- W empik go
Pogoda dla wszystkich - ebook
Pogoda dla wszystkich - ebook
Mężczyzna w średnim wieku wyznaje napotkanej w parku staruszce, że nie wie, kim jest. Dzięki pomocy kobiety trafia pod opiekę służb medycznych, a ostatecznie do szpitala psychiatrycznego. Mijają miesiące, ale Jan – takie imię zostaje mu nadane – nie odzyskuje pamięci i nikt go nie szuka. Jeden z pacjentów, profesor symulujący chorobę psychiczną, ostrzega go przed próbą powrotu do pozaszpitalnej rzeczywistości. Niespodziewanie mężczyzna staje przed szansą opuszczenia szpitala.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-1509-2 |
Rozmiar pliku: | 366 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Park
Dwudziestego dziewiątego sierpnia było pogodnie. Wiszące nad Warszawą przez kilka ostatnich dni chmury odeszły na wschód, ziemia wyschła, a wraz z nią pomalowane na głęboką zieleń ławki. Nic zatem dziwnego, że Park Ujazdowski zapełnił się ludźmi. Były to jak zwykle młode mamusie i emeryci. Mamusie pochylały się nad dziećmi, a emeryci nad swą starością. I niczym ten dzień nie różniłby się od poprzednich i następnych, gdyby nie pewien mężczyzna, mniej więcej czterdziestoletni, siedzący na ławce obok stawu, po którym majestatyczne przesuwały się łabędzie.
Wyglądało na to, że siedział tam od otwarcia parku, bo nikt nie pamiętał, kiedy przyszedł. W alejkach nie było jeszcze zbyt wiele osób, więc nikt się do niego nie przysiadł i nie próbował nawiązać z nim rozmowy.
Około dziesiątej mężczyzna poruszył się niespokojnie na swojej ławce, a potem gwałtownie wstał i zaczął rozglądać się wokół. Zwróciło to na niego powszechną uwagę, ale zaraz usiadł. Potem znów wstał, poszedł na mały mostek przerzucony nad przesmykiem łączącym dwa stawy, położył się na nim na brzuchu i zaczął wpatrywać się w wodę. Emeryci zaszeptali do siebie, a co bardziej zapobiegliwe mamusie wstały i ostrożnie potoczyły wózki w głąb parku. Po dłuższej chwili mężczyzna podniósł się i wrócił na swoją ławkę. Przez dłuższy czas siedział zamyślony, a następnie zaczął się przypatrywać znajdującym się w pobliżu osobom. W końcu jego wzrok zatrzymał się na starszej pani w żałobie, która z książką w ręku siedziała na sąsiedniej ławce. Na okładce książki piękna kobieta tuliła się do równie pięknego mężczyzny, nietrudno więc było zgadnąć, że pani w żałobie czyta o miłości.
Kobieta poczuła na sobie wzrok nieznajomego. Odłożyła wolno książkę i spojrzała na niego ciekawie. Nie znalazła w jego wyglądzie nic, co by ją mogło zaniepokoić, więc zapytała przyjaźnie:
– Czy pan chciałby mi coś powiedzieć?
Mężczyzna wyraźnie się zmieszał:
– Tak... To znaczy...
Wstał ze swojej ławki i przysiadł się do starszej pani.
– Coś mi się stało... Coś bardzo dziwnego...
– Proszę mi opowiedzieć wszystko od początku. Kim pan jest i co pan tu robi?
– Nie wiem... Nie rozumiem...
– Co to znaczy?
Mężczyzna zaczął wyjaśniać w sposób tak nieskładny, że starsza pani niewiele zdołała z tego pojąć. Z wolna jednak z plątaniny słów zaczęła się wyłaniać dziwna zaiste opowieść.
Otóż nieznajomy mężczyzna wedle jego własnych słów „ocknął się właśnie” na ławce w Parku Ujazdowskim. Nie miał pojęcia, kim jest ani co tu robi, nie przypominał sobie miasta ani żadnych ludzi. Był śmiertelnie przerażony.
Pani w żałobie nie miała wątpliwości. Mężczyzna jest chory i należy zaprowadzić go do lekarza.
– Proszę pana... – powiedziała, starając się nadać swemu głosowi jak najserdeczniejszą barwę. – Tu niedaleko jest pogotowie ratunkowe. Tam się panem zajmą. Pomogą panu.
– Tak, tak – zgodził się mężczyzna.
Starsza pani wstała z ławki, schowała starannie książkę do torebki i ruszyła w stronę bramy. Poszedł za nią posłusznie.
Wyszli na Aleje Ujazdowskie, a że zapaliło się akurat zielone światło, szybko przeszli na drugą stronę ulicy i idąc wzdłuż ogrodzenia ambasady amerykańskiej, zagłębili się w Piękną.
Samochody stały w korku, dysząc spalinami. Kierowcy byli wściekli, trąbili bez powodu, usiłowali rozpaczliwie skręcić w którąś z bocznych uliczek, klęli na czym świat stoi przemykających się zręcznie między unieruchomionymi samochodami rowerzystów. Chory nie zwracał na to wszystko uwagi. Starsza pani uznała, że musiał być mieszkańcem jakiegoś dużego miasta, choć niekoniecznie akurat Warszawy.
Skręcili w Kruczą. Z przeciwka szła zwarta kolumna kibiców Legii Warszawa, wznoszących hasła przeciwko Widzewowi Łódź. Starsza pani się przestraszyła, ale towarzyszący jej mężczyzna patrzył na mijającą ich kolumnę wygolonych na łyso młodzieńców bez emocji. Najwyraźniej nie budzili w jego umyśle żadnych skojarzeń.
Minąwszy szczęśliwie kibiców wkroczyli na Hożą i przecisnąwszy się między tarasującymi chodnik samochodami, dotarli do pogotowia ratunkowego.
Siedząca w rejestracji kobieta, wyglądająca na Bridget Jones z Celestynowa, była zajęta oglądaniem swoich paznokci. Przez chwilę robiła wszystko, by nie zauważyć starszej pani i towarzyszącego jej chorego, aż kontemplacja paznokci znudziła ją na tyle, że sennym głosem zadała pytanie:
– Co się stało?
Starsza pani pospieszyła z wyjaśnieniami. Muminkowata rejestratorka zapisała coś w rozłożonym na stole zeszycie.
– Gabinet numer trzy – wymamrotała. – Czekać, aż wezwą.
I znów zapatrzyła się w swoje czerwone niczym puszka Coca-coli paznokcie.
Pod drzwiami oznaczonymi cyfrą 3 siedziało wielu pacjentów. Były ofiary drobnych wypadków podtrzymujące troskliwie swoje złamane ręce i nogi, uczestnicy bójek trzymający się boleściwie za opuchnięte szczęki oraz kobiety, które najwyraźniej podały swym mężom nie taką zupę, jak trzeba, bo teraz kryły podsiniałe oczy za ciemnymi okularami.
Wśród powszechnego nieszczęścia nasz bohater poczuł się o wiele raźniej. Wyciągnął wygodnie nogi, oparł głowę o pomalowaną szaroburą farbą ścianę i z ulgą przymknął oczy.
Minął kwadrans, a drzwi gabinetu ani drgnęły. Starsza pani kręciła się niespokojnie na swoim krzesełku. Gdy minęło jeszcze dziesięć minut nie wytrzymała, pochyliła się do mężczyzny i szepnęła:
– Bardzo pana przepraszam, ale muszę iść.
– Ależ tak... rozumiem...
– To nic trudnego – szeptała nieco zażenowana starsza pani. – Po prostu wejdzie pan do gabinetu i tam się panem zajmą.
– Tak... dziękuję...
– Życzę wszystkiego dobrego. Pomyślności...
Starsza pani wstała i drobnym kroczkiem pobiegła wśród połamanych i pobitych. Obła rejestratorka obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem, starsza pani zbiegła po schodach i znikła.
W tym samym momencie drzwi gabinetu numer trzy uchyliły się nieco i ktoś ze środka przeraźliwie wrzasnął:
– Jemiołek!!!
Grubas siedzący nieco na prawo od naszego bohatera zerwał się z miejsca i podtrzymywany przez towarzyszących mu członków rodziny, pokuśtykał w stronę drzwi, wlokąc za sobą złamaną nogę.
Gabinet ożył. Co chwila wykrzykiwano jakieś nazwisko i kolejni poszkodowani znikali za drzwiami. Dobiegały stamtąd rozpaczliwe krzyki, chorzy wychodzili, wkraczali do innych gabinetów, aż w końcu opatuleni gipsem, ukojeni zastrzykami wędrowali ku schodom i zagłębiali się w ulicę Hożą. Czasem do poczekalni wjeżdżały popychane przez sanitariuszy nosze, na których wśród zakrwawionych bandaży leżał ktoś nieruchomo, winda wchłaniała pacjentów kierowanych na górę, na oddział chirurgii, kilka razy przemaszerował przed drzwiami gipsarni ksiądz śpieszący z ostatnią posługą.
Mężczyzna z parku patrzył na to z wielkim zaciekawieniem. Strach opuścił go zupełnie. Znów zapiszczały drzwi i ktoś zawołał falsetem:
– Bezimienny!
Nikt się nie podniósł.
– Bezimienny!!! – rozdarł się gniewnie głos za drzwiami.
Zrozumiał, że chodzi o niego. Wstał i pospiesznie podreptał do gabinetu.
Przy biurku siedział młody jeszcze lekarz. Spojrzał na wchodzącego zmęczonymi oczyma i zagłębił się w papierach.
– Nic pan nie pamięta, tak?
– Tak.
– Coś po za tym, bóle głowy, mdłości?
– Nie.
– Osłabienie.
– Nie.
– Strach?
– Tak. Boję się.
– Czego?
– Nie wiem.
– Taak... – rzekł przeciągle lekarz. – Nic tu panu nie pomożemy. Pojedzie pan na neurologię. Niech pan siądzie na korytarzu i czeka. Pruszkowski!!!
Nasz bohater wrócił na swoje krzesło i czekał. Minął kwadrans, pół godziny, godzina. Przymknął oczy i przepadł nie wiadomo gdzie.
Nagle poczuł, że ktoś chwycił go za ramiona i unosi w górę. Otworzył oczy i ujrzał dwóch postawnych sanitariuszy usiłujących posadzić go na wózku inwalidzkim.
– Spokojnie – rzekł starszy z nich. – Nic się nie dzieje. Zabieramy pana do szpitala.
– Mogę iść sam.
– Może pan, ale nie musi – uśmiechnął się sanitariusz. – Ruszaj z towarem, Władek.
Wózek potoczył się przez hol. Rejestratorka oderwała wzrok od paznokci, wychyliła się z okienka i posłała temu, którego nazywano Władkiem, promienny uśmiech. Wózek zsunął się ze schodów i zatrzymał przy błyszczącej karetce pogotowia. Chory ostrożnie wszedł do środka.
– Kładź się pan – rozkazał Władek.
– A nie mógłbym siedzieć?
– Nie. Wy leżycie, a my siedzimy. Taki jest porządek świata. Jasne?
Karetka zakolebała się lekko, skręciła sprawnie w Marszałkowską i zaczęła przepychać się wśród stojących w korku samochodów.
– Zaśpiewaj im, Antoś! – zawołał Władek do kierowcy.
– Po co? Przecież chory nie kituje.
– Spróbowałby – rzekł Władek. – Ale może człowiek lubi sobie, dajmy na to, posłuchać sygnału? No jak? Lubisz pan sygnał karetki?
– Lubię – zgodził się na wszelki wypadek chory.
– Widzisz, Antoś! Człowiek nie wie, jak się nazywa, a wie, że lubi sygnał. I tak być powinno. Ja też lubię ten sygnał, kochaniutki. No, Antoś, zaparlanduj na cześć gościa, ale z biglem.
Karetka zawyła i samochody zaczęły zjeżdżać pospiesznie na boki. Kierowca przygazował, przeleciał przed ruszającym z przystanku tramwajem i spod świateł wyskoczył na luźny kawałek jezdni.
Władek oparł się o ścianę karetki, w oczach błysnęły mu łzy.
– Zawsze się wzruszam, jak słyszę ten sygnał – powiedział. – Od małego taki jestem.
I otarł oczy rękawem fartucha.
W porównaniu z pogotowiem ratunkowym na oddziale neurologii panował spokój i cisza. Chorzy leżeli w łóżkach lub spacerowali wolno korytarzem. Byli to, najkrócej rzecz ujmując, chorzy mający problem z głową.
Dla lekarzy początku trzeciego tysiąclecia ludzki organizm nie jest wielką tajemnicą. Wiadomo, co i jak w nim funkcjonuje, co musi ulec destrukcji, oraz to, że leczenie prędzej czy później zakończy się katastrofą. Lekarze na różne sposoby usiłują katastrofę opóźnić i często im się to udaje.
Z głową jest jednak zupełnie inaczej. Niby wiadomo, co się tam znajduje, jakie procesy zachodzą, ale nawet najbardziej uczonych profesorów spotykają co chwila zdumiewające niespodzianki. Specjaliści najpierw usiłują postawić diagnozę, a potem rozpaczliwie rozsyłają e-maile, w nadziei, że ktoś na drugim końcu świata miał do czynienia z podobnym przypadkiem.
Chorzy, w których głowach „coś jest”, niejednokrotnie zmieniają się w przedziwne istoty, tylko z nazwy pozostające ludźmi. O tak, neurolodzy wiedzą o ludzkości więcej niż zwykli obywatele, a ta wiedza nie przysparza im bynajmniej radości.
Jednym z takich mądrych i pozbawionych złudzeń specjalistów był doktor Jastrzębski, do którego zaprowadzono chorego z parku. Doktor wysłuchał sanitariuszy, przeczytał opinię lekarza pogotowia, a potem pochyliwszy się z uwagą ku choremu, spytał ciepłym, pełnym troski głosem:
– A zatem co się z panem stało, mój drogi?
Ton głosu, a zwłaszcza słowa „mój drogi” sprawiły, że nasz bohater poczuł przemożną chęć opowiedzenia szczegółowo o wszystkim co go spotkało. Doktor nie przerywał i o nic nie pytał. Chory plątał się w swej opowieści, widząc jednak, że lekarza nie razi jego nieporadność, najdokładniej opisał starszą panią, rejestratorkę i grubasa Jemiołka. Wreszcie poczuł, że mu się kręci w głowie, i utknął w pół zdania.
– Cóż, drogi przyjacielu – rzekł Jastrzębski. – Przygoda, która pana spotkała, jest niewątpliwie przykra, ale bynajmniej nie tak wyjątkowa, jak się panu zdaje. Teraz pójdzie pan do łóżka, zje kolację i jak najspokojniej zaśnie. A jutro obejrzymy sobie pański mózg. Prawdę mówiąc, będziemy go oglądać na różne sposoby przez jakiś czas. Ale panu nigdzie się nie spieszy, prawda?
– Nigdzie.
Doktor nacisnął umieszczony na biurku przycisk. Po chwili do gabinetu weszła wysoka, smukła pielęgniarka.
– Czwórka, obserwacja, podstawowe badania – rzekł lekarz.
Chory wstał i za pielęgniarką powędrował do sali. Łóżko pod oknem było starannie posłane, a na kocu leżała niezbyt może efektowna, ale czyściutka i miło pachnąca szpitalna piżama. Przebrał się, wsunął pod koc i natychmiast zasnął.
Następnego dnia rozmaici specjaliści zaczęli przyglądać się głowie naszego bohatera. Robili to długo, wnikliwie i w sposób nader dla chorego meczący. Po badaniach do sali wkraczał doktor Jastrzębski i z miłym uśmiechem pytał, jak się czuje i czy ma jakieś życzenia. Po dwóch dniach chory skorzystał z okazji, by z pewnym życzeniem wystąpić.
– Mam wielka prośbę, panie doktorze.
– Słucham.
– Wszyscy tutaj mają imiona i nazwiska, tylko ja jeden się nie nazywam, a to bardzo przeszkadza, gdy mnie wywołują na badanie. Czy pan doktor nie mógłby mnie jakoś nazwać?
– Hmmm. – Jastrzębski się zamyślił. – Imiona zwykle nadają człowiekowi rodzice, a zatwierdza je Urząd Stanu Cywilnego. – Nie mam, niestety, przyjemności być pańskim ojcem, co zresztą ze względu na wiek byłoby niemożliwe. Nie jestem też, nad czym bardzo ubolewam, stosownym urzędem.
– Ale to bardzo smutne nie mieć imienia ani nazwiska.
– Ależ pan z pewnością ma imię i nazwisko. Nie tracę nadziei, że pan je sobie wkrótce przypomni.
– Może mógłbym dostać tymczasowe imię?
– Porozmawiam z ordynatorem – rzekł Jastrzębski. – Być może to nie jest taki głupi pomysł.
I szybko wyszedł z sali.
Następnego dnia, gdy nasz bohater wrócił z badania w kolejnym ważnym gabinecie i leżał na wznak, usiłując odgadnąć, co też podadzą dziś na obiad, usłyszał cichutki dźwięk dzwoneczka. Potem na korytarzu dało się słyszeć szuranie, stłumione kobiece chichoty, dzwoneczek zabrzmiał tuż za drzwiami, które zaraz się uchyliły i do sali wszedł doktor Jastrzębski w fartuchu włożonym tył na przód, za nim dwie śliczne, bez przerwy chichoczące pielęgniarki, a na końcu pucołowaty salowy z plastikowym wiaderkiem.
– Drogi przyjacielu – rzekł doktor z wielką powagą. – Twoja prośba została wysłuchana przez najwyższego ordynatora. Siądź, proszę.
Chory usiadł na łóżku.
– Twoje nowe życie rozpoczęło się dwudziestego dziewiątego sierpnia. Jest to dzień poświecony wielu świętym, ale głównie Janowi i Sabinie. Dlatego jako twój lekarz prowadzący nadaję ci imię Jan.
Salowy przystąpił do Jastrzębskiego z wiadrem, a doktor zanurzył w nim obie dłonie i chlusnął obficie letnią wodą na chorego, pościel na jego łóżku, stojącą obok szafkę i parapet. Pielęgniarki z wdziękiem przyklękły na łóżku i zaczęły Jana całować w mokre policzki. Stojący w drzwiach tłum pacjentów klaskał i wznosił okrzyki – zrobił się taki harmider, że nikt nie usłyszał gongu na obiad ani skrzypienia wózka z zupą przemierzającego wolno korytarz. Bo czymże jest najznakomitsza nawet zupa wobec narodzin człowieka.
Nasz bohater leżał w łóżku i czuł się szczęśliwy. Nie był już Bóg wie kim. Na jego karcie choroby widniały napisane grubym flamastrem trzy najpiękniejsze na świecie litery: JAN.
Kilka dni później jedna ze ślicznych pielęgniarek zaprowadziła Jana do gabinetu Jastrzębskiego. Tryskający zwykle dobrym humorem doktor siedział ponuro nad stertą zdjęć rentgenowskich, tomograficznych obrazów i opisów najrozmaitszych badań. Na widok Jana wyciągnął ze sterty kartkę, na której widniała różnokolorowa plama, i rzekł:
– Oto pański mózg. I co pan na to?
Jan obejrzał kartkę starannie.
– Ładnie wygląda – powiedział.
– Za ładnie – ponuro stwierdził Jastrzębski. – Niech pan spojrzy na te teczki – wskazał na zapchaną papierami półkę. – Oto nasz oddział. Blisko sto mózgów i w każdym coś jest. A w pańskim nie ma nic a nic.
– Nic? – przestraszył się Jan.
– Nic, co by wskazywało na jakiekolwiek uszkodzenie lub ognisko choroby. Od ponad dziesięciu lat nie widziałem tak dobrze prezentującego się mózgu.
– Przepraszam... – powiedział Jan. – Czy pana doktora to martwi?
– Tak. Nie da się ukryć, że jestem zmartwiony.
– Dlaczego?
– Widzi pan, panie Janie, od blisko dwu lat szukam mózgu, na którym mógłbym się habilitować. W wypadku neurologii habilitacja to trudna sprawa i byle jaki mózg się do tego nie nada. Miałem nadzieję, że właśnie pański mózg będzie odpowiedni. A pan mnie zawiódł.
– Przepraszam.
– To oczywiście nie pana wina. Powziąłem nadzieję, bo z neurologicznego punktu widzenia wyglądał pan początkowo bardzo interesująco. Szkoda, drogi przyjacielu, wielka szkoda.
– I co teraz ze mną będzie?
– No cóż... – doktor nonszalancko odsunął na bok papiery. – Musi pan odejść z naszego oddziału.
Jan sam nie wiedział, co ma ze sobą począć. Przywiązał się do doktora Jastrzębskiego, a teraz przez głupi mózg wszystko diabli wzięli.
– Ale gdzie ja pójdę?
– Rzecz jasna, nie zostawimy pana w taki stanie samemu sobie. Zostanie pan przewieziony do szpitala psychiatrycznego.
– Psychiatrycznego? Przecież nie jestem wariatem.
– W sensie zachowania czy sposobu postępowania z pewnością nie. Powiedziałbym nawet, że jest pan zdumiewająco zrównoważony. Niemniej nie pamięta pan. Przyczyny neurologiczne zostały wykluczone, a zatem pańska choroba ma podłoże psychiczne. Zresztą tam wcale nie jest tak źle. Znakomici lekarze, interesujące przypadki.
– Tu dostałem imię – powiedział Jan.
– Człowieku! – zawołał Jastrzębski. – Czy wiesz, że wszyscy nasi chorzy marzą o tym, żeby się stąd wydostać?
– Ja nie...
– I właśnie dlatego pojedzie pan do szpitala psychiatrycznego. Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.
Tego samego popołudnia Jan opuścił oddział neurologii. Padał deszcz, karetka przemykała się cicho ulicami, aż wjechała w wielką metalową bramę, okrążyła klomb i stanęła przed białymi drzwiami z zakratowana szybą.
W izbie przyjęć czekano już na Jana. Dyżurujący tam doktor wziął jego papiery, przez dłuższy czas wypełniał specjalny formularz, a następnie kiwnął ręka na wysokiego, potężnego sanitariusza, który dłubał w zębach, wyglądając przez okno.
– Odział IIIB.
Lekarz dyżurny, który miał przyjąć Jana na oddziale, spał. Chuda, nerwowa pielęgniarka przez dłuższy czas potrząsała doktorem, aż wreszcie, potężnie ziewając, siadł za biurkiem i zaczął przeglądać przyniesione przez sanitariusza papiery.
– A więc pan nic nie pamięta? – spytał i tak ziewnął, że można mu było doładnie obejrzeć migdałki.
– Nie pamiętam – potwierdził Jan.
– Oczywiście histeria – machnął ręką doktor. – Czy wy naprawdę musicie tak strasznie histeryzować i zawracać wszystkim głowę?
Jan sam nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
– Mam nadzieję, że pan się chociaż wstydzi?
– Wstydzę się.
– To już coś. Pójdzie pan do sali numer siedem do Pianisty. Mam nadzieję, że pan jest spokojny?
– Jestem bardzo spokojny.
– To dobrze, bo on w odróżnieniu od pana jest bardzo niespokojny. Ma pan go nie denerwować.
– Nie będę denerwował.
– I nie kierować jego myśli ku nieodpowiednim tematom.
– Nie będę mu kierował myśli.
– Jeśli będzie w nocy płakał, proszę go nie pocieszać.
– Dlaczego? Przecież w takiej sytuacji trzeba człowieka pocieszyć.
– Przeciwnie. Po pierwsze, to nie ma sensu, bo jego pocieszyć już się nie da, a po drugie, próby pocieszenia powodują jeszcze większe rozżalenie i płacz. Więc jak, nie będzie pan pocieszał?
– Nie będę.
– Jak na histeryka, jest pan zdumiewająco rozsądny. Pani Aniu, niech pani zaprowadzi go do sali, da mu, co trzeba.
Chuda pielęgniarka oderwała się od biurka i ruszyła w stronę drzwi. Wyszli na korytarz o pomalowanych na szaro ścianach i podłodze pokrytej linoleum koloru kiedyś zapewne zielonego. Ale nie tyle korytarz zwrócił uwagę Jana, co tłumnie wypełniający go chorzy.
Na oddziale IIIB odbywał się rytualny spacer. Dziwacznie wyglądający mężczyźni i kobiety wędrowali sztywno, z oczyma wpatrzonymi gdzieś poza korytarz, ich twarze były nieruchome, zastygłe, często pełne napięcia. Niektórzy maszerowali w grupach, inni samotnie, wyraźnie dystansując się od reszty. Na ustawionych pod ścianą krzesłach siedzieli młodzi mężczyźni i kobiety wpatrzeni w siebie i ściskający się za ręce. Jana wszystko to bardzo zaciekawiło, ale nie mógł się dokładniej przyjrzeć, bo nerwowa pielęgniarka skręciła w boczny, wąziutki korytarzyk i otwarła drzwi do jednego z pokoi. Była to właśnie sala numer siedem.
Sala od razu spodobała się Janowi. Za zakratowanym oknem było widać drzewo i kawałek nieba. Pod ścianami stały trzy łóżka. Dwa były wolne, a na trzecim leżał odwrócony twarzą ku oknu szczupły mężczyzna.
– Dzień dobry – powiedział Jan.
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Pielęgniarka posłała łóżko, wręczyła Janowi piżamę, a następnie wyjęła z metalowej szafki nieduży kieliszek i wrzuciła do niego kilka różnej wielkości tabletek. Potem wyszła i wróciła z kubkiem chłodnej, gorzkiej kawy. Jan połknął tabletki, położył się do łóżka i poczuł się jakoś dziwnie. Chciał się podnieść, coś zawołać do odwróconego plecami mężczyzny, ale nim zdołał to uczynić, zapadł w głęboki, ciężki sen.ROZDZIAŁ II
Pianista
Gdy się obudził, za oknem zapadał powoli zmierzch. Szczupły mężczyzna nie patrzył już w okno, lecz siedział na swoim łóżku i przygladał się Janowi z widocznym zaciekawieniem. Był to młody człowiek, z wyglądu dwudziestoparoletni, o szczupłej, bardzo delikatnej twarzy i ogromnych ciemnych oczach. Widząc, że Jan się obudził, mężczyzna wstał i wyciągnął do niego rękę.
– Jestem Robert – powiedział. – Nazywają mnie tu Pianista.
– Jan.
– Jestem bardzo szczęśliwy, że pan jest tutaj. Od tygodnia byłem sam. To ma nawet swoje zalety, nikt nie przeszkadza, można się spokojnie pogrążyć w rozmyślaniach... wszystko jest, można powiedzieć, wspaniale, ale tylko do momentu gdy zaczyna się zmierzch, a w ślad za nim nadciąga noc. To jest tak okropne, że z trudem powstrzymywałem się, by nie krzyczeć. Czy pan także niepokoi się o zmierzchu?
– Nie... chyba nie...
– To dobrze, bo pański niepokój mógłby pogłębiać moje przerażenie. Pomoże mi pan nad tam zapanować?
– Chętnie.
– Jak to dobrze, że pan jest tutaj. A na co pan choruje? Mam nadzieję, że nie jest pan jakimś furiatem...
– Ależ nie – uśmiechnął się Jan. – Nic mi nie jest. Po prostu nie pamiętam.
– Amnezja... – pokiwał głową Pianista. – Zapewne na tle histerycznym, bo inaczej nie przywieźliby pana tutaj. Smutny przypadek.
– Tak – powiedział Jan. – Bardzo smutny.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a potem Pianista rzekł:
– Skoro cierpi pan na amnezję, nie może mi pan nic o sobie opowiedzieć, prawda?
– Niestety.
– Szkoda. Opowieści tego rodzaju zwykle wypełniają nam tu wieczory. Jednak skoro pan nic nie pamięta, będę musiał opowiedzieć moją historię.
– Nie musi pan, jeśli pan nie chce.
– I tak nie wytrzymam i ni stąd, ni zowąd zacznę opowiadać, więc lepiej miejmy to od razu za sobą. Nie uwierzy pan, jak my, chorzy, psychicznie jesteśmy skłonni do opowiadania. Lekarze zresztą to lubią. Tak jak my nie możemy się powstrzymać od opowiadania, tak oni nie mogą wytrzymać, by nie słuchać. Są po prostu zafascynowani i jak dzieci wciąż domagają się nowych historyjek. Chory musi się porządnie namęczyć, żeby im sprawić przyjemność.
Jan nic nie powiedział, bo jakoś do tej pory nie zauważył, by lekarze byli zbyt ciekawi losów swych pacjentów.
Tymczasem Pianista, niezrażony milczeniem Jana, ciągnął dalej:
– Trzeba panu wiedzieć, że moi rodzice byli muzykami, grali w kwartecie smyczkowym, mama na skrzypcach a ojciec na wiolonczeli. Nie był to może zbyt dobry kwartet, ale wszyscy byli pracowici, ćwiczyli całymi dniami i w końcu ich wysiłki zaczęły przynosić rezultaty. Zostali zaproszeni na cykl koncertów w całej Europie. Wiadomość tą kwartet uczcił całą skrzynką szampana i tej samej nocy, można powiedzieć, na fali sukcesu, zostałem poczęty.
– Szczęśliwa okoliczność.
– Otóż okazało się, że nie bardzo. Owszem, tournée nadspodziewanie się powiodło, po nim nastąpiło następne i jeszcze jedno, kwartet zaczął stawać się sławny. Niestety, rosłem gwałtownie w brzuchu mamy i stawałem się coraz bardziej uciążliwy. Kwartet jeździł od jednego miasta do drugiego, mijali najwspanialsze zabytki, w salach obok odbywały się koncerty, które zawsze pragnęli usłyszeć, ale mama leżała całymi dniami w najprzeróżniejszych hotelach Europy, pojękując cicho, bo przeszkadzałem jej spać, skoncentrować się na czymkolwiek, po prostu byłem jedną wielką przeszkodą.
– To przykre.
– Na szczęście nie byłem świadom swojej sytuacji, dowiedziałem się o tym wiele lat później. Trzeba przyznać, że mój ojciec stanął wtedy na wysokości zadania. Siedział z mamą w tych wszystkich pokojach hotelowych, robił jej herbatę, trzymał ją za rękę, wieczorami grał jej stare kołysanki. Trzeba panu wiedzieć, że moja mama była najlepszym muzykiem w kwartecie i na niej opierało się powodzenie całego zespołu. Jednak w miarę jak rosłem, mama traciła wiele ze swej wirtuozerii. Recenzje z występów były coraz gorsze. Wreszcie manager organizujący tournée postanowił je przerwać – dla dobra wszystkich. Wróciliśmy do domu, gdzie mama ułożyła się wreszcie w swoim własnym łóżku i po trzech miesiącach szczęśliwie przyszedłem na świat.
– A rodzice mogli wreszcie wrócić do muzyki?
– Niestety, okazało się, że to nie takie proste. Nie wiadomo dlaczego niemal od pierwszych dni życia chorowałem. Mama siedziała nocami przy moim łóżeczku, jej oczy były zaczerwienione ze zmęczenia. Przestała w ogóle ćwiczyć, całymi dniami nasłuchiwała, czy prawidłowo oddycham, nie kaszlę, czy się nie zakrztusiłem, czy nie płaczę z jakiegoś powodu. A ja oczywiście kaszlałem, krztusiłem się, dławiłem i płakałem bez opamiętania. W końcu zastąpiono mamę inną skrzypaczką i ojciec wyruszył z kwartetem w świat. Nie czuł się jednak z tym dobrze. Nie cieszyły go nawet najbardziej udane koncerty, ani piękno miast, w których się zatrzymywali. Bez przerwy tęsknił za mamą i mną. W następne tournée już nie pojechał. Tak się skończyła kariera muzyczna moich rodziców.
– Przestali grać?
– Nie, ale to już było nie to. Ojciec, by nas nie opuszczać na zbyt długo, pracował jako muzyk w pobliskiej restauracji. Wracał stamtąd nad ranem, siadał przy moim łóżku i nucił cichutko najprzeróżniejsze kołysanki. Kilka razy się obudziłem, gdy tak śpiewał, ale zawsze udawałem, ze śpię.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.