-
promocja
Pogoda pod psem - ebook
Pogoda pod psem - ebook
Opowieść spleciona z tęsknoty, nadziei i miękkiego futra.
„Poślę Wam na ziemię anioła” – powiedział Bóg – „ale jego skrzydła będą niewidoczne”. I…stworzył psa.
Leopold, świeżo upieczony emeryt, nawet nie podejrzewa, że tekturowe pudełko znalezione na klatce schodowej w wigilijny wieczór wywróci mu całe dotychczasowe życie do góry nogami. Dwudziesty czwarty grudnia to smutny dla niego dzień – przecież właśnie w Wigilię jego żona zmarła pomiędzy kuchnią a jadalnią, nie doniósłszy na stół barszczu z uszkami…
Zawartość kartonu sprawi, że serce emeryta stopnieje, zmienią się przyzwyczajenia Leopolda, a obok niego pojawią się ludzie, których dotąd unikał.
Sytuacja ta spowoduje przedziwny ciąg zdarzeń. Przemienią one życie pełnego kompleksów Filipa, Agaty, której oszałamiająca uroda przeszkadza w zrobieniu kariery, Jerzego, który „umknął spod kosy” i Magdaleny, w której ciele mieszka pełna fantazji dwudziestolatka. A przy okazji wielu, wielu innych bohaterów.
Bo czasem największy cud mieści się w małym kartonie…
Katarzyna Ryrych, autorka m.in. sag „Czarna walizka” i „Kobiety z rodziny Wierzbickich”. Ma również na swoim koncie kilkadziesiąt książek dla dzieci i młodzieży, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, zaskakujących narracji – jak w życiu. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8391-893-8 |
| Rozmiar pliku: | 633 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Filip, drobny młody mężczyzna o pięknej twarzy, przywodzącej na myśl dzieła wielkich mistrzów, stał przy oknie i patrzył na padający śnieg.
Zima, myślał, to przedziwna pora roku, bardziej niż inne obnażająca status materialny ludzi… Markowe kurtki obok ciuchów z second-handów, fantazyjne futra przy podszytych wiatrem płaszczach. Lato jest bardziej egalitarne. Sprawiedliwie dokucza biednym i bogatym. Porą Filipa była późna wiosna, kiedy można zanurkować bez pianki i po wypłynięciu na powierzchnię nie szczęka się zębami.
Za bezlistnymi drzewami, w sąsiednim bloku z wielkiej płyty, na trzecim piętrze znajdowało się okno, w które spoglądał z nadzieją, że pokaże się w nim ta, której przyglądał się ukradkiem. Zupełnie, pomyślał, jak w piosence: ten z przeciwka, co ma kota i rower…
Prawie by się zgadzało – stał przy oknie nieruchomy jak skała, tylko nie miał ani kota, ani roweru. Od jakiegoś czasu zastanawiał się nad kupnem samochodu, co ułatwiłoby mu weekendowe wyjazdy. Co do kota – obecność zwierzaka z pewnością sprawiłaby, że powrót do domu miałby jakiś sens: powitanie, ocieranie się o nogi, miauknięcia, mruczenie. Oczywiście byłby to dodatkowy obowiązek, czyszczenie kuwety, zapewnienie odpowiedniej karmy, osiatkowanie okna, na wypadek gdyby zwierzakowi zachciało się pobawić w Batmana. Tak, Batman to byłoby dobre imię dla kota, szczególnie gdyby był czarny.
Ojciec zapewne wyraziłby krytyczną opinię, matka uśmiechnęłaby się przyzwalająco. I najszczęśliwszy z nich wszystkich byłby kot.
A gdyby mnie nie zaakceptował, zastanawiał się Filip, i przed jego oczyma pojawiły się wszystkie rysunkowe dowcipy przedstawiające kocie fochy. Życie z kimś ustawicznie obrażonym byłoby nie do zniesienia.
Pies to co innego, kontynuował swój wewnętrzny monolog. Mógłby być świetnym towarzyszem wypadów za miasto, jednak dużą część dnia musiałby spędzać sam w domu. No chyba że Filip miałby siłę przebicia i zabierał go ze sobą do pracy, bo zdarzały się takie przypadki. Tylko że po pierwsze brakłoby mu odwagi, aby zaproponować coś takiego szefowi, a po drugie z pewnością zostałby wyśmiany przez kolegów, rzecz jasna za plecami.
Lokatorka mieszkania na trzecim piętrze, zanim zaciągnęła zasłony, chwilę stała w oknie i myślała o tym, jak śnieg zmienia wygląd ulic i podwórek, zasłaniając szpetotę śmietników i garaży. Znikały pod nim łyse trawniki i popękane płyty chodników. Zima zawsze wyzwalała w niej dziecinną radość – miała ochotę rzucić się w świeży puch i jak w dzieciństwie odbić na śniegu orła. Ale, rzecz jasna, w mieście tego zrobić nie mogła. Za to u siebie, na wsi – jak najbardziej, najwyżej poczytano by to za nieszkodliwe dziwactwo. Albo ktoś by stwierdził, że miasto szkodzi. We wsi, skąd wyjechała, pozostali prawie sami starzy ludzie, kilkoro w wieku jej rodziców, no i dzieci – potomstwo tych, którzy wyjechali za granicę, aby zarobić na mieszkanie w mieście. Z powodu owych dzieci szkoła nadal działała i rodzice Agaty mieli pracę. Często zastanawiała się, co sprawiło, że wrócili do domu: poczucie obowiązku – bo należało się zająć starymi rodzicami – czy pragnienie ucieczki od miejskiego zgiełku. Nie wiadomo, nigdy ich o to nie pytała, a przecież była po temu doskonała okazja, kiedy sama wyjeżdżała na studia, a potem w poszukiwaniu pracy. Wszystko odbyło się tak szybko.
Trzecią osobą, wpatrującą się tego wieczora w okno, była Magdalena. Szczupła kobieta o srebrnych włosach, która kochała obszerne, kolorowe swetry. Robiła je sama, podobnie jak dziergane okrycia dla swojego psa. Wcześniej nigdy nie korzystał z ubranek (podejrzewała, że uznałby to za upokarzające), ale na starość zaczął marznąć.
Zupełnie jak ja, pomyślała.
Mimo propozycji (a potem delikatnych nacisków) ze strony córki nie chciała opuścić swojego mieszkania w wiekowej kamienicy. Byłby to rodzaj zdrady, bo tak wiele się tu wydarzyło. Kamienica została odrestaurowana, ocieplona, nie pachniało w niej ani pleśnią, ani kotami, więc argument typu „wegetować w ruderze” odpadł, podobnie jak „problem z wchodzeniem po schodach”, bowiem stara winda działała bezawaryjnie.
W tym miejscu Magdalena spędziła dzieciństwo, znała każde drzewo, każdy zakątek swojego osiedla i z każdym z nich związane było jakieś wspomnienie. Tu także mieszkały jej przyjaciółki, które teraz większość czasu spędzały w sanatoriach lub szpitalach, tu jej pies miał swoich znajomych („mamo, nie można tak uczłowieczać zwierzaka!”) i na koniec osiedle bez Magdaleny straciłoby koloryt. Zatem wszystko musiało pozostać na swoim miejscu.
Magdalena uśmiechała się do swego odbicia w szybie, wspominając wszystkie wigilie, jakie przygotowywała dla najbliższych. Na balkonie czekała choinka, a śnieg osiadał na jej gałązkach. Jak co roku kupiła choinkę w donicy, aby potem posadzić ją w parku, obok innych, a potem odwiedzać i obserwować, jak rośnie. Tych samotnych choinek było… zaraz, zaraz… sześć. Dokładnie sześć i wszystkie miały się bardzo dobrze, rosły zdrowo, jakby chciały przekonać ludzi, że ekologiczne drzewko to dobry pomysł. W tym roku dołączy do nich siódma. Ozdoby czekały w pudełku, a w lodówce stało kilka przygotowanych zawczasu potraw: karp po żydowsku (na słodko, w galaretce, z rodzynkami), mak do klusek, barszcz i fasola. Resztę obiecała przynieść córka, zatem Magdalenie pozostało jedynie ubranie drzewka. Pamiętała, jak będąc dzieckiem, na dwa tygodnie przed świętami nudziła, aby wyjąć z szafy pudełka z bombkami – w domu nazywano ten rytuał przeglądem.
Z pewnością w mieście było jeszcze mnóstwo osób spoglądających w okna, a kilkoro spośród nich miało doświadczyć zmian, jakich żadna z nich się nie spodziewała. Wśród nich znajdowała się ta zła, która nawet nie podejrzewała, że jej karygodny uczynek sprawi, iż w sercach kilku osób zabłyśnie prawdziwe świąteczne światło.
Osoba ta – powiedzmy szczerze, sama głęboko nieszczęśliwa – postanowiła unieszczęśliwić jeszcze kilka istnień, nie zdając sobie sprawy, że los często płata figle, niekoniecznie złośliwe. Być może uczyniła to w dobrą godzinę – bo skoro istnieje zła, dlaczego nie miałaby istnieć ta dobra? – a może miał się wydarzyć cud, taki, o jakich opowiadają filmy o świętach Bożego Narodzenia. Tego nie wie nikt i z pewnością nikt się nie dowie.
A dookoła funkcjonowało miasto. Życie powoli zwalniało i chyba nie było nikogo, kto nie czekałby na ten magiczny czas. Z supermarketów wyjeżdżały wózki pełne produktów, w sklepach pakowano prezenty, rodziny walczyły z rozentuzjazmowanymi pociechami buszującymi po szafach w poszukiwaniu podarunków od Mikołaja, a samotni zaszywali się w swoich mieszkaniach.
Centrum kryzysowe przygotowane było na wzmożoną liczbę telefonów od potencjalnych samobójców, odzywały się ukryte żale, tęsknoty, ból; to wszystko, co zostanie podane na pustym talerzu.
Nadal stojąc w oknie, Filip obiecywał sobie, że tego roku nie zepsuje rodzicom świąt – bądź co bądź nie byli winni temu, że nie mógł sobie znaleźć partnerki – Agata zaś z bloku naprzeciwko tłumaczyła swoim rodzicom, że w pociągu, którym miała jechać do rodzinnego domu, nie było już wolnych miejsc, a jej samochód – czerwona micra – stał pokryty warstwą śniegu. I nawet gdyby jakimś cudem udało jej się uruchomić auto, nie czuła się aż tak dobrym kierowcą, aby przy całkowicie niesprzyjających warunkach atmosferycznych usiąść za kierownicą. Zatem czekała ją samotna Wigilia, ale, paradoksalnie, cieszyła się na to. Będzie mieć czas, aby usiąść i przemyśleć kilka rzeczy, takich naprawdę ważnych, nie musząc słuchać tych, którzy chętnie służyliby dobrą radą. Widocznie tak musiało być. Nic nie dzieje się po nic, jak mawiała babcia Agaty, co znaczyło, że należało się poddać życiu i czekać na kolejne propozycje. Zamierzała tak zrobić.
A śnieg padał, najwyraźniej chcąc zafundować ludziom zimę stulecia.