanie! — przywitał się Rodriguez. — Tęskniłem za tobą.
— Co tak oficjalnie? — zaśmiała się Mayrin i zdecydowanie pocałowała Ricardo w usta, zarzucając mu przy okazji ręce na ramiona.
Viviana nie myślała wcale o tamtym tajemniczym telefonie, nie spytała nawet o niego swojego chłopaka. Zapewne dzwoniła jakaś nawiedzona fanka jej doktora, która zakochała się w swoim lekarzu i teraz go gnębi. Nie wierzyła, by Victor miał kiedykolwiek kochankę, by kiedykolwiek zdradzał byłą żonę Carlosa, miał przecież z nią dziecko i zachowywał się tak, jakby dopiero co się poznali i podrywali się nawzajem. Nie, nie będzie psuć sobie radości bycia jego narzeczoną i opieki nad jego dzieckiem. Zbyt wiele już wycierpiała, żeby teraz zaprzątać sobie głowę głupotami.
Skąd mogła wiedzieć, że kilka minut po tym epizodzie Vargas decyduje się wracać do Meksyku i razem z Virginią stoją w odprawie na lotnisku?
Gabriel Abarca ułożył sobie jakoś swój związek z Allisson i chociaż nie byli oficjalnie ze sobą, traktowali się jak coś więcej. Żadne z nich nie miało nikogo innego, odwiedzali się dosyć często i nie przejmowali tym, jak odbierają ich ludzie. Monica, odkąd zorientowała się, że córka mimo wszystko kontynuuje znajomość z kimś takim, jak Abarca, nie odzywała się do Allie ani słowem. Dla niej Gabriel stał za nisko, był jeszcze młodym, nieopierzonym ptakiem, niezbyt odpowiednim dla kogoś takiego, jak potomkini Abreu.
— Kochanie… — zwróciła się pewnego dnia Allie do swojego chłopaka, kiedy leżeli razem w łóżku. — Wiem, że nie jesteśmy nawet oficjalnie związani, ale czy kiedyś myślałeś o tym, żeby mieć dzieci? Tak w ogóle, niekoniecznie ze mną — zaśmiała się pod koniec.
— Dzieci? — zesztywniał Abarca. — Nie.
— Ale dlaczego? — zdziwiła się Allisson. — Jesteś jeszcze za młody i takie tam?
— Nie! — powtórzył nieco głośniej Gabriel. — Nigdy nie będę miał dzieci. Nie chcę!
— Nie rozumiem… Są takie słodkie i takie kochane, jeśli się nimi dobrze zaopiekujesz, potrafią obdarzyć się naprawdę wielkim uczuciem…
— Przestań! — prawie krzyknął chłopak. — Nie chcę tego słuchać!
— Ale ja...Nie miałam nic złego na myśli. Mówię tylko, że podoba mi się taki pomysł, nic więcej.
— Zamkniesz się w końcu?! — praktycznie wrzasnął Abarca i wyskoczył z łóżka. Za moment prawie biegiem dotarł do drzwi jednego z położonych w pobliżu pokoi i zamknął się na klucz.
Córka Monici niepewnie wstała z pościeli, przerażona reakcją chłopaka, narzuciła szlafrok i udała się w tym samym kierunku. co Gabriel. Podeszła do drzwi i chwyciła za klamkę. Były zamknięte.
— Najdroższy? Przepraszam, nie chciałam…
Z głębi nie dobiegł jej żaden głos.
Zapukała kilka razy, bez rezultatu.
— Gabriel? — ponowiła.
Abarca w międzyczasie rzucił się na łóżko, opętany jedynie wspomnieniami na temat jego dziecka, tego, które w tak straszliwy sposób utracił. Diana zabiła maleńką istotkę w swoim ciele, pozbawiwszy Gabriela całkowicie możliwości decydowania o jej losie, po prostu usunęła jak zepsuty owoc ze spiżarni. Rozszlochał się, pilnując jednak, by niczego nie było słychać poza tym pomieszczeniem. Nie zamierzał opowiadać nikomu o Dianie i o jej...przestępstwie, to była tylko jego sprawa i jego tragedia, zbyt bolesna i zbyt świeża, by o tym mówić.
Sądził, że pogrzebanie jej w umyśle sprawi, iż kiedyś o tym zapomni. Mylił się jednak, jak straszliwie się mylił.
Odczuwał ból tak okropny, jakby ktoś palił mu wnętrzności żywym ogniem. Wciąż miał przed oczami niemowlaka, którego nigdy nie widział na oczy.
— To było moje dziecko! — wyszeptał w końcu, zaciskając pięści tak, aż paznokcie wbiły mu się w skórę. — A ty je zabiłaś, zabiłaś je, dziwko. Jak mogłaś mi to zrobić, skoro tak bardzo cię kochałem, jak mogłaś? Czy tak niewiele jestem wart, że nie można mi nawet wyznać faktu, iż zostanę ojcem? Bałaś się, że ci zabronię, wiem, ale może przynajmniej pozwoliłabyś mi je wychować, nie naciskałbym, byś się nim zajęła, skoro w zamian za to miałoby żyć!
— Kochanie? — dobiegł go głos zza drzwi, ale zamiast wywołać u niego jakiekolwiek miłe uczucia, spotęgował tylko cierpienie chłopaka.
Zatoczył się jak pijany, kiedy nareszcie wstał i podszedł do wejścia. Wpuścił Allie i rzucił się znowu na posłanie. W ogóle nie zareagował na przerażone pytania dziewczyny o to, co się dzieje, leżał tylko i płakał.
— Nie wiem, co powiedziałam, ale przepraszam… — szepnęła, gładząc go po włosach. Skoro nie chciałeś, nie powinniśmy o tym rozmawiać. Wybacz mi…
— To nie twoja wina! — dało się słyszeć z poduszki. — Przecież nie wiedziałaś...Nie mów mi więcej po prostu o...dzieciach! Kiedyś może ci opowiem, ale nie teraz…
— Już dobrze, dobrze, tylko nie płacz. Nic mi nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Już dobrze, dobrze, jestem przy tobie, przytul się po prostu.
Prawie się przewróciła, kiedy gwałtownie się odwrócił i najzwyczajniej w świecie padł bezsilny w jej ramiona.
Ricardo delikatnie odsunął od siebie Mayrin, robiąc to jednak z uśmiechem tak wielkim, jak była jego miłość do Sonyi… jakiś czas temu.
— Przestań, proszę. Wiesz, że nie po to tu przyszłaś.
— A niby dlaczego? — przy tych słowach zakręciła kosmykiem włosów. — Dobrze wiesz, że mam ochotę na seks z tobą, odkąd się poznaliśmy.
— Przecież jestem…
— Tak, tak, wiem, gejem. Co nie przeszkadzało ci zrobić dzieciaków tej dziewczynie. Przestań zmyślać, słodziaku, lecisz na mnie.
— To nieprawda! — drażnił się nadal z nią Rodriguez.
— Dobra, dobra. A teraz na poważnie. Odrzucili tamto oskarżenie o napaść na Ramireza, sprytnie się z tego wywinąłeś. To było proste, ale zdarzyło się rok temu. To, co chcesz osiągnąć dzisiaj, jest o wiele trudniejsze.
— Dlaczego niby? Przecież to zwyczajna sprawa w sądzie.
— Tak — powiedziała kobieta, przybierając pozę prawnika. — Z całą pewnością walka z Ramirezami to zwyczajna sprawa.
— Na razie zbieraj informacje! — prawie warknął Ricardo, zły, że ktoś niszczy jego marzenia. — W odpowiednim momencie zaatakujemy.
— Ale kiedy? Przecież mówiłeś, że jeszcze zamierzasz trochę poczekać, bo dzieci są za małe i…
— Im wcześniej zaczniemy, tym więcej dowodów zdołamy zebrać. Przecież wiesz, co wyrabiał Julio, sama Sonya mi o tym powiedziała.
— Czy nie uważasz, że szarganie pamięci zmarłego męża dziewczyny to zły pomysł?
— O nie. Zresztą my niczego nie szargamy. Przypominamy tylko, jak się prowadził, jak reagowała na to jego rodzinka i próbujemy udowodnić, że ani Daniel...ani sama Sonya nie jest odpowiednią osobą do opieki nad dziećmi. Nie w tym domu!
— A co ty chcesz od Sonyi? Przecież to nie jej wina, że miałeś problemy umysłowe.
— Może. Ale mnie zostawiła, odeszła bez słowa. Ja bym jej nie opuścił, nawet w takich chwili. Mayrin… — Rodriguez podszedł bliżej, stanął tuż przed kobietą i kontynuował: — Może jestem mściwy, nie wiem. Ale ja dla niej ryzykowałem życie. A dostałem tylko list, zamiast rozmowy, czegokolwiek. Przecież nie powiesz mi, że nie mogła załatwić tego jakoś inaczej. Ona zabrała mi wszystko, cały sens istnienia. Gdyby nie fakt, że wynająłem detektywa, nie miałbym pojęcia, czy moje dzieci żyją. Tak się nie robi, jestem ich ojcem, do cholery! A poza tym udała się do kogo po ratunek? Do Gregorio, do człowieka, który próbował mnie zabić. Tak, wiem o tym od niej samej. Nie robiłem nic w tej sprawie, bo to jest w końcu jej rodzina. Ale w tej chwili sprzymierzyła się z moimi wrogami. Ja się boję o własne dzieci, rozumiesz to, prawda? A nuż Monteverde coś im zrobi razem z Francisco? Kto wie, czy nie są w zmowie?
— Masz manię prześladowczą — stwierdziła sucho Mayrin.
— Może, pani adwokat. Ale przynajmniej obchodzą mnie losy moich maluszków. Nie wrzucam ich w paszczę lwa. Wyobrażasz sobie związek Sonyi i Daniela w domu Ramirezów? Wcześniej zadawała się z Julio. Jak będą na nią patrzeć? Jak na łowczynię fortun. Co z tego, że ma swoje pieniądze. Równie dobrze mogą wpaść na cudowny pomysł, że to są przecież w gruncie rzeczy dzieci innego człowieka, nie Daniela i w jakiś sposób szkodzić im na przyszłość.
— Obronią ich rodzice.
— Właśnie, rodzice. Ale Daniel to zero. Miał się mścić na matce i na ojcu, a siedzi spokojnie w ich gniazdku. Tego się dokładnie boję — że ten facet jest miękki jak wosk i skoro wybaczył nawet śmierć brata, to jest w stanie nawet obrócić się wbrew własnym dzieciom, jak tylko ktoś podsunie mu jakiś głupi argument. Wtedy Sonya zostanie sama, a moje dzieci wraz z nią.
— A jeśli przyszłaby wtedy do ciebie, przyjąłbyś ją? Gdyby zerwała z Danielem, pozwoliłbyś jej u siebie mieszkać i może nawet do siebie wrócić?Rozdział 235
Jimmy Novak pamiętał wszystko — od jej delikatnego dotyku po równie lekkie muśnięcia wargami, po te pocałunki, które tak bardzo mu się podobały i za którymi tak bardzo tęsknił. Ale potem stało się… cóż, to, co się stało i od dłuższego czasu jedynym, co mu pozostało, były tylko pożółkłe wspomnienia. A teraz mógł to wszystko odzyskać, wystarczyło tylko kilka razy skłamać i skazać stojącą przed nim parę na… takie same cierpienie, jak skazano jego.
— Nie, mylisz się, Mayrin — powiedział spokojnie, próbując nie patrzeć w jej oczy… tak bardzo teraz niepodobne do tych, którymi patrzyła w jego serce tak niedawno przecież… — Chyba coś pokręciłaś, bo ja nic takiego nie mówiłem. Zgadza się, Sonya musi pozostać pod dobrą opieką, ale skoro ten mężczyzna twierdzi, że jest w stanie jej to zapewnić, a przy okazji weźmie z nią ślub, co na pewno pomoże jej w odzyskaniu wzroku — bo oczywiście ma na to ogromne szanse — to ja nie mam nic przeciwko. Proszę tylko, by państwo udali się ze mną po wypis, proszę tędy…
— Ale przecież… Po takim urazie...Nie rób mi tego, Jimmy! — wrzasnęła za nim, gotując się z wściekłości.
— Ona pana zna? — spytał Rodriguez, kiedy pomagał podpisywać Sonyi akt wypisania z własnej woli. — To znaczy wiedziałem, że jesteście znajomymi, ale chyba dosyć bliskimi, prawda?
— Byliśmy — westchnął doktor. — Potem wszystko się skomplikowało, a ona liczy, że kiedyś do tego wrócimy…
Nie była to do końca prawda, ale nie chciał informować tej sympatycznej dwójki o niecnym planie, jaki próbowała uknuć Mayrin. Zrobił tak chyba przez wzgląd na dawne czasy. Jedyne, co mógł wyznać, to te krótkie słowa:
— Mam jednak do was prośbę — uważajcie na nią, bo czasami może się jej wydać co innego i możecie mieć przez nią pewne kłopoty.
— To moja prawniczka i jak do tej pory, dobra przyjaciółka — zdumiał się Ricardo, czując, jak dłoń Sonyi zaciska się na jego, jakby prosząc o wsparcie i dodanie jej otuchy.
— Nie wątpię, że pańska — odparł lekarz, wiedząc, że przed kilkoma minutami odebrał sobie drogę do własnego szczęścia. — Ale nie wiem, czy tej dziewczyny.
— Rozumiem — odrzekł rozmówca, nagle przypominając sobie sytuację, kiedy to Mayrin odwiedziła go w jego domu i rzuciła mu się na szyję. Już wiedział, o co chodzi doktorowi. — I domyślam się, co pan mi chce powiedzieć.
— Cieszę się i proszę o ostrożność. Wie pan, często zakochane kobiety są zdolne do wielu rzeczy, nie wie pan nawet, jak wielu…
Kiedy już uporali się z biurokracją, Jimmy Novak odszedł, a Sonya, wsparta na ramieniu ukochanego, podeszła do ławki i usiadła na niej.
— Teraz tu na mnie czekaj, zadzwonię tylko do Pedro i jedziemy do domu — wyrzekł Ricardo.
Wyjął komórkę i zaczął wybierać numer, kiedy nagle tą czynność przerwała mu córka Santa Marii:
— Czy mamy się teraz obawiać również i tej kobiety? Ricardo...czy wciąż musi być na naszej drodze ktoś, kto będzie nam życzył źle, kto będzie chciał zniszczyć nasz związek? Czy nie dosyć już wycierpieliśmy? Ja się jej boję...coś w jej spojrzeniu mówi mi, że nie cofnie się przed niczym…
— Może wygląda groźnie, ale na pewno nic nam nie zrobi. Nie teraz, kiedy jesteśmy wreszcie razem. — Rodriguez usiadł obok i wziął Sonyę za rękę.
— Czuję, że nas rozdzieli i to na zawsze. Przecież jest prawnikiem, może znaleźć coś przeciwko tobie, albo mnie, odebrać nam dzieci i…
— Najdroższa… — szepnął cicho, jednakże wprost z głębi swego serca. — Zaufaj mi, proszę, dobrze? Ani Mayrin, ani nikt inny nigdy więcej nas nie rozłączy, przysięgam ci to. Czy pamiętasz, jak kiedyś cię prosiłem o to samo i ty mi zaufałaś?
— Tak...kiedy uciekliśmy od Messi’ego.
— Właśnie. I może on nas znalazł, ale czy skrzywdził? Nie licząc tego draśnięcia, którym udało mu się zrobić mi małą krzywdę, nie uczynił nam nic złego. Może trochę wystraszył, ale i tak nie rozdzielił. I chyba nawet byliśmy po tym wszystkim mocniejsi, prawda?
— Może. Ale chwilę potem, jak tylko mój biologiczny ojciec namieszał nam w głowie i przywlókł do rezydencji matki, wydarzyła się ta cała rzecz przy stole i uciekłeś ode mnie. Czy teraz też uciekniesz, Ricardo? Czy znowu cię stracę?
— Sonyu… — odparł jej smutno. — Wiem, że wtedy bardzo cię zawiodłem, ale trochę bardziej we mnie wierz, błagam cię. Nie tym razem, moja najmilsza, już nigdy, nigdy od ciebie nie odejdę!
Ostrożnie chwycił jej twarz w dłonie, przysunął delikatnie do siebie i ucałował z całą miłością, jaką czuł do dziewczyny. Sam był wciąż zaskoczony tym uczuciem, samym faktem jego istnienia, ale poddał mu się całkowicie i nie zamierzał opuścić ukochanej.
— Dwa gołąbki! — zakpił nagle ktoś tuż za nimi, niszcząc od razu cały nastrój, jaki się wytworzył.
— O cholera jasna, czy ja już nie mogę jej w spokoju pocałować? — zirytował się Rodriguez, odwracając się w stronę kobiety, która tak wkroczyła w ich intymną chwilę.
Istotnie, jeśli tylko zamierzali w jakikolwiek sposób okazać sobie uczucie, praktycznie za każdym razem ktoś im przeszkadzał.
— Nie, nie możesz, bo to moja siostra i zamierzam walczyć o jej godność! — odparła mu Andrea, stojąca u boku rozwścieczonej widokiem pary Mayrin.