- W empik go
Pogarda i miłość. Tom 4 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pogarda i miłość. Tom 4 - ebook
Jak wiele jesteś w stanie uczynić dla miłości? Czy potrafisz poświęcić siebie i zaryzykować życiem, by pomóc ukochanej osobie? Na to pytanie będzie musiała odpowiedzieć sobie Sonya. Tylko jednak...czy naprawdę warto?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-248-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowem wstępu
„Pogarda i miłość” to historia niezwykła. Z całą pewnością nie twierdzę tak dlatego, iż uważam, że jest lepsza od innych, jej podobnych. Jej wartość oceni sam Czytelnik. Niezwykłe jest jednak to, jak mocno wrosła mi w serce; od tworzenia pierwszych rozdziałów minęło już przecież prawie 10 lat! Przez ten okres opowieść ewoluowała, pewnymi rozwiązaniami zaskakując nawet mnie. Prawdą jest stare powiedzenie, że bohaterowie książek tak naprawdę żyją własnym życiem, a nam po prostu pozwalają je opisywać i podglądać.
Zajrzymy więc do świata, gdzie ludzie losy splatają się ze sobą, jednych otaczając ciepłem i radością, a drugim przynosząc jedynie smutek i zagładę. Gdzie czasem zemsta jest ważniejsza od rodziny, a przyjaźń to jedyne, co trzyma nas przy życiu…Rozdział 180
Na cmentarzu panowała kojąca cisza. Przepełnione bólem serce Sonyi uspokoiło się, kiedy posprzątała zniszczenia. Kiedyś na pewno dowie się, kto jest winien, a wtedy nie będzie miała litości. Tylko...co jej po zemście, kiedy jego już nie ma?
Przypomniała sobie pogrzeb. Nie wypowiedziała ani jednego słowa, kiedy spuszczali trumnę do otworu. Było podobnie, jak wtedy, kiedy żegnała Julio.
Nie. Wcale nie było. Wtedy jakoś udało jej się odzyskać siły — i znów dzięki komu? Wszystko wracało do Rodrigueza. Ale teraz, kiedy brakło go na tym świecie...Jedyną osobą, na którą tak naprawdę mogła liczyć, był Eduardo. Owszem, miała przecież Carlosa, ale ten zajął się Andreą i chociaż rozumiał cierpienie córki, budował własny związek. On miał przy sobie ukochaną. A ona?
— Tylko dla naszego dziecka, dla niego żyję. Kocham Cię, Ricardo, mój waleczny rycerzu, nigdy nie ulękły, wierny mi do końca życia — szepnęła i ucałowała litery składające się na imię nieboszczyka.
Wiedziała, że jest winna jego śmierci. Zdawała sobie z tego sprawę i nigdy sobie tego nie wybaczy. Jedna odmowa, jedno jej słowo spowodowało żal, a w konsekwencji całą tragedię. Przecież tyle razy słuchała, jak wszyscy go odrzucali! Dlaczego więc zrobiła to samo? To, co jej zaproponował, uczynił z miłości — bo jak inaczej nazwać poświęcenie, jakie ofiarował? Chciał dać jej siebie, swoje marzenia, pragnienia — a dostał w zamian zimne „nie”.
Jeszcze kilka słów modlitwy i krok w stronę ścieżki prowadzącej ku wyjściu z cmentarza. Była już tyłem do nagrobka, patrzyła w dokładnie przeciwną stronę, a tym bardziej nie nadsłuchiwała odgłosów zza swoich pleców. Nie miała pojęcia, że kilkanaście metrów dalej, za jednym z najbardziej rozłożystych i najpiękniejszych drzew coś się ukrywa.
Coś. Bo trudno to nazwać kimś. Owszem, kiedyś było człowiekiem, ale nie teraz. Minął miesiąc, odkąd miał świadomość istnienia, odkąd znał swoje imię i odkąd wiedział, kim jest Sonya Santa Maria. A teraz kucał tuż przy korzeniu i obserwował ją. Była obca, jak nigdy dotąd, może bardziej nawet, niż wtedy, gdy się dopiero poznali. Bo dawniej miał przynajmniej wiedzę, że jest ona człowiekiem, a teraz był nią zainteresowany tylko dlatego, bo traktował ją jak obcy obiekt. Jak coś, co może być niegroźne, ale może też i skrzywdzić, nieobliczalne i niebezpieczne.
Deszcz, jedna, dwie, więcej kropel zaczęły skapywać na ziemię, kiedy zrobiła kolejne kroki do przodu. Szła wolno, jakby coś ją przyciągało, nie pozwalało odejść z tego miejsca, jakby kazało jej na coś zaczekać. Nie miała pojęcia, że w tej samej chwili jej długie, brązowe włosy budzą niepokój w sercu tego, którego tak pokochała, a potem uznała za zmarłego. Bo przecież znał te włosy, znał ich ułożenie, znał ich fale — to były te same, które miała zjawa, jego zjawa, ta, co przychodziła doń aż do chwili, kiedy zabił Edgara. A przynajmniej tak mu się wydawało — los badacza był mu całkowicie obojętny. Tego dnia, kiedy uciekł, przeszedł po prostu nad bezwładnym ciałem lekarza i udał się w swoją drogę, wszystko po to, by znaleźć i zamordować winnego jego cierpień. Nie kierował się nazwiskiem, nie miał pojęcia, że ściga Velasqueza, wiedział tylko, jak pachnie don Conrado i gdzie mógł się udać. Aż pewnego dnia zagubił ślad i dotarł aż tutaj — sam, w głębi serca przerażony...ale i groźny.
Przeanalizował przez chwilę sytuację i doszedł do wniosku, że powinien zaczekać, aż to coś odejdzie i wtedy ruszyć dalej. Nie zamierzał narażać się bez wyraźnej przyczyny — w końcu był na obcej ziemi i tutaj mógł żyć każdy. A potem istota, której tak się obawiał, odwróciła się w stronę, z której przyszła…
Cokolwiek kazało jej to zrobić, dało jeden efekt — Sonya przez dłuższy czas patrzyła ponownie na nagrobek, jakby żegnając się z nim na dłużej. Wiedziała, że nazajutrz znów tu przyjdzie, ale dzisiaj nie mogła stąd odejść, jakby sam duch Ricardo prosił ją, by jeszcze przy nim została.
— Dlaczego mnie wzywasz? — spytała cicho. — Czego potrzebujesz, najdroższy?
Zawróciła, by za moment stanąć znów tuż przy miejscu jego spoczynku. Zastanowiła się przez moment, nieświadomie kierując twarz w stronę drzewa — tamtego drzewa. I wtedy właśnie w mózgu obiektu — jak pogardliwie nazywał go don Conrado — coś się otworzyło. Na ułamek sekundy skojarzył, że ma przed sobą tą samą postać, co w swoich rojeniach.
Zjawa. Ściana. Krew. Moje palce. Kim?! Kim ona jest?! Zjawa. Ściana. Palce. Krew. SON!
Ledwo to zrozumiał, zapragnął, by znaleźć się — a było to bardzo dziwne uczucie — w jej ramionach, jakby tam było najbezpieczniej na świecie. Nie pojmował, dlaczego tego chce, nie wiedział, co się z nim dzieje, ale musiał ją jakoś zatrzymać, coś powiedzieć, coś zrobić… Jakby była jedynym oparciem, jedyną nadzieją.
Kilkanaście metrów to może niedużo dla człowieka, ale jakże wiele czasami dla uczucia. Być może jego serce już dawno przebiegło ten obszar, ale umysł nie mógł sobie poradzić z natłokiem informacji, nie przetworzył tego na tyle, by pomóc Ricardo odzyskać swoją Sonyę, a jej Rodrigueza. Zauważył, że dziewczyna odchodzi i chciał w jakiś sposób powstrzymać ją przed tym, ale zabrakło mu pomysłu — i może kilku sekund.
— Obiecuję, że wrócę tu jutro, przyniosę nowe kwiaty, naprawię wszystko, co zostało zniszczone i poproszę o pilnowanie tego miejsca. Nie musisz się martwić, osoba, która to zrobiła, nigdy więcej cię już nie skrzywdzi. Mieszkasz w moim sercu i pozostaniesz tam. Tam jesteś bezpieczny, Ricardo.
Był tak blisko, że dochodziły do niego fragmenty wypowiedzi, słyszał własne imię — nie wiedząc, że należy do niego — coś o kwiatach, czego również nie zrozumiał. Ostatnio żył tylko po to, by dorwać Velasqueza, ale teraz coś się zmieniło. Jakby miał jeszcze jeden cel, jakby...Nie, cokolwiek to jest, musi najpierw...musi najpierw… Zrozumieć… Zatrzymać…
Zanim zdecydował, co ma robić, a przecież myślał dużo wolniej, niż ludzie, dziewczyna odeszła, tym razem nie niepokojona. Coś ścisnęło go w sercu, nie wiedzieć czemu chciało mu się płakać — czyżby ta tajemnicza postać aż tyle dla niego znaczyła? Wciąż uważał, że osoba, na którą patrzy, jest zjawą, że znów widzi to samo, co wtedy, w celi.
Skupił się z całych sił i wreszcie mu się udało. Z gardła wydarł się na pół jęk, na pół charkot:
— SON!
Był jednak zbyt cichy, by mogła go usłyszeć. Przebywając w niewoli Rodriguez zapomniał powoli ludzkiej mowy, na skutek leków nie umiał mówić, tym bardziej teraz miałby kłopoty z tak prostą czynnością. Mimo, że tak bardzo zależało mu, żeby chociaż przez moment ta istota na niego spojrzała… Wyciągnął nawet rękę, ale wszystko na próżno. Kilka sekund później Sonyi nie było już w pobliżu, a zmęczenie — w końcu całą drogę przebył na nogach, jedząc tylko to, co znalazł — na tyle dało się Ricardo we znaki, że nie miał siły pobiec, ani nawet pójść za nią. Zwinął się w kłębek, zrozpaczony i zagubiony, leki z powrotem zaczęły zaćmiewać umysł. Zasnął wreszcie skulony pomiędzy grobami. Gdzieś daleko zagrzmiała burza, jakby użalając się nad jego losem.
Pablo Martinez wcale się nie martwił. Był pewien, że Monica prędzej, czy później wróci do niego, dlatego w ogóle pozwolił jej wyjechać. Przecież mógł ją powstrzymać, istniało tyle sposobów, ale zdecydował się postąpić po dobroci. Sama się przekona, że to on jest jej jedyną przyszłością, a nie ten Eduardo Abreu. Martineza dziwiła tylko długa nieobecność kobiety — owszem, rozumiał, że potrzeba jej czasu, bo pewnie mąż stara się ją odzyskać, ale bez przesady, ponad miesiąc to i tak za wiele. Ileż można czekać, aż prawda do niej dotrze? Dzwonić nie miał ochoty, zresztą nie miał nawet numeru do tamtej rezydencji. Mógł go zdobyć bez trudności, ale po co? Allisson też nie dawała znaku życia, co powoli stawało się irytujące. To przez nią senor Martinez siedzi teraz sam w swojej posiadłości i nie zastanawia nad kupnem i sprzedażą kolejnych rancz, a nad powrotem Moniki.
Upił łyk alkoholu ze zdobionej szklanki i powiedział sam do siebie:
— Jeśli nie wróci do tygodnia, zajmę się tym w inny sposób. Musi wybrać — ja, albo ten mężulek z przeszłości. Nie będzie miała i jego i mojej fortuny, co to, to nie, Monico…
Raul Monteverde dosłownie parsknął śmiechem. Czuł się dziś rześko i doskonale, choroba już dawno ustąpiła, ale tym razem miał wrażenie, że naprawdę narodził się na nowo. Był w tak dobrym humorze, że zareagował nie gniewem, czy pogardą, a po prostu się roześmiał:
— Zobacz, mamo — zwrócił się do Barbary, podając jej gazetę i upijając łyk kawy. Siedzieli przy stole i spożywali wspólny posiłek. — Szanowna Andrea ogłasza wszem i wobec o swoim przyszłym ślubie z Santa Maria. Facet ma mieć niedługo ponowną rozprawę w sądzie, ale twardo myśli o małżeństwie z tą suką.
— Chcesz już wrócić? — spytała matka.
— Nie, jeszcze nie, dopiero, gdy poznam dokładną datę i miejsce. Wtedy przyjedziemy akurat na uroczystość i wprowadzimy trochę zamieszania w życie naszej drogiej córeczki mojego ojca.
— Nadal wydaje mi się to niesamowite. Jesteś mężem córki Gregorio, którego przez tyle lat uważałeś za rodzica.
— On wciąż nim jest i pozostanie. Nawet, jeśli przeklnie mnie za kłamstwo, którego się dopuściłem. Ale to było konieczne, inaczej nie zemściłbym się na tej żmii. Już sobie wyobrażam, jak będzie szła do ołtarza w białej sukni, a ja stanę na progu kościoła i zaczekam, aż ksiądz zapyta, czy ktoś zna jakiś powód, dla którego to małżeństwo nie może zostać zawarte.
— Trochę to za bardzo teatralne — skrzywiła się matka.
— Wiem, wiem, nie mam zamiaru tak zrobić. Ale bez obaw, zniszczę zarówno ją, jak i jego. Zostaną z niczym, oboje.
— On nie jest winien, nie bądź niesprawiedliwy.
— Jest, mamo. Zgodził się, by go kochała, nie zrobił nic, nawet, kiedy była już moją żoną, by zapobiec ich dalszej znajomości. Zapłacą mi za to oboje. A tak swoją drogą, jak się miewa nasz kochany Manolo?
— Nie wiem i nie chcę o nim słyszeć. Tak bardzo się na nim zawiodłam…
— Nie przejmuj się. — Raul wytarł usta serwetką i wstał. — Odwiedzę go w więzieniu, porozmawiamy sobie.
— O czym?
— O niczym złym — uśmiechnął się Monteverde, ucałował Barbarę i powiedział: — Wyjdę zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaraz wracam. Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń na komórkę.
Za kilka minut był już na parterze budynku, w którym mieszkał, pozdrowił portiera, a potem opuścił budowlę. Miał zamiar przejść się tylko kawałek, rozpierała go energia, zaczął podśpiewywać pod nosem jakąś starą piosenkę, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. Człowiek — przyszły zwycięzca, pewny siebie, który zagarnie wszystko.
Wszedł do pobliskiego sklepu, postanowił bowiem zrobić niespodziankę matce i kupić jej mały prezent. Mieli sporo oszczędności, cały ten plan utkali tuż po jego wyzdrowieniu i realizowali go dokładnie, krok po kroku. Raul nie obawiał się policji, ani żadnych innych konsekwencji prawnych, wiedział, że sfingował swoją śmierć, ale miał już pomysł, jak się z tego wywinąć. Poza tym oczywiście we wszystko byli wtajemniczeni lekarze, którzy przeprowadzili operację i sfałszowali akt zgonu.
Przez dłuższą chwilę oglądał naszyjniki wystawione na ladzie, nie mogąc się zdecydować, który najbardziej spodoba się jego matce. W końcu wziął do ręki jeden i już, już miał zapytać o jego cenę, kiedy poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.
— Przepraszam, czy nie zgubił pan portfela? — Męski głos rozległ się tuż za plecami.
— Nie, nie, ja mam swój tutaj — odpowiedział Monteverde, nie za bardzo zwracając uwagę na mówiącego, był zbyt zajęty zakupem. Dopiero sekundę później coś go tknęło i obrócił się… tylko po to, by zamienić się w przysłowiowy słup soli.
— Tata? — wykrztusił.
Viviana Santa Maria szła powoli w stronę wejściowych drzwi swojej własnej rezydencji. Kiedy się wreszcie zamknęły za nią od środka, rzuciła torebkę byle gdzie na stół i oparła się o kanapę, na której siadła. Była tak zmęczona, że nie miała siły iść nawet do swojego pokoju, tylko wypoczywała w salonie.
Nagle poczuła, że czyjeś ręce masują jej kark, co sprawia, że stres i napięcie znika powoli, a ona rozluźnia się coraz bardziej.
— Jak się czujesz? — usłyszała głos Felipe.
— Wszystko w porządku, tylko zakupy mnie trochę zmęczyły — odparła, mile zaskoczona jego zachowaniem.
— Spokojnie, zaraz się tobą zajmę — szepnął jej do ucha. — Chciałabyś może położyć się na górze, a ja pomasuję ci również stopy? Chodź, przecież wiesz, że cię kocham.
— Felipe...Dobrze wiemy, co mi zrobiłeś, dlaczego teraz jesteś taki…
— Wstań, proszę — powiedział cicho.
Zrobiła to, co jej kazał — bo od tamtego dnia nauczyła się spełniać każdy jego rozkaz. Santa Maria klęknął przed nią — dopiero teraz zauważyła, że jest ubrany w garnitur — i wyjął coś z kieszeni.
— Pragnę przeprosić cię za moje podłe zachowanie. Szczerze tego żałuję i czuję się z tym naprawdę źle.
Zwiesił głowę i dodał cicho:
— Wiesz, że cię kocham. Przyjmij, proszę, ten drobny prezent i błagam cię na kolanach — wyjdź za mnie. Wyjdź za mnie, Viviano! — dokończył, już patrząc na nią.
Rodrigo nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Policja go nie zatrzymała, ten komisarz, Bertolucci, potraktował go łagodnie, jakby wiedział, że „Mnich” nie jest niczemu winien. Powiedział mu nawet o śmierci Alexa, jedynego łącznika z rodziną, jaką Rodrigo kiedykolwiek miał. Po zdeformowanym policzku popłynęła kolejna łza.
— Alex, Alex, dlaczego musiałeś umrzeć i to w tak okrutny sposób… Podobno nie mogę nikomu powiedzieć o fakcie, że to ty leżysz w grobie miast jakiegoś Ricardo, ale czy w ten sposób nie zabijam pamięci o tobie? Czy w ogóle ktokolwiek o tobie myśli, za tobą tęskni, poza mną? Dla wszystkich jesteś zaginiony, tylko ja… ja widziałem twoje zwłoki!
Podjął decyzję, wciąż mając pod powiekami obraz, jaki w drodze wyjątku pokazali mu policjanci — ciało bez głowy, trup ukochanego kuzyna, tego, który miał mu pokazać drogę w życiu. Odwiedzi Alejandro, położy na jego grobie kwiaty — zrobi to tak, by nikt nie poznał, od kogo są. Co prawda nie zastanawiał się jeszcze, jakim cudem je zdobędzie, ale nawet, jeśli mu się nie uda, przynajmniej przyjdzie do Villara.
Za kilkadziesiąt minut był już na cmentarzu. Orientował się, gdzie ma iść, znał miejsce pochówku Alejandro. Wolnym krokiem zdążał prosto do pięknie zdobionego nagrobka, jakby nie potrafiąc się pogodzić, że on istnieje naprawdę, że nic już nie cofnie tragedii. Jak zawsze w kapturze, dlatego nie przeszkadzał mu coraz bardziej padający deszcz. Zaczynała się ulewa, ale nic nie mogło powstrzymać Rodrigo.
Szedł może w tym samym celu, co poprzednio Sonya Santa Maria — co prawda do innego zmarłego, ale i on chciał się spotkać z kimś, kogo kochał. Była jednak mała różnica — „Mnich” zdążał od drugiej strony, od tej, którą przyszedł — czy też przypełzł — niejaki Rodriguez. Minęło już sporo czasu, odkąd nieszczęsny obiekt Edgara nie zatrzymał swojej miłości, ziemia nasiąknęła wilgocią, na niebie pojawiły się chmury, grzmiało coraz bardziej. Rodrigo wyglądał, jak tajemnicza postać z samego dna piekieł — w swoim nieodłącznym płaszczu, podczas takiej pogody, snuł się po pustym cmentarzu.
Był już naprawdę bardzo blisko, kiedy coś go zastanowiło. Wyczulony na wszelkie odchyły od normalności, na wszystko, co mogłoby go w jakiś sposób skrzywdzić, był pewien, że jest tutaj coś, czego być nie powinno. Bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś w nawałnicę spacerował po podobnym miejscu, a przecież „Mnich” wyraźnie wyczuwał czyjąś obecność. Rozejrzał się bystro, ale niczego nie widział, tym bardziej, że było zbyt ciemno, szykował się istny Armageddon. Wysilił oczy, pewien, że tym razem naprawdę zawiodły go zmysły.
— Przywidziało mi się — mruknął pod nosem.
Parę kroków do przodu i wreszcie dojrzał to, co go tak niepokoiło. Tam, pod tym rozłożystym drzewem naprawdę coś było! Jakiś kształt, zwinięty w kłębek, wydawałoby się, że jest to kupa szmat. I to zniszczonych jak tylko się da.
Rodrigo się nie bał, w końcu niczego straszniejszego od niego nie ma na świecie. Podszedł bliżej do tajemniczego czegoś i pochylił, by prawie od razu odsunąć się, zaszokowany.
— To człowiek… O mój Boże...Ale jak on wygląda… I przecież jest tak przenikliwie zimno, podłoże też dokłada od siebie…
Odwrócił swoje znalezisko na plecy i przestraszył się jeszcze bardziej.
— Jest taki blady...Chyba nie żyje.
Nachylił się ponownie nad trupem i przyłożył ucho do piersi, chcąc poznać, czy serce bije jeszcze jakimś cudem. Nie wyczuł jednak niczego poza zimnem bijącym od leżącego ciała. Rozrzucone ręce, martwa twarz, zamknięte oczy, brak oddechu — nie, ten człowiek z pewnością nie był już na tym świecie.
— Kim byłeś? — zadumał się „Mnich”. — I jaki spotkał cię los, że przypominasz najniższego z niższych żebraków? Nie godzi się, byś tak leżał na tym zimnie. Ale co ja mam z tobą zrobić? Nie zawiadomię policji, bo musiałbym podać swoje dane, a nie wszyscy są tak dobrzy, jak ten komisarz… Z drugiej strony nie mogę cię tak po prostu tu zostawić, a kopać grób też mi się nie uśmiecha, leje coraz bardziej, niby jestem dość odporny, ale nawet nie mam łopaty, a gołymi rękami to nie ma sensu…
W następnej chwili aż się wzdrygnął, bo uznany za nieboszczyka otworzył oczy i spojrzał na niego.
— Matko Święta, ty jednak żyjesz! — przestraszył się Rodrigo. — Ale to nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia… Hej, nie patrz tak na mnie!
Istotnie, przenikliwe spojrzenie obcego do głębi poruszyło „Mnicha”, zaraz jednak przeraził się jeszcze bardziej, gdyż nieznajomy wydał z siebie jakiś warkot, coś podobnego do zwierzęcia.
— Nie umiesz mówić? — w końcu domyślił się Rodrigo, nie zdając sobie nawet sprawy, kogo ma przed sobą.
Rodriguez nie miał siły uciekać. Ten ktoś go zobaczył, pyta o coś jakby, musiał go dotknąć, ale w skołatanej głowie Ricardo kłębiła się tylko jedna myśl — jak najszybciej zniknąć. Nie było to jednak wykonalne w jego stanie. Zbyt długa droga, całkowite wyczerpanie, potem sen na deszczu, to wszystko nadwyrężyło jego siły. A przecież rana po nożu Manolo nadal dokuczała co jakiś czas… Dlatego obronił się tylko tym, co obecnie posiadał — mianowicie ostrzegawczym dźwiękiem. Nie na wiele się to zdało, bo kuzyn Alejandro sam wiele przeszedł i teraz cofnął się tylko na moment.
— Z jakiegokolwiek powodu się tu znalazłeś, niedługo pożyjesz, jeśli cię tu zostawię — kontynuował „Mnich”. — Nie wyglądasz mi na kogoś groźnego, raczej na zagubionego. Wiesz co? Pokażę ci drogę do miejsca, gdzie możesz się ogrzać. Pójdziesz ze mną? — wyciągnął rękę.
Tego się nie spodziewał. Wyczuł, że coś jest nie tak, że jego znalezisko może mieć kłopoty z komunikacją, ale nie sądził, że ma do czynienia z… właśnie, z czym? Bo trudno nazwać człowiekiem coś, co zamiast złapać podaną dłoń i próbować się podnieść, owszem, chwyciło ją, ale równocześnie przyciągnęło do siebie tak, że Rodrigo musiał się pochylić i ledwo utrzymał równowagę. Po czym zorientował się, że tajemniczy mężczyzna nie wstaje, a obwąchuje jego rękę!
— Jezus, Maria… Zaczynam się wahać, czy dobrze zrobiłem, ratując ci życie...Ale bądź co bądź jesteś człowiekiem, cokolwiek zrobiłeś… a może zrobili z tobą?
Ta ostatnia myśl była bardzo niepokojąca. Czyżby znalazł ofiarę, nad którą się ktoś znęcał i dlatego stała się tym, czym jest? Może zły ojciec, może matka, bardzo możliwe było też, że obcy od urodzenia był już taki i ktoś się go pozbył, a teraz dziecko — już jako dorosły — snuje się po świecie, samotne, wystraszone i zmarznięte? Rodrigo dobrze wiedział, jak to jest być odtrąconym przez społeczeństwo, czy musieć się ukrywać przez całe swoje życie. Zrobiło mu się żal istoty i utwierdził się w swoim przekonaniu.
— Chodź ze mną, jeszcze znajdzie cię jakiś potwór w stylu Velasqueza, który zabił mi kuzyna, a wtedy…
Nie dokończył. Zauważył z walącym ze strachu sercem, że na dźwięk nazwiska mordercy „człowiek — zwierzę” zawył donośnie, jakby z bólu, a potem wbił paznokcie w nadal trzymaną przez siebie dłoń „Mnicha”.
— Puszczaj! — szarpnął się Rodrigo. — Widzę, że reagujesz na moje słowa, więc chyba rozumiesz, co mówię. Albo przekładasz je sobie na swój język. Cokolwiek się dzieje w twojej głowie, spróbuj się podnieść, bo nie dam rady cię nieść. Jak obiecałem, zaprowadzę cię w miejsce, które odkryłem przez przypadek. Nie jest może zbyt piękne, ale przynajmniej będzie ci tam ciepło, a tam nikt nie mieszka. Tylko musisz iść tuż za mną, nie zamierzam dopuścić, żeby ktokolwiek nakrył nas razem — to nie byłoby dobre ani dla mnie, ani dla ciebie.
Ruszył kilka kroków w przód, nie mając wielkiej nadziei, że to coś za nim pójdzie, trochę się też obawiał, czy znalezisko nie skoczy mu na plecy i nie zabije. Po ostatnim zdarzeniu kwalifikował stworzenie do tych niezbyt bezpiecznych.
Kiedy się obrócił, ze zdumieniem spostrzegł, że nie idzie sam. W pewnej odległości, jakby nadal niepewnie i w na pół kucznej pozycji, podążał człowiek z cmentarza. Powoli, wyraźnie słaby, ale szedł.
— Czyli mnie słuchasz. To dobrze.
Szli tak przez pewien czas, aż znaleźli się na skraju dosyć ciemnego lasu. Ulewa, jaka się rozpętała, przydawała niesamowitości całej scenerii. Drzewa całkowicie przykryły niebo, zdawałoby się, że są w innym świecie, gdzieś, gdzie nikt ich nie znajdzie.
— Proszę, wejdź do środka — zaprosił Rodrigo, wskazując ręką coś, co znajdowało się przed nimi.
Chatka. Mała, skromna chatka, zawalona w tyle domu, gałęzie zaglądały do środka poprzez wybite szyby. Wiatr szumiał w liściach, kiedy tak stali, jakby zawieszeni w próżni. „Mnich”, starając się stłumić w sobie uczucie strachu, ponowił zaproszenie i sam minął wejście — drzwi od dawna nie było.
Kilka chwil później wychylił głowę z wnętrza i zawołał:
— Tu jest naprawdę ciepło, chodź, razem przeczekamy nawałnicę.
Obiekt Edgara wreszcie z wahaniem podążył do środka, niespiesznie, z obawą, widać było, że się boi. Ale nie miał wyjścia, czuł, że tam jest coś, co być może pozwoli mu chociaż umrzeć nie na zimnej ziemi, a pod dachem — prosty, zwierzęcy instynkt przetrwania. W ten sposób Ricardo Rodriguez przekraczał po raz kolejny, tym razem bez świadomości, co robi, kim jest, ani gdzie się znajduje, próg swojego domu. Tego, w którym niegdyś był tak szczęśliwy z Sonyą.Rozdział 181
Carlos Santa Maria skończył opowiadać wszystko, co wiedział o Rodriguezie. Zapadło milczenie, przerywana tylko cichym szlochem Natalii.
— Bardzo przepraszam — mężczyzna poczuł się głupio. — Nie chciałem pani zasmucić.
— Pragnęłam poznać prawdę i tak się stało — podniosła głowę Rojo. — Jestem wdzięczna, że pozwolił mi pan bliżej poznać mojego brata. Ubolewam tylko nad tym, że nie mogłam spytać go o tak wiele rzeczy osobiście.
— Rozumiem, że zaakceptowałaby go pani takim, jakim był? — Carlos był zadowolony, nie pomylił się co do tej kobiety.
— Oczywiście! Przecież to syn mojego… ojca.
Ostatnie słowo powiedziała z wahaniem, jakby zmuszała się, by nazwać Diego ojcem. I tak też było, odkąd dowiedziała się o jego podwójnym życiu, nie odezwała się do niego ani słowem, miała zresztą zamiar się wyprowadzić, jak tylko pozna prawdę o Ricardo.
— A jego… odmienność?
— A co to ma do rzeczy? Sam pan powiedział, jaki to dobry człowiek! I to, co robił dla tej dziewczyny, Sonyi...Mam prośbę. Czy mogłabym ją poznać? Musi być tak samo wspaniała, jak on, skoro tak się dla niej poświęcił.
— Bardzo chętnie! Tylko, jak już wspominałem, mieszka w tej chwili u swojej matki i musiałbym porozumieć się najpierw z Vivianą, ewentualnie po prostu tam pojedziemy i…
— Nie chcę sprawiać kłopotu — przerwała mu Natalia. — To mój numer telefonu, proszę dać znać, jak będę mogła się z nią zobaczyć.
— Dlaczego nie zrobimy od razu? Zadzwonię tylko i dowiem się, czy jest w domu.
— Jest pan taki dobry...Dziękuję!
W pierwszej chwili miała ochotę go uściskać, ale się powstrzymała. Przecież to obcy człowiek, cóż z tego, że tak bardzo jej pomógł! Poza tym jest już narzeczonym tej… harpii, która siedziała obok i nie odezwała się ani słowem po tym, jak ją okłamała.
— Carlos, jadę z wami, od miesiąca nie widziałam Sonyi, chcę z nią porozmawiać na pewien temat. Przeprosić za to, co powiedziałam tuż po śmierci Juana. Byłam zdenerwowana i nie za bardzo panowałam nad sobą.
Santa Maria zatrzymał się w pół kroku, ale zaraz potem dodał:
— Doceniam twoje pobudki, skarbie, ale wydaje mi się, że jedno przeżycie naraz wystarczy dla mojej córki. Spotkanie z siostrą ukochanego na pewno mocno na nią wpłynie. Zaczekaj z przeprosinami na później, dobrze?
Monteverde zacisnęła usta z wściekłości. Czuła, że traci kontrolę, Carlos zaczyna sam decydować, mieć własne zdanie, a ona ma siedzieć w domu i dowiadywać się tylko z trzeciej ręki, co się dzieje.
— Właśnie dlatego chcę być przy niej, by pomóc jej pogodzić się z tym wszystkim i…
Zaskoczona zorientowała się, że Santa Maria już jej nie słucha, tylko rozmawia z kimś w rezydencji.
— Graciela? Czy wiesz może, czy Sonya jest w domu?
Kiedy dostał odpowiedź, odwrócił się z uśmiechem — przeznaczonym tylko dla Rojo:
— Możemy jechać, Sonya właśnie wróciła z cmentarza i na pewno ucieszy się z takich odwiedzin.
Kilkanaście minut potem wyszli, nie reagując na prośby Andrei. Carlos rzucił tylko na odchodnym:
— Kochanie, obiecuję ci, że niedługo spotkasz się z Sonyą. Jeśli tak bardzo chcesz, pójdziemy kiedyś razem na cmentarz, zapalimy znicze i położymy kwiaty. To na pewno pomoże ci pogodzić się z dziewczyną. A teraz chodźmy, pani Natalio.
Otoczył siostrę Ricardo opiekuńczym ramieniem, gdyż wciąż pochlipywała, szczerze wstrząśnięta tym, co usłyszała przed chwilą. A potem wyszli razem.
Ułamki sekund później w te same drzwi, którymi wyszedł mężczyzna, trafił kieliszek wina, rzucony przez Andreę. Roztrzaskał się na miliony kawałków.
„Wyjdź za mnie”. „Wyjdź za mnie, Viviano!”. Te słowa natarczywie wciąż powtarzały się w jej głowie, odbijając się echem po setki razy. Felipe nadal klęczał, jakby czekał na wyrok, jakby jedynym, czego w tej chwili pragnął, było małżeństwo z Vivianą. Ale czy to była prawda? Jeszcze tak niedawno uwierzyłaby mu bez trudu, ale po tym, co jej zrobił…
— Jaką mam pewność, że nie chcesz mnie znowu skrzywdzić?
— Wiem, że zachowałem się jak nikczemnik, ale już nigdy więcej tego nie zrobię. Będę cię otaczał opieką, troską i miłością. Pozwól mi się kochać, najdroższa!
Spostrzegła, że Felipe ma łzy w oczach. Czyżby jednak nie kłamał, czyżby mówił prawdę i tak bardzo żałował tego, co uczynił?
— Ja...nie wiem, czy nie potrafię ci jeszcze zaufać.
— Wiesz, że owszem. Tak wiele nas łączy, tyle tajemnic, tyle wydarzeń, tyle uczuć… Wiemy o wiele rzeczach, o których nie wie nikt, albo tylko nieliczni, wspieramy się wzajemnie. Daj mi wynagrodzić ci tamto zdarzenie, błagam cię, Viviano!
Po czym odłożył zaręczynowy pierścionek na stół i dosłownie padł do jej stóp.
— Przepraszam! — wykrzyczał. — Przepraszam cię z całej mojej podłej duszy!
— Felipe, wstań! — poprosiła, ujęta jego zachowaniem. — Obiecuję, że przemyślę twoją propozycję.
— Dziękuję ci, dziękuję! — z tymi słowami podniósł się, przytulił ją mocno i zaczął obsypywać jej twarz pocałunkami. W końcu wycisnął jeden z nich na jej ustach, długi i namiętny. Oddała mu go, znów czując to samo zatracenie, co zwykle — mimo wszystko kochała tego mężczyznę — i to bardzo.
Nieszczęsny kuzyn Alejandro zauważył zadowolony, że jego podopieczny wszedł do pomieszczenia i rozgląda się ciekawie. W pewnej chwili przestał bać się tego dziwnego stwora, nie był pewien, dlaczego, ale coś mówiło mu, że może być spokojny. Jednak za kilka chwil zdziwił się niepomiernie — kiedy tamten podszedł do zapadniętego łóżka, „Mnich” dałby sobie uciąć głowę, że zaraz wejdzie na posłanie i zaśnie — albo straci przytomność. Jednakże „człowiek — zwierzę” zrobił coś bardzo dziwnego — owszem, zbliżył się do mebla, ale po krótkim obwąchaniu ułożył się nie na nim, a obok niego!
— Chyba nie jest ci tam wygodnie, ale to twój wybór — mruknął Rodrigo i sam wszedł na posłanie. — Może nie ma tu kołdry, ale mnie przynajmniej będzie w miarę miękko. Teraz prześpijmy się, odzyskasz siły, a ja się zastanowię, co z tobą zrobić. Nie mam żadnych leków, mam więc nadzieję, że ciepło, jakie tu w miarę panuje, pomoże ci wrócić do zdrowia. Tylko mnie nie ugryź, kiedy będę spał! — uśmiechnął się życzliwie „Mnich”.
Ten dom. On pachnie. Pachnie czymś dziwnym, czymś… znajomym. Jakby już tu kiedyś był. Ale przecież to niemożliwe. I czymś jeszcze, czymś, co przyciąga, ale i budzi rozpaczliwą tęsknotę. Nie, on nie chce tu być, boi się, nie wie, dlaczego, ale to miejsce budzi w nim smutek. Jakby coś tutaj utracił, coś ważnego, co…
Zaczekał, aż oddech Rodrigo się wyrówna, znak, że mężczyzna usnął. Potem Rodriguez cichutko wstał — oczywiście do swojej pozycji — i powoli, krzywiąc się z bólu zmarzniętego ciała, rozpoczął wędrówkę po pokoju. Co jakiś czas znów szukał nosem tego zapachu, oczywiście nie było tu już śladów Sonyi, on je wyczuwał tylko swoim instynktem.
Dotarł w końcu do jednego z kątów i tam zatrzymał się na dłużej. Przychylił jeszcze bliżej ziemi i spojrzał na to, co miał pod… miłosiernie nazwijmy to nadal rękami, chociaż z powodu długo nie obcinanych paznokci, ogromnego brudu i ran przypominały raczej zwierzęce łapy. Przecież używał wszystkich kończyn do chodzenia…
Krew. To akurat skojarzył, znał ją bardzo dobrze, zarówno swoją, jak i Edgara i… tych innych stworzeń, które napotykał w lesie, jaki niedawno opuścił. Ale ta była inna, zaschnięta, tylko słaby ślad został na deskach podłogi.
Wsadził palec w plamę, jakby chciał ją skosztować, ale wiedział, że jest stara. Coś tu się wydarzyło i to dawno temu. Ktoś musiał zostać ranny i to dość ciężko, sądząc po wyblakłym rozmiarze.
Huk. Błysk, potem przenikliwy ból w boku, utrata przytomności, cierpienie. Czyjeś słowa, ramiona, objęcia, płacz nad nim, za nim. A potem, gdy otworzył oczy, czyjaś twarz, uśmiech szczęścia i niedowierzania. Krew, tak, wszechobecna krew, ale poza tym radość, miłość i ciepło. Ale nie takie, jak pod kołdrą, ale jakieś inne, jakby prosto… z serca. I te włosy, brązowe, długie, spadające aż na ramiona, tak mu bliskie, jakby mógł się w nich zanurzyć i być bezpiecznym do końca życia…
— SON… — szepnął cicho, bo coś rozerwało mu duszę i nie miał siły na nic więcej.
Pogładził zakrzepłą krew, a w jego głowie pojawiały się obrazy — Mario biczujący jego i Sonyę, potem nagle Messi wyciągający broń i strzelający w dziewczynę, a on sam ratujący jej życie prawie kosztem własnego…
Z bladego policzka spłynęła jedna łza — za sekundę zabita przez to, co zrobiły z nim leki Edgara. Owszem, widok dziewczyny, albo znane miejsca co jakiś czas powodowały w mózgu Ricardo przebłyski świadomości, ale jak powiedział Edgar — zniszczenia były przeogromne. A powroty do wspomnień coraz rzadsze i coraz krótsze…
Manolo Fernandez powoli otwierał list, który dostał. Nigdy nikt do niego nie pisał, dlatego teraz tym bardziej waliło mu serce — spodziewał się przecież, co znajdzie w środku. I faktycznie — była to jedna, mała kartka z krótkim tekstem:
„Zadanie wykonane”.
Uśmiechnął się pod nosem. Był pewien, że jego pomocnik nie kłamał. Cesar Vargas nie należał do tych, którzy kręcą… a przynajmniej nie swojego szefa.
Raul Monteverde równocześnie poczuł falę strachu, miłości, przywiązania i obawy. Strachu, bo spodziewał się, że zostanie co najmniej spoliczkowany, ciepłe uczucia były oczywiste, a obawę powodował lęk, czy ojciec mu wybaczy. Z żalem ściskającym serce zobaczył, jak Gregorio postarzał się, odkąd widzieli się po raz ostatni. Z całą pewnością to śmierć syna przyprawiła mu nowe zmarszczki i nadała twarzy ponury wygląd.
Teraz jednak na obliczu senora rodu Monteverde malowało się coś na kształt zdumienia i szalonej radości. Przeważało niedowierzanie i rosnąca nadzieja, o wszystkim, co targało duszę ojca, Raul dowiedział się nie tylko z twarzy, ale i z drżenia ręki, jaką uniósł Gregorio. Młodzieniec myślał najpierw, że spodziewał się słusznie i zaraz poczuje piekący ból na policzku, mylił się jednak. Siwowłosy mężczyzna miast uderzyć syna, dotknął jego twarzy i przesunął po niej delikatnie dłonią.
— Raul… — wydobyło się z równie drżących ust Monteverde. — Mój syn żyje i czuje się dobrze, skoro chodzi o własnych siłach…
— Tak, to ja, tato. — Nie potrafił już dłużej zachować równowagi, wpierw mocno przycisnął rękę ojca do policzka, a potem dał upust swoim uczuciom i objął go mocno.
Gregorio Monteverde przez kilka dobrych chwil nie objął syna. Stał z opuszczonymi rękami i pozwalał się przytulać. Dopiero po kilkunastu sekundach, jakby z wahaniem, uczynił to samo, co Raul. Młodszy Monteverde zauważył to, ale nie wypuścił ojca, zbyt długo już czekał na to spotkanie.
Kiedy już puścili się wzajemnie, starszy mężczyzna spytał sucho:
— Cieszę się, że przyznałeś się do mnie, bo już się bałem, że zaraz usłyszę coś w rodzaju: „Nie znam pana”.
— Dlaczego miałbym się nie przyznać? — zdumiał się Raul. — Jesteś moim tatą i wiesz, że cię kocham.
— Nieprawda. Ani nie jestem twoim ojcem, ani nie czuję twojej miłości. Ba, jestem pewien, że jej nie ma. A teraz bądź tak łaskaw i chodźmy gdzieś w jakieś ustronne miejsce, gdzie opowiesz mi — o ile oczywiście masz na to ochotę — jakim cudem żyjesz.
Raul westchnął ciężko, widząc, że trudno mu będzie odzyskać zaufanie Gregorio, a tym bardziej jego uczucie. Monteverde czuł się zdradzony i nic nie wskazywało, że da się przekonać o słuszności postępowania potomka Barbary.
Niedługo później usiedli razem w kącie pobliskiej restauracji i rozpoczęli rozmowę. Trzydziestotrzylatek w krótkich słowach streścił to, co mu się ostatnio przydarzyło.
— Jestem ciekaw technicznej strony tego przedsięwzięcia — powiedział potem Gregorio. — Jak przekonałeś tylu lekarzy, żeby ci pomogli?
— Za pomocą pieniędzy i czegoś jeszcze. Opowiedziałem im historię mojego nieudanego małżeństwa i zdobyłem ich współczucie. W sumie to nie było ich tak dużo — tylko ci, którzy przeprowadzali operację.
— Rozumiem, rozumiem. Czyli obecnie jesteś na bieżąco wszystkiego, co dzieje się w Acapulco, tak?
— Prawie — odparł Raul, mając wrażenie, że dyskutuje o interesach.
— Pozwól więc, że opowiem ci coś jeszcze.
I w ten sposób syn uzupełnił swoją wiedzę na temat zdarzeń w jego rodzinnym mieście.
— Kiedy wracasz? — padło potem pytanie.
— Zamierzałem na ślub Andrei i Carlosa, żeby przeszkodzić im w ostatnim momencie.
— Błąd. Powinieneś zawiadomić mnie o wszystkim i razem ze mną rozpocząć vendettę.
— Tato, przecież Andrea to twoja córka…
— Dawno przestała nią być — machnął ręką Monteverde. — Zrobimy inaczej — jedziesz dzisiaj ze mną i z Barbarą do domu, ukryję was tam i stamtąd będziecie działać.
— Mamy się kryć jak przestępcy? — skrzywił się Raul. — Ani ja, ani matka nigdy się na to nie zgodzimy.
— Teraz lepiej być w centrum wydarzeń. Poza tym przebywając w rezydencji możesz na różne sposoby uprzykrzać życie swojej żony — bo zdaję sobie sprawę, że nadal nią jest według Kościoła. Bądź blisko niej, a ci się to opłaci. Aha, służbą się nie martw, są dyskretni — zresztą przecież znasz ich wszystkich.
— Muszę spytać matki, zadzwonię do niej.
Wykręcił numer i opowiedział szybko, co się zdarzyło. Potem zwrócił się z powrotem do ojca:
— Widzę, że powinniście wziąć ślub. Ona uważa tak samo, zresztą tęskni za Meksykiem. W takim razie kiedy wyruszamy?
— Zaraz — stwierdził Monteverde. — Nie ma na co czekać.
„Mnich” spał jak zabity, widać bardzo się zmęczył przeżyciami na cmentarzu. W sen zapadł również Rodriguez, który ułożył się przy plamie krwi i tam spędził kilka godzin. Nie na tyle jednak, by nie zbudzić się przed Rodrigo i nie wrócić do badania domu. Nie przeszkadzały mu zalegające wszędzie zeschłe liście — widocznie wpadły przez rozbite okna, albo dziury w dachu.
Dotarł w końcu — daleko przecież nie miał — do miejsca, gdzie chatka się zawaliła — dawniej była tam pamiętna łazienka, gdzie Ricardo robił za rurę pod umywalką. Nic jednak z tego nie kojarzył. Pewne rzeczy się zmieniły, znać, że od czasu do czasu ktoś tu zaglądał — bardzo prawdopodobne, że były to jakieś zwierzęta, zachęcone do spędzenia czasu w ciepłym — a przynajmniej cieplejszym, niż na dworze — budynku. Być może to dlatego na podłodze znajdował się przedmiot, którego normalnie nie powinno tu być — mianowicie nóż. Stary, zardzewiały, ale nadal mogący służyć do obrony w razie potrzeby. Albo ataku…
Wziął go do ręki i podumał nad nim chwilę, zastanawiając się, co to może być. A potem przypomniał sobie, jak to stworzenie, które go tu przyprowadziło, wspominało coś o Velasquezie. O tym znienawidzonym potworze, celu życia Rodrigueza, celu jego pomsty. Zaraz, zaraz, a jeżeli ono nie tylko wspominało, ale i było Francisco? Może ten ktoś przedstawił się, a Ricardo dopiero teraz to zrozumiał, może to kolejna sytuacja z wielu tych, gdzie don Conrado się nad nim znęcał? Tak, to musi być to, że też się od razu nie zorientował! A skoro właśnie znalazł swojego kata, to czas z nim skończyć.
Nieświadom niczego Rodrigo spał smacznie w resztkach łóżka, na którym kiedyś spędzała noce Sonya Santa Maria, kiedy pojawił się nad jego głową jakiś cień. Była to ręka z nożem, wzniesiona wysoko — jakimś cudem obiekt Edgara uniósł się powyżej swojej normalnej pozycji i walcząc z potwornym bólem kręgosłupa brał zamach, by wbić ostrze w serce tego, który go zniszczył. W jego umyśle zabijał Velasqueza, tak naprawdę za sekundę zatopi nóż w sercu „Mnicha”, który uratował mu życie.Rozdział 186
Sonya zadrżała, ale wiedziała, że nikt poza nią i Rodriguezem nie wie o tym spotkaniu. Stwierdziła więc cicho:
— Jeśli to próba, przejdę ją bez wahania. Czy mogę się już odwrócić?
Nikt jej nie odpowiedział, tajemnicza postać nacisnęła tylko mocniej ramię dziewczyny.
— Pokaż się, proszę — odezwała się znowu Sonya, mimo woli mając gęsią skórkę. Z całą pewnością nie z zimna.
Jakby na jej prośbę, ten ktoś z tyłu zwolnił uścisk i stanął tuż przed nią. Jedyne, co mogła zobaczyć, to długi, czarny płaszcz okrywający całą osobę i coś na kształt kaptura z woalką zasłaniającą również twarz. Dlaczego akurat woalka przyszła jej na myśl, skoro coś takiego noszą wyłącznie kobiety? A przecież to mężczyzny się spodziewała.
— Kim jesteś? Raczej nie tym, na kogo tu czekam — spytała, rozumiejąc coraz mniej. — Czy masz coś wspólnego z moim przyjacielem?
Milczący osobnik wyciągnął tylko rękę i pokazał, by dziewczyna zbliżyła się ku samej przepaści.
— O nie, nie ma mowy, nie podejdę tam. Zaczynam wątpić, czy to wszystko nie jest jakąś grą, na którą dałam się nabrać. Albo natychmiast mi powiesz, o co chodzi, albo wracam do domu.
Nagle w dłoni postaci pojawił się jakiś obiekt. Kiedy Sonya przyjrzała się bardziej, dojrzała, iż jest to kartka, a na niej rysunek przypominający jeden z tych, które tak kochała.
— Skąd to masz? Czyżbyś jednak naprawdę był kimś od Ricardo?
Musiała podejść bliżej, musiała to sprawdzić — a nuż okaże się, że w tej zagadce jest ziarnko prawdy, które doprowadzi ją do Rodrigueza? Jeśli ten obraz naprawdę był dziełem jego rąk, będzie mieć dowód, że jej nie opuścił.
Jeden krok do przodu, dwa, potem następne. Coś przed nią — czy też ktoś — nie poruszyło się ani o milimetr. Wyglądało jak duch, ale chyba dosyć przyjazny, skoro miał zawieść ją w ramiona ukochanego?
Wzięła do ręki kartkę, nie zwracając uwagi, że dłoń dziwacznego przybysza również znajdowała się w ukryciu — w czarnej rękawiczce.
— O mój Boże… — zdążyła szepnąć, zdając sobie sprawę, że to, co wzięła za rysunek Ricardo, jest tylko zwykłym bohomazem, zwodniczą pułapką dobrze przykrytą mrokiem nocy. Na dodatek na papierze widniał napis — „Zaraz się z nim spotkasz — w piekle!”.
Nie wypuściła kartki z dłoni, bo nie miała na to czasu. Poczuła potężne pchnięcie w plecy, prosto w stronę przepaści. Mimowolnie, siłą rozpędu, poleciała przed siebie — na spotkanie ze śmiercią. Ostatnim, co usłyszała, był śmiech, szyderczy, ale i radosny. I damski.
Allisson również nie miała łatwej nocy. Wpatrywała się w mężczyznę siedzącego przy kuchennym stole i powoli docierało do niej, że owszem, tenże człowiek ma broń, ale leży ona na blacie, a nie znajduje się w jego rękach, poza tym światło się pali, więc nie jest to włamywacz. A najważniejsze były jego oczy, stare i zmęczone — w przeciwieństwie do twarzy, dość przystojnej, ale teraz pooranej zmarszczkami.
— Wybacz, że cię wystraszyłem, ale musiałem szybko pogadać z Eduardo. Jest w domu?
— Ojciec śpi — wykrztusiła dziewczyna. — Czego pan od nas chce?
— Nie od was, a od niego. I nie martw się, nie jestem mordercą. Nazywam się Pedro Velasquez i muszę przekazać twojemu ojcu, co znalazłem w starej klinice należącej do mojego brata.
Nawet się nie zdziwił, że Abreu ma córkę. W tej chwili miał to po prostu gdzieś. Po tym, co zobaczył na skraju lasu, odczuwał tylko rozlewający się po całym ciele ból. I gniew.
— Velasquez? Gdzieś już słyszałam to nazwisko. Czy jest pan może bratem…
— Pedro?! — zdziwił się niepomiernie Abreu, który usłyszał rozmowę i udał się do kuchni, gdzie zdążył na końcowe zdanie córki. — Czy coś się stało? I jak tu wszedłeś?
— To akurat jest najmniej ważne. Gorzej, że odkryłem coś, od czego odechciało mi się żyć. Szanowny don Conrado kupił kiedyś budynek po klinice dla chorych umysłowo i niedawno się tam udałem, sądząc, że może tam się ukrył. Zamiast niego znalazłem gnijące zwłoki jakiegoś kolesia i do tego inną, bardzo niepokojącą rzecz.
— Jaką? — Eduardo usiadł naprzeciwko gościa i dał ręką znać córce, by ta przyniosła im coś do picia. Na szczęście wszystko znajdowało się w kuchni, toteż mogła spokojnie słuchać nowości od Pedro.
— Budynek jest oczywiście praktycznie zrujnowany, zachowała się tylko niewielka część, akurat właśnie tą postanowił wykorzystać mój niecny braciszek. Musiał mieć wspólnika, to pewnie jego ciało znalazłem na podłodze, wykrwawił się wieki temu. Gorzej, że ta podłoga należała do celi, w której prawdopodobnie kogoś więziono. Kiedy wszedłem głębiej, spostrzegłem na ścianie kilka liter, z czego dwie wyżłobione w murze, a trzecia napisana krwią. Układały się w napis „SON”.
— Jak Sonya… — skojarzył natychmiastowo Abreu.
— Dokładnie. Co przywiodło mi na myśl pewną straszną rzecz. — Velasquez wychylił podane przez córkę Eduardo piwo i kontynuował, zdając sobie sprawę, że oczy obojga się w niego wprost wlepione. — Samo w sobie byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie fakt, co zrozumiałem później. Owszem, od razu wiedziałem, że chodzi tutaj o dziewczynę od Carlosa, a w takim razie wszyscy wiemy, kto mógł — jako jedyny — wyryć ten napis na ścianie. Skoro jednak „N” jest wypisane krwią, a na podłodze pełno śladów walki, poza tym ten trup… Wiecie… Ricardo nigdy by nikogo nie zamordował. Jeśli to zrobił, musiał mieć naprawdę cholernie poważny powód.
— Jednak Sonya miała rację. Zaczęła wierzyć, że on żyje i to po części dzięki mnie. Co jeszcze tam odkryłeś?
— Dochodzimy do najgorszej rzeczy — poza smrodem i pewnymi obiektami wskazującymi na to, że Rodriguez — o ile to w ogóle on był — znajdował się w co najmniej nienajlepszym stanie — widziałem walającą się po ziemi strzykawkę. Śmiem twierdzić, że Conrado i jego wspólnik robili tam jakieś eksperymenty.
— Mój Boże… — Abreu zbladł. — A obiektem ich badań był…
— Właśnie — dodał ponuro Velasquez.
— Biedny człowiek — chociaż w tej chwili wątpię, czy nadal nim jest. Nie masz pojęcia, gdzie mógł się udać?
— Najmniejszego. Normalnie pewnie poszedłby do swojego dawnego domu, ale jeśli mamy rację, to może błąkać się zagubiony po prostu wszędzie.
— Chwileczkę — przypomniał coś sobie Eduardo. — Niedawno Sonya dzwoniła do mnie i twierdziła, że dostała list, w którym Rodriguez pisze, że chce się spotkać. Prosił, by nikomu o tym nie mówiła, ale mnie to wyznała — i na całe szczęście!
— Napisał list?! — parsknął Pedro. — Ciekawe, jak miał to zrobić, skoro obaj doszliśmy do wniosku, że może nawet nie wiedzieć, jak się nazywa!
— W jakże wielkim niebezpieczeństwie jest ta dziewczyna! Ktokolwiek podszył się pod jej przyjaciela, na pewno nie miał dobrych zamiarów!
— Nie wiesz, dokąd miała iść po otrzymaniu drugiego listu?
— Nie, dopiero w tym kolejnym miała się dowiedzieć. Zaraz do niej zadzwonię.
Abreu nerwowo wybrał numer, ale komórka Sonyi nie odpowiadała.
— Jak ją teraz znajdziemy? — zmartwił się Pedro. — Rodriguez nigdy nam nie wybaczy, jeśli coś jej się stanie.
— I jak znajdziemy jego? — uzupełnił Eduardo.
Carlos Santa Maria, całkowicie nieświadom tego, że coś grozi jego córce, przewracał się z boku na bok, ale tak, by nie obudzić Andrei — nie miał siły się tłumaczyć, kłamać, dlaczego nie śpi, nie mógł przecież jej wyznać prawdy! Tej tak bardzo bolesnej, ale jednak prawdy. Zdradził ją i to już przy pierwszej próbie, przy pierwszym kuszącym spojrzeniu Monici. I to z kim — z mężatką! Jakim to draniem się dziś okazał, kimś, kto nie zasługuje na miłość takiej kobiety, jak… Zaraz, zaraz, miłość? Co to żona Abreu mówiła, podejrzewała, że Monteverde w ogóle go nie kocha, tylko traktuje jak przedmiot pożądania? A czyż on sam nie miał wcześniej takich myśli?
Nagle powziął decyzję, jedną, jedyną, która — jak się spodziewał — mogła dać mu spokój. Obudził Andreę i szepnął jej do ucha:
— Kochanie, błagam cię, weźmy ślub jak najszybciej, nie wytrzymam już dłużej bez ciebie. Przepraszam za wszystkie nasze kłótnie, nigdy więcej tak nie postąpię, tylko wyjdź za mnie, proszę.
— A co z twoją rozprawą?
— Machnijmy na to ręką, na pewno uda mi się na niej wybronić. Proszę, zaplanujmy jutro wszystko i chodźmy do urzędu, ustalmy termin w kościele, błagam cię.
— Hm, zastanówmy się...Dobrze! — odparła żartobliwie.
— Naprawdę? Nie za szybko to dla ciebie?
— Za wolno, Carlos, stanowczo za wolno. Ogłosimy to we wszystkich gazetach, dobrze? Niech wszyscy się dowiedzą!
— Co tylko zechcesz, ukochana, co tylko zechcesz.
Tej dziwnej i obfitej w wydarzenia nocy otworzyły się drzwi rezydencji Monteverde i do domu weszło kilka osób. Zbudzona służba była na tyle wyszkolona, by otworzyć szeroko oczy, ale Raul podniósł rękę i uspokoił wszystkich:
— Tak, to naprawdę ja, jutro dowiecie się, jak to się stało, że żyję. Cieszę się, że was widzę, a teraz mam tylko jedną prośbę — przygotujcie pokoje dla ojca, matki i dla mnie — jesteśmy wykończeni podróżą.
„Pogarda i miłość” to historia niezwykła. Z całą pewnością nie twierdzę tak dlatego, iż uważam, że jest lepsza od innych, jej podobnych. Jej wartość oceni sam Czytelnik. Niezwykłe jest jednak to, jak mocno wrosła mi w serce; od tworzenia pierwszych rozdziałów minęło już przecież prawie 10 lat! Przez ten okres opowieść ewoluowała, pewnymi rozwiązaniami zaskakując nawet mnie. Prawdą jest stare powiedzenie, że bohaterowie książek tak naprawdę żyją własnym życiem, a nam po prostu pozwalają je opisywać i podglądać.
Zajrzymy więc do świata, gdzie ludzie losy splatają się ze sobą, jednych otaczając ciepłem i radością, a drugim przynosząc jedynie smutek i zagładę. Gdzie czasem zemsta jest ważniejsza od rodziny, a przyjaźń to jedyne, co trzyma nas przy życiu…Rozdział 180
Na cmentarzu panowała kojąca cisza. Przepełnione bólem serce Sonyi uspokoiło się, kiedy posprzątała zniszczenia. Kiedyś na pewno dowie się, kto jest winien, a wtedy nie będzie miała litości. Tylko...co jej po zemście, kiedy jego już nie ma?
Przypomniała sobie pogrzeb. Nie wypowiedziała ani jednego słowa, kiedy spuszczali trumnę do otworu. Było podobnie, jak wtedy, kiedy żegnała Julio.
Nie. Wcale nie było. Wtedy jakoś udało jej się odzyskać siły — i znów dzięki komu? Wszystko wracało do Rodrigueza. Ale teraz, kiedy brakło go na tym świecie...Jedyną osobą, na którą tak naprawdę mogła liczyć, był Eduardo. Owszem, miała przecież Carlosa, ale ten zajął się Andreą i chociaż rozumiał cierpienie córki, budował własny związek. On miał przy sobie ukochaną. A ona?
— Tylko dla naszego dziecka, dla niego żyję. Kocham Cię, Ricardo, mój waleczny rycerzu, nigdy nie ulękły, wierny mi do końca życia — szepnęła i ucałowała litery składające się na imię nieboszczyka.
Wiedziała, że jest winna jego śmierci. Zdawała sobie z tego sprawę i nigdy sobie tego nie wybaczy. Jedna odmowa, jedno jej słowo spowodowało żal, a w konsekwencji całą tragedię. Przecież tyle razy słuchała, jak wszyscy go odrzucali! Dlaczego więc zrobiła to samo? To, co jej zaproponował, uczynił z miłości — bo jak inaczej nazwać poświęcenie, jakie ofiarował? Chciał dać jej siebie, swoje marzenia, pragnienia — a dostał w zamian zimne „nie”.
Jeszcze kilka słów modlitwy i krok w stronę ścieżki prowadzącej ku wyjściu z cmentarza. Była już tyłem do nagrobka, patrzyła w dokładnie przeciwną stronę, a tym bardziej nie nadsłuchiwała odgłosów zza swoich pleców. Nie miała pojęcia, że kilkanaście metrów dalej, za jednym z najbardziej rozłożystych i najpiękniejszych drzew coś się ukrywa.
Coś. Bo trudno to nazwać kimś. Owszem, kiedyś było człowiekiem, ale nie teraz. Minął miesiąc, odkąd miał świadomość istnienia, odkąd znał swoje imię i odkąd wiedział, kim jest Sonya Santa Maria. A teraz kucał tuż przy korzeniu i obserwował ją. Była obca, jak nigdy dotąd, może bardziej nawet, niż wtedy, gdy się dopiero poznali. Bo dawniej miał przynajmniej wiedzę, że jest ona człowiekiem, a teraz był nią zainteresowany tylko dlatego, bo traktował ją jak obcy obiekt. Jak coś, co może być niegroźne, ale może też i skrzywdzić, nieobliczalne i niebezpieczne.
Deszcz, jedna, dwie, więcej kropel zaczęły skapywać na ziemię, kiedy zrobiła kolejne kroki do przodu. Szła wolno, jakby coś ją przyciągało, nie pozwalało odejść z tego miejsca, jakby kazało jej na coś zaczekać. Nie miała pojęcia, że w tej samej chwili jej długie, brązowe włosy budzą niepokój w sercu tego, którego tak pokochała, a potem uznała za zmarłego. Bo przecież znał te włosy, znał ich ułożenie, znał ich fale — to były te same, które miała zjawa, jego zjawa, ta, co przychodziła doń aż do chwili, kiedy zabił Edgara. A przynajmniej tak mu się wydawało — los badacza był mu całkowicie obojętny. Tego dnia, kiedy uciekł, przeszedł po prostu nad bezwładnym ciałem lekarza i udał się w swoją drogę, wszystko po to, by znaleźć i zamordować winnego jego cierpień. Nie kierował się nazwiskiem, nie miał pojęcia, że ściga Velasqueza, wiedział tylko, jak pachnie don Conrado i gdzie mógł się udać. Aż pewnego dnia zagubił ślad i dotarł aż tutaj — sam, w głębi serca przerażony...ale i groźny.
Przeanalizował przez chwilę sytuację i doszedł do wniosku, że powinien zaczekać, aż to coś odejdzie i wtedy ruszyć dalej. Nie zamierzał narażać się bez wyraźnej przyczyny — w końcu był na obcej ziemi i tutaj mógł żyć każdy. A potem istota, której tak się obawiał, odwróciła się w stronę, z której przyszła…
Cokolwiek kazało jej to zrobić, dało jeden efekt — Sonya przez dłuższy czas patrzyła ponownie na nagrobek, jakby żegnając się z nim na dłużej. Wiedziała, że nazajutrz znów tu przyjdzie, ale dzisiaj nie mogła stąd odejść, jakby sam duch Ricardo prosił ją, by jeszcze przy nim została.
— Dlaczego mnie wzywasz? — spytała cicho. — Czego potrzebujesz, najdroższy?
Zawróciła, by za moment stanąć znów tuż przy miejscu jego spoczynku. Zastanowiła się przez moment, nieświadomie kierując twarz w stronę drzewa — tamtego drzewa. I wtedy właśnie w mózgu obiektu — jak pogardliwie nazywał go don Conrado — coś się otworzyło. Na ułamek sekundy skojarzył, że ma przed sobą tą samą postać, co w swoich rojeniach.
Zjawa. Ściana. Krew. Moje palce. Kim?! Kim ona jest?! Zjawa. Ściana. Palce. Krew. SON!
Ledwo to zrozumiał, zapragnął, by znaleźć się — a było to bardzo dziwne uczucie — w jej ramionach, jakby tam było najbezpieczniej na świecie. Nie pojmował, dlaczego tego chce, nie wiedział, co się z nim dzieje, ale musiał ją jakoś zatrzymać, coś powiedzieć, coś zrobić… Jakby była jedynym oparciem, jedyną nadzieją.
Kilkanaście metrów to może niedużo dla człowieka, ale jakże wiele czasami dla uczucia. Być może jego serce już dawno przebiegło ten obszar, ale umysł nie mógł sobie poradzić z natłokiem informacji, nie przetworzył tego na tyle, by pomóc Ricardo odzyskać swoją Sonyę, a jej Rodrigueza. Zauważył, że dziewczyna odchodzi i chciał w jakiś sposób powstrzymać ją przed tym, ale zabrakło mu pomysłu — i może kilku sekund.
— Obiecuję, że wrócę tu jutro, przyniosę nowe kwiaty, naprawię wszystko, co zostało zniszczone i poproszę o pilnowanie tego miejsca. Nie musisz się martwić, osoba, która to zrobiła, nigdy więcej cię już nie skrzywdzi. Mieszkasz w moim sercu i pozostaniesz tam. Tam jesteś bezpieczny, Ricardo.
Był tak blisko, że dochodziły do niego fragmenty wypowiedzi, słyszał własne imię — nie wiedząc, że należy do niego — coś o kwiatach, czego również nie zrozumiał. Ostatnio żył tylko po to, by dorwać Velasqueza, ale teraz coś się zmieniło. Jakby miał jeszcze jeden cel, jakby...Nie, cokolwiek to jest, musi najpierw...musi najpierw… Zrozumieć… Zatrzymać…
Zanim zdecydował, co ma robić, a przecież myślał dużo wolniej, niż ludzie, dziewczyna odeszła, tym razem nie niepokojona. Coś ścisnęło go w sercu, nie wiedzieć czemu chciało mu się płakać — czyżby ta tajemnicza postać aż tyle dla niego znaczyła? Wciąż uważał, że osoba, na którą patrzy, jest zjawą, że znów widzi to samo, co wtedy, w celi.
Skupił się z całych sił i wreszcie mu się udało. Z gardła wydarł się na pół jęk, na pół charkot:
— SON!
Był jednak zbyt cichy, by mogła go usłyszeć. Przebywając w niewoli Rodriguez zapomniał powoli ludzkiej mowy, na skutek leków nie umiał mówić, tym bardziej teraz miałby kłopoty z tak prostą czynnością. Mimo, że tak bardzo zależało mu, żeby chociaż przez moment ta istota na niego spojrzała… Wyciągnął nawet rękę, ale wszystko na próżno. Kilka sekund później Sonyi nie było już w pobliżu, a zmęczenie — w końcu całą drogę przebył na nogach, jedząc tylko to, co znalazł — na tyle dało się Ricardo we znaki, że nie miał siły pobiec, ani nawet pójść za nią. Zwinął się w kłębek, zrozpaczony i zagubiony, leki z powrotem zaczęły zaćmiewać umysł. Zasnął wreszcie skulony pomiędzy grobami. Gdzieś daleko zagrzmiała burza, jakby użalając się nad jego losem.
Pablo Martinez wcale się nie martwił. Był pewien, że Monica prędzej, czy później wróci do niego, dlatego w ogóle pozwolił jej wyjechać. Przecież mógł ją powstrzymać, istniało tyle sposobów, ale zdecydował się postąpić po dobroci. Sama się przekona, że to on jest jej jedyną przyszłością, a nie ten Eduardo Abreu. Martineza dziwiła tylko długa nieobecność kobiety — owszem, rozumiał, że potrzeba jej czasu, bo pewnie mąż stara się ją odzyskać, ale bez przesady, ponad miesiąc to i tak za wiele. Ileż można czekać, aż prawda do niej dotrze? Dzwonić nie miał ochoty, zresztą nie miał nawet numeru do tamtej rezydencji. Mógł go zdobyć bez trudności, ale po co? Allisson też nie dawała znaku życia, co powoli stawało się irytujące. To przez nią senor Martinez siedzi teraz sam w swojej posiadłości i nie zastanawia nad kupnem i sprzedażą kolejnych rancz, a nad powrotem Moniki.
Upił łyk alkoholu ze zdobionej szklanki i powiedział sam do siebie:
— Jeśli nie wróci do tygodnia, zajmę się tym w inny sposób. Musi wybrać — ja, albo ten mężulek z przeszłości. Nie będzie miała i jego i mojej fortuny, co to, to nie, Monico…
Raul Monteverde dosłownie parsknął śmiechem. Czuł się dziś rześko i doskonale, choroba już dawno ustąpiła, ale tym razem miał wrażenie, że naprawdę narodził się na nowo. Był w tak dobrym humorze, że zareagował nie gniewem, czy pogardą, a po prostu się roześmiał:
— Zobacz, mamo — zwrócił się do Barbary, podając jej gazetę i upijając łyk kawy. Siedzieli przy stole i spożywali wspólny posiłek. — Szanowna Andrea ogłasza wszem i wobec o swoim przyszłym ślubie z Santa Maria. Facet ma mieć niedługo ponowną rozprawę w sądzie, ale twardo myśli o małżeństwie z tą suką.
— Chcesz już wrócić? — spytała matka.
— Nie, jeszcze nie, dopiero, gdy poznam dokładną datę i miejsce. Wtedy przyjedziemy akurat na uroczystość i wprowadzimy trochę zamieszania w życie naszej drogiej córeczki mojego ojca.
— Nadal wydaje mi się to niesamowite. Jesteś mężem córki Gregorio, którego przez tyle lat uważałeś za rodzica.
— On wciąż nim jest i pozostanie. Nawet, jeśli przeklnie mnie za kłamstwo, którego się dopuściłem. Ale to było konieczne, inaczej nie zemściłbym się na tej żmii. Już sobie wyobrażam, jak będzie szła do ołtarza w białej sukni, a ja stanę na progu kościoła i zaczekam, aż ksiądz zapyta, czy ktoś zna jakiś powód, dla którego to małżeństwo nie może zostać zawarte.
— Trochę to za bardzo teatralne — skrzywiła się matka.
— Wiem, wiem, nie mam zamiaru tak zrobić. Ale bez obaw, zniszczę zarówno ją, jak i jego. Zostaną z niczym, oboje.
— On nie jest winien, nie bądź niesprawiedliwy.
— Jest, mamo. Zgodził się, by go kochała, nie zrobił nic, nawet, kiedy była już moją żoną, by zapobiec ich dalszej znajomości. Zapłacą mi za to oboje. A tak swoją drogą, jak się miewa nasz kochany Manolo?
— Nie wiem i nie chcę o nim słyszeć. Tak bardzo się na nim zawiodłam…
— Nie przejmuj się. — Raul wytarł usta serwetką i wstał. — Odwiedzę go w więzieniu, porozmawiamy sobie.
— O czym?
— O niczym złym — uśmiechnął się Monteverde, ucałował Barbarę i powiedział: — Wyjdę zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaraz wracam. Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń na komórkę.
Za kilka minut był już na parterze budynku, w którym mieszkał, pozdrowił portiera, a potem opuścił budowlę. Miał zamiar przejść się tylko kawałek, rozpierała go energia, zaczął podśpiewywać pod nosem jakąś starą piosenkę, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. Człowiek — przyszły zwycięzca, pewny siebie, który zagarnie wszystko.
Wszedł do pobliskiego sklepu, postanowił bowiem zrobić niespodziankę matce i kupić jej mały prezent. Mieli sporo oszczędności, cały ten plan utkali tuż po jego wyzdrowieniu i realizowali go dokładnie, krok po kroku. Raul nie obawiał się policji, ani żadnych innych konsekwencji prawnych, wiedział, że sfingował swoją śmierć, ale miał już pomysł, jak się z tego wywinąć. Poza tym oczywiście we wszystko byli wtajemniczeni lekarze, którzy przeprowadzili operację i sfałszowali akt zgonu.
Przez dłuższą chwilę oglądał naszyjniki wystawione na ladzie, nie mogąc się zdecydować, który najbardziej spodoba się jego matce. W końcu wziął do ręki jeden i już, już miał zapytać o jego cenę, kiedy poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.
— Przepraszam, czy nie zgubił pan portfela? — Męski głos rozległ się tuż za plecami.
— Nie, nie, ja mam swój tutaj — odpowiedział Monteverde, nie za bardzo zwracając uwagę na mówiącego, był zbyt zajęty zakupem. Dopiero sekundę później coś go tknęło i obrócił się… tylko po to, by zamienić się w przysłowiowy słup soli.
— Tata? — wykrztusił.
Viviana Santa Maria szła powoli w stronę wejściowych drzwi swojej własnej rezydencji. Kiedy się wreszcie zamknęły za nią od środka, rzuciła torebkę byle gdzie na stół i oparła się o kanapę, na której siadła. Była tak zmęczona, że nie miała siły iść nawet do swojego pokoju, tylko wypoczywała w salonie.
Nagle poczuła, że czyjeś ręce masują jej kark, co sprawia, że stres i napięcie znika powoli, a ona rozluźnia się coraz bardziej.
— Jak się czujesz? — usłyszała głos Felipe.
— Wszystko w porządku, tylko zakupy mnie trochę zmęczyły — odparła, mile zaskoczona jego zachowaniem.
— Spokojnie, zaraz się tobą zajmę — szepnął jej do ucha. — Chciałabyś może położyć się na górze, a ja pomasuję ci również stopy? Chodź, przecież wiesz, że cię kocham.
— Felipe...Dobrze wiemy, co mi zrobiłeś, dlaczego teraz jesteś taki…
— Wstań, proszę — powiedział cicho.
Zrobiła to, co jej kazał — bo od tamtego dnia nauczyła się spełniać każdy jego rozkaz. Santa Maria klęknął przed nią — dopiero teraz zauważyła, że jest ubrany w garnitur — i wyjął coś z kieszeni.
— Pragnę przeprosić cię za moje podłe zachowanie. Szczerze tego żałuję i czuję się z tym naprawdę źle.
Zwiesił głowę i dodał cicho:
— Wiesz, że cię kocham. Przyjmij, proszę, ten drobny prezent i błagam cię na kolanach — wyjdź za mnie. Wyjdź za mnie, Viviano! — dokończył, już patrząc na nią.
Rodrigo nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Policja go nie zatrzymała, ten komisarz, Bertolucci, potraktował go łagodnie, jakby wiedział, że „Mnich” nie jest niczemu winien. Powiedział mu nawet o śmierci Alexa, jedynego łącznika z rodziną, jaką Rodrigo kiedykolwiek miał. Po zdeformowanym policzku popłynęła kolejna łza.
— Alex, Alex, dlaczego musiałeś umrzeć i to w tak okrutny sposób… Podobno nie mogę nikomu powiedzieć o fakcie, że to ty leżysz w grobie miast jakiegoś Ricardo, ale czy w ten sposób nie zabijam pamięci o tobie? Czy w ogóle ktokolwiek o tobie myśli, za tobą tęskni, poza mną? Dla wszystkich jesteś zaginiony, tylko ja… ja widziałem twoje zwłoki!
Podjął decyzję, wciąż mając pod powiekami obraz, jaki w drodze wyjątku pokazali mu policjanci — ciało bez głowy, trup ukochanego kuzyna, tego, który miał mu pokazać drogę w życiu. Odwiedzi Alejandro, położy na jego grobie kwiaty — zrobi to tak, by nikt nie poznał, od kogo są. Co prawda nie zastanawiał się jeszcze, jakim cudem je zdobędzie, ale nawet, jeśli mu się nie uda, przynajmniej przyjdzie do Villara.
Za kilkadziesiąt minut był już na cmentarzu. Orientował się, gdzie ma iść, znał miejsce pochówku Alejandro. Wolnym krokiem zdążał prosto do pięknie zdobionego nagrobka, jakby nie potrafiąc się pogodzić, że on istnieje naprawdę, że nic już nie cofnie tragedii. Jak zawsze w kapturze, dlatego nie przeszkadzał mu coraz bardziej padający deszcz. Zaczynała się ulewa, ale nic nie mogło powstrzymać Rodrigo.
Szedł może w tym samym celu, co poprzednio Sonya Santa Maria — co prawda do innego zmarłego, ale i on chciał się spotkać z kimś, kogo kochał. Była jednak mała różnica — „Mnich” zdążał od drugiej strony, od tej, którą przyszedł — czy też przypełzł — niejaki Rodriguez. Minęło już sporo czasu, odkąd nieszczęsny obiekt Edgara nie zatrzymał swojej miłości, ziemia nasiąknęła wilgocią, na niebie pojawiły się chmury, grzmiało coraz bardziej. Rodrigo wyglądał, jak tajemnicza postać z samego dna piekieł — w swoim nieodłącznym płaszczu, podczas takiej pogody, snuł się po pustym cmentarzu.
Był już naprawdę bardzo blisko, kiedy coś go zastanowiło. Wyczulony na wszelkie odchyły od normalności, na wszystko, co mogłoby go w jakiś sposób skrzywdzić, był pewien, że jest tutaj coś, czego być nie powinno. Bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś w nawałnicę spacerował po podobnym miejscu, a przecież „Mnich” wyraźnie wyczuwał czyjąś obecność. Rozejrzał się bystro, ale niczego nie widział, tym bardziej, że było zbyt ciemno, szykował się istny Armageddon. Wysilił oczy, pewien, że tym razem naprawdę zawiodły go zmysły.
— Przywidziało mi się — mruknął pod nosem.
Parę kroków do przodu i wreszcie dojrzał to, co go tak niepokoiło. Tam, pod tym rozłożystym drzewem naprawdę coś było! Jakiś kształt, zwinięty w kłębek, wydawałoby się, że jest to kupa szmat. I to zniszczonych jak tylko się da.
Rodrigo się nie bał, w końcu niczego straszniejszego od niego nie ma na świecie. Podszedł bliżej do tajemniczego czegoś i pochylił, by prawie od razu odsunąć się, zaszokowany.
— To człowiek… O mój Boże...Ale jak on wygląda… I przecież jest tak przenikliwie zimno, podłoże też dokłada od siebie…
Odwrócił swoje znalezisko na plecy i przestraszył się jeszcze bardziej.
— Jest taki blady...Chyba nie żyje.
Nachylił się ponownie nad trupem i przyłożył ucho do piersi, chcąc poznać, czy serce bije jeszcze jakimś cudem. Nie wyczuł jednak niczego poza zimnem bijącym od leżącego ciała. Rozrzucone ręce, martwa twarz, zamknięte oczy, brak oddechu — nie, ten człowiek z pewnością nie był już na tym świecie.
— Kim byłeś? — zadumał się „Mnich”. — I jaki spotkał cię los, że przypominasz najniższego z niższych żebraków? Nie godzi się, byś tak leżał na tym zimnie. Ale co ja mam z tobą zrobić? Nie zawiadomię policji, bo musiałbym podać swoje dane, a nie wszyscy są tak dobrzy, jak ten komisarz… Z drugiej strony nie mogę cię tak po prostu tu zostawić, a kopać grób też mi się nie uśmiecha, leje coraz bardziej, niby jestem dość odporny, ale nawet nie mam łopaty, a gołymi rękami to nie ma sensu…
W następnej chwili aż się wzdrygnął, bo uznany za nieboszczyka otworzył oczy i spojrzał na niego.
— Matko Święta, ty jednak żyjesz! — przestraszył się Rodrigo. — Ale to nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia… Hej, nie patrz tak na mnie!
Istotnie, przenikliwe spojrzenie obcego do głębi poruszyło „Mnicha”, zaraz jednak przeraził się jeszcze bardziej, gdyż nieznajomy wydał z siebie jakiś warkot, coś podobnego do zwierzęcia.
— Nie umiesz mówić? — w końcu domyślił się Rodrigo, nie zdając sobie nawet sprawy, kogo ma przed sobą.
Rodriguez nie miał siły uciekać. Ten ktoś go zobaczył, pyta o coś jakby, musiał go dotknąć, ale w skołatanej głowie Ricardo kłębiła się tylko jedna myśl — jak najszybciej zniknąć. Nie było to jednak wykonalne w jego stanie. Zbyt długa droga, całkowite wyczerpanie, potem sen na deszczu, to wszystko nadwyrężyło jego siły. A przecież rana po nożu Manolo nadal dokuczała co jakiś czas… Dlatego obronił się tylko tym, co obecnie posiadał — mianowicie ostrzegawczym dźwiękiem. Nie na wiele się to zdało, bo kuzyn Alejandro sam wiele przeszedł i teraz cofnął się tylko na moment.
— Z jakiegokolwiek powodu się tu znalazłeś, niedługo pożyjesz, jeśli cię tu zostawię — kontynuował „Mnich”. — Nie wyglądasz mi na kogoś groźnego, raczej na zagubionego. Wiesz co? Pokażę ci drogę do miejsca, gdzie możesz się ogrzać. Pójdziesz ze mną? — wyciągnął rękę.
Tego się nie spodziewał. Wyczuł, że coś jest nie tak, że jego znalezisko może mieć kłopoty z komunikacją, ale nie sądził, że ma do czynienia z… właśnie, z czym? Bo trudno nazwać człowiekiem coś, co zamiast złapać podaną dłoń i próbować się podnieść, owszem, chwyciło ją, ale równocześnie przyciągnęło do siebie tak, że Rodrigo musiał się pochylić i ledwo utrzymał równowagę. Po czym zorientował się, że tajemniczy mężczyzna nie wstaje, a obwąchuje jego rękę!
— Jezus, Maria… Zaczynam się wahać, czy dobrze zrobiłem, ratując ci życie...Ale bądź co bądź jesteś człowiekiem, cokolwiek zrobiłeś… a może zrobili z tobą?
Ta ostatnia myśl była bardzo niepokojąca. Czyżby znalazł ofiarę, nad którą się ktoś znęcał i dlatego stała się tym, czym jest? Może zły ojciec, może matka, bardzo możliwe było też, że obcy od urodzenia był już taki i ktoś się go pozbył, a teraz dziecko — już jako dorosły — snuje się po świecie, samotne, wystraszone i zmarznięte? Rodrigo dobrze wiedział, jak to jest być odtrąconym przez społeczeństwo, czy musieć się ukrywać przez całe swoje życie. Zrobiło mu się żal istoty i utwierdził się w swoim przekonaniu.
— Chodź ze mną, jeszcze znajdzie cię jakiś potwór w stylu Velasqueza, który zabił mi kuzyna, a wtedy…
Nie dokończył. Zauważył z walącym ze strachu sercem, że na dźwięk nazwiska mordercy „człowiek — zwierzę” zawył donośnie, jakby z bólu, a potem wbił paznokcie w nadal trzymaną przez siebie dłoń „Mnicha”.
— Puszczaj! — szarpnął się Rodrigo. — Widzę, że reagujesz na moje słowa, więc chyba rozumiesz, co mówię. Albo przekładasz je sobie na swój język. Cokolwiek się dzieje w twojej głowie, spróbuj się podnieść, bo nie dam rady cię nieść. Jak obiecałem, zaprowadzę cię w miejsce, które odkryłem przez przypadek. Nie jest może zbyt piękne, ale przynajmniej będzie ci tam ciepło, a tam nikt nie mieszka. Tylko musisz iść tuż za mną, nie zamierzam dopuścić, żeby ktokolwiek nakrył nas razem — to nie byłoby dobre ani dla mnie, ani dla ciebie.
Ruszył kilka kroków w przód, nie mając wielkiej nadziei, że to coś za nim pójdzie, trochę się też obawiał, czy znalezisko nie skoczy mu na plecy i nie zabije. Po ostatnim zdarzeniu kwalifikował stworzenie do tych niezbyt bezpiecznych.
Kiedy się obrócił, ze zdumieniem spostrzegł, że nie idzie sam. W pewnej odległości, jakby nadal niepewnie i w na pół kucznej pozycji, podążał człowiek z cmentarza. Powoli, wyraźnie słaby, ale szedł.
— Czyli mnie słuchasz. To dobrze.
Szli tak przez pewien czas, aż znaleźli się na skraju dosyć ciemnego lasu. Ulewa, jaka się rozpętała, przydawała niesamowitości całej scenerii. Drzewa całkowicie przykryły niebo, zdawałoby się, że są w innym świecie, gdzieś, gdzie nikt ich nie znajdzie.
— Proszę, wejdź do środka — zaprosił Rodrigo, wskazując ręką coś, co znajdowało się przed nimi.
Chatka. Mała, skromna chatka, zawalona w tyle domu, gałęzie zaglądały do środka poprzez wybite szyby. Wiatr szumiał w liściach, kiedy tak stali, jakby zawieszeni w próżni. „Mnich”, starając się stłumić w sobie uczucie strachu, ponowił zaproszenie i sam minął wejście — drzwi od dawna nie było.
Kilka chwil później wychylił głowę z wnętrza i zawołał:
— Tu jest naprawdę ciepło, chodź, razem przeczekamy nawałnicę.
Obiekt Edgara wreszcie z wahaniem podążył do środka, niespiesznie, z obawą, widać było, że się boi. Ale nie miał wyjścia, czuł, że tam jest coś, co być może pozwoli mu chociaż umrzeć nie na zimnej ziemi, a pod dachem — prosty, zwierzęcy instynkt przetrwania. W ten sposób Ricardo Rodriguez przekraczał po raz kolejny, tym razem bez świadomości, co robi, kim jest, ani gdzie się znajduje, próg swojego domu. Tego, w którym niegdyś był tak szczęśliwy z Sonyą.Rozdział 181
Carlos Santa Maria skończył opowiadać wszystko, co wiedział o Rodriguezie. Zapadło milczenie, przerywana tylko cichym szlochem Natalii.
— Bardzo przepraszam — mężczyzna poczuł się głupio. — Nie chciałem pani zasmucić.
— Pragnęłam poznać prawdę i tak się stało — podniosła głowę Rojo. — Jestem wdzięczna, że pozwolił mi pan bliżej poznać mojego brata. Ubolewam tylko nad tym, że nie mogłam spytać go o tak wiele rzeczy osobiście.
— Rozumiem, że zaakceptowałaby go pani takim, jakim był? — Carlos był zadowolony, nie pomylił się co do tej kobiety.
— Oczywiście! Przecież to syn mojego… ojca.
Ostatnie słowo powiedziała z wahaniem, jakby zmuszała się, by nazwać Diego ojcem. I tak też było, odkąd dowiedziała się o jego podwójnym życiu, nie odezwała się do niego ani słowem, miała zresztą zamiar się wyprowadzić, jak tylko pozna prawdę o Ricardo.
— A jego… odmienność?
— A co to ma do rzeczy? Sam pan powiedział, jaki to dobry człowiek! I to, co robił dla tej dziewczyny, Sonyi...Mam prośbę. Czy mogłabym ją poznać? Musi być tak samo wspaniała, jak on, skoro tak się dla niej poświęcił.
— Bardzo chętnie! Tylko, jak już wspominałem, mieszka w tej chwili u swojej matki i musiałbym porozumieć się najpierw z Vivianą, ewentualnie po prostu tam pojedziemy i…
— Nie chcę sprawiać kłopotu — przerwała mu Natalia. — To mój numer telefonu, proszę dać znać, jak będę mogła się z nią zobaczyć.
— Dlaczego nie zrobimy od razu? Zadzwonię tylko i dowiem się, czy jest w domu.
— Jest pan taki dobry...Dziękuję!
W pierwszej chwili miała ochotę go uściskać, ale się powstrzymała. Przecież to obcy człowiek, cóż z tego, że tak bardzo jej pomógł! Poza tym jest już narzeczonym tej… harpii, która siedziała obok i nie odezwała się ani słowem po tym, jak ją okłamała.
— Carlos, jadę z wami, od miesiąca nie widziałam Sonyi, chcę z nią porozmawiać na pewien temat. Przeprosić za to, co powiedziałam tuż po śmierci Juana. Byłam zdenerwowana i nie za bardzo panowałam nad sobą.
Santa Maria zatrzymał się w pół kroku, ale zaraz potem dodał:
— Doceniam twoje pobudki, skarbie, ale wydaje mi się, że jedno przeżycie naraz wystarczy dla mojej córki. Spotkanie z siostrą ukochanego na pewno mocno na nią wpłynie. Zaczekaj z przeprosinami na później, dobrze?
Monteverde zacisnęła usta z wściekłości. Czuła, że traci kontrolę, Carlos zaczyna sam decydować, mieć własne zdanie, a ona ma siedzieć w domu i dowiadywać się tylko z trzeciej ręki, co się dzieje.
— Właśnie dlatego chcę być przy niej, by pomóc jej pogodzić się z tym wszystkim i…
Zaskoczona zorientowała się, że Santa Maria już jej nie słucha, tylko rozmawia z kimś w rezydencji.
— Graciela? Czy wiesz może, czy Sonya jest w domu?
Kiedy dostał odpowiedź, odwrócił się z uśmiechem — przeznaczonym tylko dla Rojo:
— Możemy jechać, Sonya właśnie wróciła z cmentarza i na pewno ucieszy się z takich odwiedzin.
Kilkanaście minut potem wyszli, nie reagując na prośby Andrei. Carlos rzucił tylko na odchodnym:
— Kochanie, obiecuję ci, że niedługo spotkasz się z Sonyą. Jeśli tak bardzo chcesz, pójdziemy kiedyś razem na cmentarz, zapalimy znicze i położymy kwiaty. To na pewno pomoże ci pogodzić się z dziewczyną. A teraz chodźmy, pani Natalio.
Otoczył siostrę Ricardo opiekuńczym ramieniem, gdyż wciąż pochlipywała, szczerze wstrząśnięta tym, co usłyszała przed chwilą. A potem wyszli razem.
Ułamki sekund później w te same drzwi, którymi wyszedł mężczyzna, trafił kieliszek wina, rzucony przez Andreę. Roztrzaskał się na miliony kawałków.
„Wyjdź za mnie”. „Wyjdź za mnie, Viviano!”. Te słowa natarczywie wciąż powtarzały się w jej głowie, odbijając się echem po setki razy. Felipe nadal klęczał, jakby czekał na wyrok, jakby jedynym, czego w tej chwili pragnął, było małżeństwo z Vivianą. Ale czy to była prawda? Jeszcze tak niedawno uwierzyłaby mu bez trudu, ale po tym, co jej zrobił…
— Jaką mam pewność, że nie chcesz mnie znowu skrzywdzić?
— Wiem, że zachowałem się jak nikczemnik, ale już nigdy więcej tego nie zrobię. Będę cię otaczał opieką, troską i miłością. Pozwól mi się kochać, najdroższa!
Spostrzegła, że Felipe ma łzy w oczach. Czyżby jednak nie kłamał, czyżby mówił prawdę i tak bardzo żałował tego, co uczynił?
— Ja...nie wiem, czy nie potrafię ci jeszcze zaufać.
— Wiesz, że owszem. Tak wiele nas łączy, tyle tajemnic, tyle wydarzeń, tyle uczuć… Wiemy o wiele rzeczach, o których nie wie nikt, albo tylko nieliczni, wspieramy się wzajemnie. Daj mi wynagrodzić ci tamto zdarzenie, błagam cię, Viviano!
Po czym odłożył zaręczynowy pierścionek na stół i dosłownie padł do jej stóp.
— Przepraszam! — wykrzyczał. — Przepraszam cię z całej mojej podłej duszy!
— Felipe, wstań! — poprosiła, ujęta jego zachowaniem. — Obiecuję, że przemyślę twoją propozycję.
— Dziękuję ci, dziękuję! — z tymi słowami podniósł się, przytulił ją mocno i zaczął obsypywać jej twarz pocałunkami. W końcu wycisnął jeden z nich na jej ustach, długi i namiętny. Oddała mu go, znów czując to samo zatracenie, co zwykle — mimo wszystko kochała tego mężczyznę — i to bardzo.
Nieszczęsny kuzyn Alejandro zauważył zadowolony, że jego podopieczny wszedł do pomieszczenia i rozgląda się ciekawie. W pewnej chwili przestał bać się tego dziwnego stwora, nie był pewien, dlaczego, ale coś mówiło mu, że może być spokojny. Jednak za kilka chwil zdziwił się niepomiernie — kiedy tamten podszedł do zapadniętego łóżka, „Mnich” dałby sobie uciąć głowę, że zaraz wejdzie na posłanie i zaśnie — albo straci przytomność. Jednakże „człowiek — zwierzę” zrobił coś bardzo dziwnego — owszem, zbliżył się do mebla, ale po krótkim obwąchaniu ułożył się nie na nim, a obok niego!
— Chyba nie jest ci tam wygodnie, ale to twój wybór — mruknął Rodrigo i sam wszedł na posłanie. — Może nie ma tu kołdry, ale mnie przynajmniej będzie w miarę miękko. Teraz prześpijmy się, odzyskasz siły, a ja się zastanowię, co z tobą zrobić. Nie mam żadnych leków, mam więc nadzieję, że ciepło, jakie tu w miarę panuje, pomoże ci wrócić do zdrowia. Tylko mnie nie ugryź, kiedy będę spał! — uśmiechnął się życzliwie „Mnich”.
Ten dom. On pachnie. Pachnie czymś dziwnym, czymś… znajomym. Jakby już tu kiedyś był. Ale przecież to niemożliwe. I czymś jeszcze, czymś, co przyciąga, ale i budzi rozpaczliwą tęsknotę. Nie, on nie chce tu być, boi się, nie wie, dlaczego, ale to miejsce budzi w nim smutek. Jakby coś tutaj utracił, coś ważnego, co…
Zaczekał, aż oddech Rodrigo się wyrówna, znak, że mężczyzna usnął. Potem Rodriguez cichutko wstał — oczywiście do swojej pozycji — i powoli, krzywiąc się z bólu zmarzniętego ciała, rozpoczął wędrówkę po pokoju. Co jakiś czas znów szukał nosem tego zapachu, oczywiście nie było tu już śladów Sonyi, on je wyczuwał tylko swoim instynktem.
Dotarł w końcu do jednego z kątów i tam zatrzymał się na dłużej. Przychylił jeszcze bliżej ziemi i spojrzał na to, co miał pod… miłosiernie nazwijmy to nadal rękami, chociaż z powodu długo nie obcinanych paznokci, ogromnego brudu i ran przypominały raczej zwierzęce łapy. Przecież używał wszystkich kończyn do chodzenia…
Krew. To akurat skojarzył, znał ją bardzo dobrze, zarówno swoją, jak i Edgara i… tych innych stworzeń, które napotykał w lesie, jaki niedawno opuścił. Ale ta była inna, zaschnięta, tylko słaby ślad został na deskach podłogi.
Wsadził palec w plamę, jakby chciał ją skosztować, ale wiedział, że jest stara. Coś tu się wydarzyło i to dawno temu. Ktoś musiał zostać ranny i to dość ciężko, sądząc po wyblakłym rozmiarze.
Huk. Błysk, potem przenikliwy ból w boku, utrata przytomności, cierpienie. Czyjeś słowa, ramiona, objęcia, płacz nad nim, za nim. A potem, gdy otworzył oczy, czyjaś twarz, uśmiech szczęścia i niedowierzania. Krew, tak, wszechobecna krew, ale poza tym radość, miłość i ciepło. Ale nie takie, jak pod kołdrą, ale jakieś inne, jakby prosto… z serca. I te włosy, brązowe, długie, spadające aż na ramiona, tak mu bliskie, jakby mógł się w nich zanurzyć i być bezpiecznym do końca życia…
— SON… — szepnął cicho, bo coś rozerwało mu duszę i nie miał siły na nic więcej.
Pogładził zakrzepłą krew, a w jego głowie pojawiały się obrazy — Mario biczujący jego i Sonyę, potem nagle Messi wyciągający broń i strzelający w dziewczynę, a on sam ratujący jej życie prawie kosztem własnego…
Z bladego policzka spłynęła jedna łza — za sekundę zabita przez to, co zrobiły z nim leki Edgara. Owszem, widok dziewczyny, albo znane miejsca co jakiś czas powodowały w mózgu Ricardo przebłyski świadomości, ale jak powiedział Edgar — zniszczenia były przeogromne. A powroty do wspomnień coraz rzadsze i coraz krótsze…
Manolo Fernandez powoli otwierał list, który dostał. Nigdy nikt do niego nie pisał, dlatego teraz tym bardziej waliło mu serce — spodziewał się przecież, co znajdzie w środku. I faktycznie — była to jedna, mała kartka z krótkim tekstem:
„Zadanie wykonane”.
Uśmiechnął się pod nosem. Był pewien, że jego pomocnik nie kłamał. Cesar Vargas nie należał do tych, którzy kręcą… a przynajmniej nie swojego szefa.
Raul Monteverde równocześnie poczuł falę strachu, miłości, przywiązania i obawy. Strachu, bo spodziewał się, że zostanie co najmniej spoliczkowany, ciepłe uczucia były oczywiste, a obawę powodował lęk, czy ojciec mu wybaczy. Z żalem ściskającym serce zobaczył, jak Gregorio postarzał się, odkąd widzieli się po raz ostatni. Z całą pewnością to śmierć syna przyprawiła mu nowe zmarszczki i nadała twarzy ponury wygląd.
Teraz jednak na obliczu senora rodu Monteverde malowało się coś na kształt zdumienia i szalonej radości. Przeważało niedowierzanie i rosnąca nadzieja, o wszystkim, co targało duszę ojca, Raul dowiedział się nie tylko z twarzy, ale i z drżenia ręki, jaką uniósł Gregorio. Młodzieniec myślał najpierw, że spodziewał się słusznie i zaraz poczuje piekący ból na policzku, mylił się jednak. Siwowłosy mężczyzna miast uderzyć syna, dotknął jego twarzy i przesunął po niej delikatnie dłonią.
— Raul… — wydobyło się z równie drżących ust Monteverde. — Mój syn żyje i czuje się dobrze, skoro chodzi o własnych siłach…
— Tak, to ja, tato. — Nie potrafił już dłużej zachować równowagi, wpierw mocno przycisnął rękę ojca do policzka, a potem dał upust swoim uczuciom i objął go mocno.
Gregorio Monteverde przez kilka dobrych chwil nie objął syna. Stał z opuszczonymi rękami i pozwalał się przytulać. Dopiero po kilkunastu sekundach, jakby z wahaniem, uczynił to samo, co Raul. Młodszy Monteverde zauważył to, ale nie wypuścił ojca, zbyt długo już czekał na to spotkanie.
Kiedy już puścili się wzajemnie, starszy mężczyzna spytał sucho:
— Cieszę się, że przyznałeś się do mnie, bo już się bałem, że zaraz usłyszę coś w rodzaju: „Nie znam pana”.
— Dlaczego miałbym się nie przyznać? — zdumiał się Raul. — Jesteś moim tatą i wiesz, że cię kocham.
— Nieprawda. Ani nie jestem twoim ojcem, ani nie czuję twojej miłości. Ba, jestem pewien, że jej nie ma. A teraz bądź tak łaskaw i chodźmy gdzieś w jakieś ustronne miejsce, gdzie opowiesz mi — o ile oczywiście masz na to ochotę — jakim cudem żyjesz.
Raul westchnął ciężko, widząc, że trudno mu będzie odzyskać zaufanie Gregorio, a tym bardziej jego uczucie. Monteverde czuł się zdradzony i nic nie wskazywało, że da się przekonać o słuszności postępowania potomka Barbary.
Niedługo później usiedli razem w kącie pobliskiej restauracji i rozpoczęli rozmowę. Trzydziestotrzylatek w krótkich słowach streścił to, co mu się ostatnio przydarzyło.
— Jestem ciekaw technicznej strony tego przedsięwzięcia — powiedział potem Gregorio. — Jak przekonałeś tylu lekarzy, żeby ci pomogli?
— Za pomocą pieniędzy i czegoś jeszcze. Opowiedziałem im historię mojego nieudanego małżeństwa i zdobyłem ich współczucie. W sumie to nie było ich tak dużo — tylko ci, którzy przeprowadzali operację.
— Rozumiem, rozumiem. Czyli obecnie jesteś na bieżąco wszystkiego, co dzieje się w Acapulco, tak?
— Prawie — odparł Raul, mając wrażenie, że dyskutuje o interesach.
— Pozwól więc, że opowiem ci coś jeszcze.
I w ten sposób syn uzupełnił swoją wiedzę na temat zdarzeń w jego rodzinnym mieście.
— Kiedy wracasz? — padło potem pytanie.
— Zamierzałem na ślub Andrei i Carlosa, żeby przeszkodzić im w ostatnim momencie.
— Błąd. Powinieneś zawiadomić mnie o wszystkim i razem ze mną rozpocząć vendettę.
— Tato, przecież Andrea to twoja córka…
— Dawno przestała nią być — machnął ręką Monteverde. — Zrobimy inaczej — jedziesz dzisiaj ze mną i z Barbarą do domu, ukryję was tam i stamtąd będziecie działać.
— Mamy się kryć jak przestępcy? — skrzywił się Raul. — Ani ja, ani matka nigdy się na to nie zgodzimy.
— Teraz lepiej być w centrum wydarzeń. Poza tym przebywając w rezydencji możesz na różne sposoby uprzykrzać życie swojej żony — bo zdaję sobie sprawę, że nadal nią jest według Kościoła. Bądź blisko niej, a ci się to opłaci. Aha, służbą się nie martw, są dyskretni — zresztą przecież znasz ich wszystkich.
— Muszę spytać matki, zadzwonię do niej.
Wykręcił numer i opowiedział szybko, co się zdarzyło. Potem zwrócił się z powrotem do ojca:
— Widzę, że powinniście wziąć ślub. Ona uważa tak samo, zresztą tęskni za Meksykiem. W takim razie kiedy wyruszamy?
— Zaraz — stwierdził Monteverde. — Nie ma na co czekać.
„Mnich” spał jak zabity, widać bardzo się zmęczył przeżyciami na cmentarzu. W sen zapadł również Rodriguez, który ułożył się przy plamie krwi i tam spędził kilka godzin. Nie na tyle jednak, by nie zbudzić się przed Rodrigo i nie wrócić do badania domu. Nie przeszkadzały mu zalegające wszędzie zeschłe liście — widocznie wpadły przez rozbite okna, albo dziury w dachu.
Dotarł w końcu — daleko przecież nie miał — do miejsca, gdzie chatka się zawaliła — dawniej była tam pamiętna łazienka, gdzie Ricardo robił za rurę pod umywalką. Nic jednak z tego nie kojarzył. Pewne rzeczy się zmieniły, znać, że od czasu do czasu ktoś tu zaglądał — bardzo prawdopodobne, że były to jakieś zwierzęta, zachęcone do spędzenia czasu w ciepłym — a przynajmniej cieplejszym, niż na dworze — budynku. Być może to dlatego na podłodze znajdował się przedmiot, którego normalnie nie powinno tu być — mianowicie nóż. Stary, zardzewiały, ale nadal mogący służyć do obrony w razie potrzeby. Albo ataku…
Wziął go do ręki i podumał nad nim chwilę, zastanawiając się, co to może być. A potem przypomniał sobie, jak to stworzenie, które go tu przyprowadziło, wspominało coś o Velasquezie. O tym znienawidzonym potworze, celu życia Rodrigueza, celu jego pomsty. Zaraz, zaraz, a jeżeli ono nie tylko wspominało, ale i było Francisco? Może ten ktoś przedstawił się, a Ricardo dopiero teraz to zrozumiał, może to kolejna sytuacja z wielu tych, gdzie don Conrado się nad nim znęcał? Tak, to musi być to, że też się od razu nie zorientował! A skoro właśnie znalazł swojego kata, to czas z nim skończyć.
Nieświadom niczego Rodrigo spał smacznie w resztkach łóżka, na którym kiedyś spędzała noce Sonya Santa Maria, kiedy pojawił się nad jego głową jakiś cień. Była to ręka z nożem, wzniesiona wysoko — jakimś cudem obiekt Edgara uniósł się powyżej swojej normalnej pozycji i walcząc z potwornym bólem kręgosłupa brał zamach, by wbić ostrze w serce tego, który go zniszczył. W jego umyśle zabijał Velasqueza, tak naprawdę za sekundę zatopi nóż w sercu „Mnicha”, który uratował mu życie.Rozdział 186
Sonya zadrżała, ale wiedziała, że nikt poza nią i Rodriguezem nie wie o tym spotkaniu. Stwierdziła więc cicho:
— Jeśli to próba, przejdę ją bez wahania. Czy mogę się już odwrócić?
Nikt jej nie odpowiedział, tajemnicza postać nacisnęła tylko mocniej ramię dziewczyny.
— Pokaż się, proszę — odezwała się znowu Sonya, mimo woli mając gęsią skórkę. Z całą pewnością nie z zimna.
Jakby na jej prośbę, ten ktoś z tyłu zwolnił uścisk i stanął tuż przed nią. Jedyne, co mogła zobaczyć, to długi, czarny płaszcz okrywający całą osobę i coś na kształt kaptura z woalką zasłaniającą również twarz. Dlaczego akurat woalka przyszła jej na myśl, skoro coś takiego noszą wyłącznie kobiety? A przecież to mężczyzny się spodziewała.
— Kim jesteś? Raczej nie tym, na kogo tu czekam — spytała, rozumiejąc coraz mniej. — Czy masz coś wspólnego z moim przyjacielem?
Milczący osobnik wyciągnął tylko rękę i pokazał, by dziewczyna zbliżyła się ku samej przepaści.
— O nie, nie ma mowy, nie podejdę tam. Zaczynam wątpić, czy to wszystko nie jest jakąś grą, na którą dałam się nabrać. Albo natychmiast mi powiesz, o co chodzi, albo wracam do domu.
Nagle w dłoni postaci pojawił się jakiś obiekt. Kiedy Sonya przyjrzała się bardziej, dojrzała, iż jest to kartka, a na niej rysunek przypominający jeden z tych, które tak kochała.
— Skąd to masz? Czyżbyś jednak naprawdę był kimś od Ricardo?
Musiała podejść bliżej, musiała to sprawdzić — a nuż okaże się, że w tej zagadce jest ziarnko prawdy, które doprowadzi ją do Rodrigueza? Jeśli ten obraz naprawdę był dziełem jego rąk, będzie mieć dowód, że jej nie opuścił.
Jeden krok do przodu, dwa, potem następne. Coś przed nią — czy też ktoś — nie poruszyło się ani o milimetr. Wyglądało jak duch, ale chyba dosyć przyjazny, skoro miał zawieść ją w ramiona ukochanego?
Wzięła do ręki kartkę, nie zwracając uwagi, że dłoń dziwacznego przybysza również znajdowała się w ukryciu — w czarnej rękawiczce.
— O mój Boże… — zdążyła szepnąć, zdając sobie sprawę, że to, co wzięła za rysunek Ricardo, jest tylko zwykłym bohomazem, zwodniczą pułapką dobrze przykrytą mrokiem nocy. Na dodatek na papierze widniał napis — „Zaraz się z nim spotkasz — w piekle!”.
Nie wypuściła kartki z dłoni, bo nie miała na to czasu. Poczuła potężne pchnięcie w plecy, prosto w stronę przepaści. Mimowolnie, siłą rozpędu, poleciała przed siebie — na spotkanie ze śmiercią. Ostatnim, co usłyszała, był śmiech, szyderczy, ale i radosny. I damski.
Allisson również nie miała łatwej nocy. Wpatrywała się w mężczyznę siedzącego przy kuchennym stole i powoli docierało do niej, że owszem, tenże człowiek ma broń, ale leży ona na blacie, a nie znajduje się w jego rękach, poza tym światło się pali, więc nie jest to włamywacz. A najważniejsze były jego oczy, stare i zmęczone — w przeciwieństwie do twarzy, dość przystojnej, ale teraz pooranej zmarszczkami.
— Wybacz, że cię wystraszyłem, ale musiałem szybko pogadać z Eduardo. Jest w domu?
— Ojciec śpi — wykrztusiła dziewczyna. — Czego pan od nas chce?
— Nie od was, a od niego. I nie martw się, nie jestem mordercą. Nazywam się Pedro Velasquez i muszę przekazać twojemu ojcu, co znalazłem w starej klinice należącej do mojego brata.
Nawet się nie zdziwił, że Abreu ma córkę. W tej chwili miał to po prostu gdzieś. Po tym, co zobaczył na skraju lasu, odczuwał tylko rozlewający się po całym ciele ból. I gniew.
— Velasquez? Gdzieś już słyszałam to nazwisko. Czy jest pan może bratem…
— Pedro?! — zdziwił się niepomiernie Abreu, który usłyszał rozmowę i udał się do kuchni, gdzie zdążył na końcowe zdanie córki. — Czy coś się stało? I jak tu wszedłeś?
— To akurat jest najmniej ważne. Gorzej, że odkryłem coś, od czego odechciało mi się żyć. Szanowny don Conrado kupił kiedyś budynek po klinice dla chorych umysłowo i niedawno się tam udałem, sądząc, że może tam się ukrył. Zamiast niego znalazłem gnijące zwłoki jakiegoś kolesia i do tego inną, bardzo niepokojącą rzecz.
— Jaką? — Eduardo usiadł naprzeciwko gościa i dał ręką znać córce, by ta przyniosła im coś do picia. Na szczęście wszystko znajdowało się w kuchni, toteż mogła spokojnie słuchać nowości od Pedro.
— Budynek jest oczywiście praktycznie zrujnowany, zachowała się tylko niewielka część, akurat właśnie tą postanowił wykorzystać mój niecny braciszek. Musiał mieć wspólnika, to pewnie jego ciało znalazłem na podłodze, wykrwawił się wieki temu. Gorzej, że ta podłoga należała do celi, w której prawdopodobnie kogoś więziono. Kiedy wszedłem głębiej, spostrzegłem na ścianie kilka liter, z czego dwie wyżłobione w murze, a trzecia napisana krwią. Układały się w napis „SON”.
— Jak Sonya… — skojarzył natychmiastowo Abreu.
— Dokładnie. Co przywiodło mi na myśl pewną straszną rzecz. — Velasquez wychylił podane przez córkę Eduardo piwo i kontynuował, zdając sobie sprawę, że oczy obojga się w niego wprost wlepione. — Samo w sobie byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie fakt, co zrozumiałem później. Owszem, od razu wiedziałem, że chodzi tutaj o dziewczynę od Carlosa, a w takim razie wszyscy wiemy, kto mógł — jako jedyny — wyryć ten napis na ścianie. Skoro jednak „N” jest wypisane krwią, a na podłodze pełno śladów walki, poza tym ten trup… Wiecie… Ricardo nigdy by nikogo nie zamordował. Jeśli to zrobił, musiał mieć naprawdę cholernie poważny powód.
— Jednak Sonya miała rację. Zaczęła wierzyć, że on żyje i to po części dzięki mnie. Co jeszcze tam odkryłeś?
— Dochodzimy do najgorszej rzeczy — poza smrodem i pewnymi obiektami wskazującymi na to, że Rodriguez — o ile to w ogóle on był — znajdował się w co najmniej nienajlepszym stanie — widziałem walającą się po ziemi strzykawkę. Śmiem twierdzić, że Conrado i jego wspólnik robili tam jakieś eksperymenty.
— Mój Boże… — Abreu zbladł. — A obiektem ich badań był…
— Właśnie — dodał ponuro Velasquez.
— Biedny człowiek — chociaż w tej chwili wątpię, czy nadal nim jest. Nie masz pojęcia, gdzie mógł się udać?
— Najmniejszego. Normalnie pewnie poszedłby do swojego dawnego domu, ale jeśli mamy rację, to może błąkać się zagubiony po prostu wszędzie.
— Chwileczkę — przypomniał coś sobie Eduardo. — Niedawno Sonya dzwoniła do mnie i twierdziła, że dostała list, w którym Rodriguez pisze, że chce się spotkać. Prosił, by nikomu o tym nie mówiła, ale mnie to wyznała — i na całe szczęście!
— Napisał list?! — parsknął Pedro. — Ciekawe, jak miał to zrobić, skoro obaj doszliśmy do wniosku, że może nawet nie wiedzieć, jak się nazywa!
— W jakże wielkim niebezpieczeństwie jest ta dziewczyna! Ktokolwiek podszył się pod jej przyjaciela, na pewno nie miał dobrych zamiarów!
— Nie wiesz, dokąd miała iść po otrzymaniu drugiego listu?
— Nie, dopiero w tym kolejnym miała się dowiedzieć. Zaraz do niej zadzwonię.
Abreu nerwowo wybrał numer, ale komórka Sonyi nie odpowiadała.
— Jak ją teraz znajdziemy? — zmartwił się Pedro. — Rodriguez nigdy nam nie wybaczy, jeśli coś jej się stanie.
— I jak znajdziemy jego? — uzupełnił Eduardo.
Carlos Santa Maria, całkowicie nieświadom tego, że coś grozi jego córce, przewracał się z boku na bok, ale tak, by nie obudzić Andrei — nie miał siły się tłumaczyć, kłamać, dlaczego nie śpi, nie mógł przecież jej wyznać prawdy! Tej tak bardzo bolesnej, ale jednak prawdy. Zdradził ją i to już przy pierwszej próbie, przy pierwszym kuszącym spojrzeniu Monici. I to z kim — z mężatką! Jakim to draniem się dziś okazał, kimś, kto nie zasługuje na miłość takiej kobiety, jak… Zaraz, zaraz, miłość? Co to żona Abreu mówiła, podejrzewała, że Monteverde w ogóle go nie kocha, tylko traktuje jak przedmiot pożądania? A czyż on sam nie miał wcześniej takich myśli?
Nagle powziął decyzję, jedną, jedyną, która — jak się spodziewał — mogła dać mu spokój. Obudził Andreę i szepnął jej do ucha:
— Kochanie, błagam cię, weźmy ślub jak najszybciej, nie wytrzymam już dłużej bez ciebie. Przepraszam za wszystkie nasze kłótnie, nigdy więcej tak nie postąpię, tylko wyjdź za mnie, proszę.
— A co z twoją rozprawą?
— Machnijmy na to ręką, na pewno uda mi się na niej wybronić. Proszę, zaplanujmy jutro wszystko i chodźmy do urzędu, ustalmy termin w kościele, błagam cię.
— Hm, zastanówmy się...Dobrze! — odparła żartobliwie.
— Naprawdę? Nie za szybko to dla ciebie?
— Za wolno, Carlos, stanowczo za wolno. Ogłosimy to we wszystkich gazetach, dobrze? Niech wszyscy się dowiedzą!
— Co tylko zechcesz, ukochana, co tylko zechcesz.
Tej dziwnej i obfitej w wydarzenia nocy otworzyły się drzwi rezydencji Monteverde i do domu weszło kilka osób. Zbudzona służba była na tyle wyszkolona, by otworzyć szeroko oczy, ale Raul podniósł rękę i uspokoił wszystkich:
— Tak, to naprawdę ja, jutro dowiecie się, jak to się stało, że żyję. Cieszę się, że was widzę, a teraz mam tylko jedną prośbę — przygotujcie pokoje dla ojca, matki i dla mnie — jesteśmy wykończeni podróżą.
więcej..