Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pogranicza. Opowieści nieoczywiste - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pogranicza. Opowieści nieoczywiste - ebook

„Pogranicza. Opowieści nieoczywiste”, literacki debiut Autora, to zaproszenie do fascynującej podróży, która raz rozpoczęta, chyba nigdy już tak naprawdę się nie kończy. Metafizyka drogi to z jednej strony przemierzanie rozmaitych szlaków w otaczającej nas przestrzeni, tych dłuższych i także tych krótszych oczywiście, z drugiej zaś to pasjonująca wyprawa w głąb własnego ja, w ów nie do końca uchwytny, złożony, pogmatwany i często wręcz nieprawdopodobny świat najbardziej zaskakujących, onirycznych, mglistych marzeń.

Snuta nieśpiesznie opowieść zabiera Czytelników na jurajskie ścieżki, pełne meandrów, bezdroży, tajemniczych miejsc i dziwnych załamań czasu. Kilkanaście mikropowieści tworzy integralny, wielowątkowy, barwny witraż, zdumiewający frapującymi kontrastami i dopełniającymi się w wielu równorzędnych interpretacjach przeciwieństwami. Tło, które tworzy natura, staje się punktem wyjścia dość wnikliwego opisu współczesnej rzeczywistości, zmuszając przy tym do myślenia i stawiania odważnych pytań. Oglądany z perspektywy szlaku, drogi, polnego duktu, leśnej ścieżki świat, zaskakuje swoją złożonością i subtelną poetyką, bynajmniej jednak nie pozbawioną tu i tam ostrzejszych dysonansów.

Tytułowe pogranicza stają się także miejscem spotkania i dialogu. Losy Wiedźmy i Czarodzieja wydają się być zwierciadłem, w którym każdy z nas może odkryć także coś istotnego ze swojej własnej historii. Pokrzepiająca wydaje się dominująca myśl, że nic tak naprawdę nigdy się nie kończy i zawsze można zacząć wszystko od nowa. Między dwojgiem ludzi zaczęła się dawno temu, na progu dorosłego życia, rodzić pełna magii więź. Ta zaczarowana impresja tamtej chwili musiała się jednak rozwiać i zniknąć ostatecznie w zderzeniu z twardą prozą codzienności. Pomimo tego, nie zapomnieli jednak o sobie. Ostatecznie, jakimś przedziwnym przypadkiem, gdy wszystko wydawało się raz na zawsze zamknięte, ich egzystencjalne ścieżki ponownie się spotkały. Czy uda im się wykorzystać nadarzającą się teraz okazję? Czy tym razem aby na pewno nie popełnią błędu? Czy pokonają wszelkie trudności i komplikacje? Jeśli jesteście ciekawi, czy dawna znajomość sprzed lat naprawdę dostała od losu swoją drugą szansę, koniecznie sięgnijcie po niniejszą pozycję!

 

"Stań obok mnie, drogi Czytelniku, i chodź. Wejdziemy razem na zaczarowany szlak. Chyba mniej więcej wiem, w którą stronę iść. Przynajmniej tak mi się wydaje. Zaufaj więc i uwierz – tam, gdzie patrzysz razem ze mną, głęboko w sosnowym lesie jest granica, za którą wszystko, absolutnie wszystko jest możliwe."

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8166-340-3
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZAMIAST WSTĘPU

W biurku dziadka, takim masywnym, starym, dębowym, którego solidny blat połyskiwał pełnym jakiejś zagadkowej i tajemniczej elegancji brązowym werniksem, odkąd tylko sięgam pamięcią, spoczywało czarne, wieczne pióro. Nie wiem, ile dokładnie wtedy miałem lat. Może sześć, może siedem? Pewne jest jednak to, że nosiłem jasne, kręcone włosy i uwielbiałem zakradać się do położonego na piętrze domu gabinetu, wypełnionego chyba wszystkimi rodzajami książek, jakie byłem sobie wtedy w stanie wyobrazić. To była moja pierwsza biblioteka – zaczarowana, magiczna kraina, pachnąca fajkowym tytoniem, skórą, jaką obity był wyliniały fotel, mocną kolońską wodą i kurzem grubych, atłasowych kotar, dzięki którym we wnętrzu zawsze panował przyjemny półmrok.

Pióro leżało w szufladzie biurka. Kusiło, wabiło, wołało, a czasami nawet uśmiechało się, patrząc na mnie niewidzialnym wzrokiem z głębokich otchłani niepoznanych, zaginionych światów, których obecność ledwie wówczas jeszcze przeczuwałem. Czasami, wiedziony jakąś instynktowną ciekawością, otwierałem dziadkowe biurko – z tym trochę może pretensjonalnym, wręcz nawet śmiesznym, pieczołowitym aż do bólu, nabożnym uniesieniem, które jest przecież treścią każdego beztroskiego dzieciństwa – i brałem pióro do ręki. Wciąż pamiętam ten cudowny, chłodny dotyk metalowego korpusu powleczonego antracytową farbą. Obok stał kałamarz z zaschniętym, ciemnozielonym atramentem i wiele innych rzeczy, których przeznaczenia wówczas zupełnie nie znałem. Mnie interesowało wtedy tylko i wyłącznie pióro. Ono jedno. Trzymałem je zawsze mocno i pewnie. Podnosiłem prawą rękę wysoko i ustawiałem swój magiczny rekwizyt mniej więcej na linii wzroku, w taki dostojny sposób, z pełnym przejęcia namaszczeniem. Potem siadałem na grubym, puchatym dywanie i zamykałem oczy. Wciąż mocno ściskałem moje już przecież wtedy pióro, które wydawało mi się drogocennym skarbem, czymś w rodzaju przepustki do innego świata, wytrychem do tajemniczego ogrodu, którego lawendowy zapach przecież tak wyraźnie czułem wszystkimi niemal zmysłami.

O czym wówczas myślałem? Czas na pewno pozacierał wiele szczegółów. Wiem jednak, że był jakiś zamek z wysoką, strzelistą, gotycką wieżą. Tam, w nieco posępnej komnacie, na ostatniej kondygnacji, z której roztaczał się budzący bezsprzeczny podziw widok na postrzępiony łańcuch częściowo schowanych w gęstej, mlecznobiałej mgle gór, była pracownia Czarodzieja. Tak go wtedy nazywałem. Czy był on alchemikiem, czy jakimś zagubionym w czasie i przestrzeni magiem, czy też oddanym bezgranicznie swemu powołaniu pisarzem, ciężko dzisiaj powiedzieć. Pewnie trochę tym, trochę tamtym. Fascynował, pociągał, zapraszał do swojego świata i długo nie chciał z niego wypuścić, oczywiście ku olbrzymiej radości małego chłopaka. Te moje wycieczki w krainę fantastycznej wyobraźni trwały tak długo, aż w końcu zaniepokojeni rodzice zaczynali poszukiwania swojej ukochanej pociechy, odnajdując ją ostatecznie w starym gabinecie dziadka. Wówczas pióro trafiało na miejsce, szuflada zamykała się z energicznym trzaskiem, a ledwie kilka chwil później chłopiec z kręconymi włosami zajadał świeżą bagietkę z chrupiącym, podsmażanym boczkiem, od której aż trzęsły mu się uszy.

Potem wiele się w życiu zdarzyło. Chłopiec podrósł, dojrzał, wreszcie zupełnie wydoroślał. Przeszedł wiele szlaków, nieraz ciężko się sparzył i rozczarował. Sporo na pewno zrozumiał, także to, iż na wiele nabrzmiałych jakąś palącą niewiadomą pytań nigdy już nie znajdzie się odpowiedzi. Zmieniał się. Właściwie nieustannie przekształcał się, gubił i odnajdywał, powracał, odnawiał i zaczynał na nowo. Jasne, kręcone włosy najpierw stały się proste i czarne, a potem, powoli, ale nieustępliwie, zaczęły wypadać coraz bardziej i bardziej, aż w końcu zostało ich doprawdy niewiele.

Życie czasami zaskakuje, najczęściej w zupełnie nieoczekiwany sposób i to właśnie wtedy, gdy najmniej się tego spodziewamy. Te nagłe, niespodziewane zwroty akcji, których w żaden sposób nie można przewidzieć i do których nie sposób się przecież przygotować, stanowią w gruncie rzeczy całą energię egzystencji, ten jeden jedyny, niepowtarzany smak bytowania.

Jakiś czas temu robiłem porządku w rodzinnym domu. Oczywiście gabinet dziadka był już od dawna przeszłością. Po kolejnym remoncie urządzono tam jasną, przestronną sypialnię. Książki, na które z taką pożądliwością spoglądały roziskrzone, dziecięce oczy, były teraz częścią mojej, dosyć sporej zresztą, latami skrzętnie powiększanej biblioteki. Z kolei biurko, nikomu niepotrzebne, trafiło na strych, a potem wszyscy o nim zapomnieli. Odkryłem je właściwie przypadkiem. Chyba przypadkiem. To znaczy w taką wersję chcę właśnie wierzyć. Po prostu pewnego rześkiego, jesiennego dnia, po ulewnym deszczu, padającym zawzięcie całą noc, by krótko po zamglonym poranku ustąpić miejsca słońcu, które chyba tylko w październiku potrafi z taką zmysłowością wydobywać półtony barw z pożółkłych, wciąż jednak trzymających się na drzewach liści, wyszedłem drewnianymi, skrzypiącymi schodami na zawalone najróżniejszymi gratami poddasze. Biurka w pierwszym momencie nie było widać. Spoczywało za staroświecką, inkrustowaną połyskującą żywicą komodą. Czemu moje kroki skierowały się właśnie w ten kąt strychu? Przecież tak naprawdę niczego konkretnego nie zamierzałem tutaj odnaleźć. Wyszedłem sobie tak po prostu, bez jakiegoś ustalonego, sprecyzowanego wcześniej celu i planu. Szósty zmysł? Możliwe. Na pewno zapomniana, ale przecież wciąż obecna we mnie pamięć tego najlepszego czasu, bezpiecznego, szczęśliwego, radosnego i absolutnie magicznego, pełnego pasji poznawania wszystkiego i wszystkich.

Mebel stał sobie, jakby nigdy nic. Długo dotykałem starego, popękanego blatu. Potem dłonią namacałem zimny, mosiężny uchwyt szuflady. Ta otworzyła się z pełną zwiewnej gracji lekkością i, wierzcie mi lub nie, w tym krótkim momencie, przez ułamek niewybrzmiałej, nieoczywistej sekundy, poczułem tak dobrze mi znany zapach. W końcu tyle razy rzucałem się dziadkowi na szyję, wtulałem w silne, męskie ramiona i czułem, że nic złego przy nim nigdy nie może mi się stać. W żaden sposób nie mogłem się teraz mylić. Cytrusowa, mydlana woń kremu do golenia niestety ulotniła się równie niespodziewanie, jak się pojawiła, a ja ocknąłem się z jakiegoś półsnu, konstatując ze zdumieniem, że trzymam w dłoni pióro. Właśnie tamto, dokładnie tamto pióro ściskałem teraz z tym samym rozkosznym drżeniem jak wtedy, przed prawie trzydziestu laty. Czas znowu zatrzymał się w miejscu, a ja, do końca nie wiedząc, gdzie tak naprawdę byłem, zszedłem z magicznego strychu dopiero późnym wieczorem, gdy wilgotny zmierzch tulił pobliski las do snu. Głodny oczywiście. Okropnie głodny. W kieszeni mojej ulubionej, flanelowej koszuli spoczywało emanujące jakimś ciepłym spokojem pióro. Odnaleziony klucz do magicznej krainy szczęścia. Dosłownie i w przenośni.

Co było dalej? Długo by można jeszcze opowiadać. Na pewno kilka dni później pobiegłem do sklepu papierniczego i zakupiłem atrament. Zielony. Właściwie to malachitowy. Ciepły, głęboki i idealnie niemal nasycony. Najpierw długo czyściłem pióro pod strumieniem bieżącej wody, a potem dokładnie osuszałem każdą jego część. Następnie wszystko precyzyjnie poskręcałem, napełniłem tłoczek atramentem i przyłożyłem końcówkę do przygotowanego wcześniej papieru. Pióro działało! Bez najmniejszego problemu zaczęło pisać i robiło to naprawdę znakomicie. Atrament spływał gładko, stalówka śpiewała subtelnie, wręcz melodyjnie, a dłoń sama wyrywała się do snucia opowieści. Tak po prostu, z jakieś głębokiej, wewnętrznej potrzeby. Ciężko opisać, co wtedy czułem. Było mi na pewno cudownie, a w środku zaczynała coraz mocniej drgać jakaś struna, o której istnieniu chyba zupełnie zapomniałem.

Pisać chciałem tak naprawdę zawsze. Ciągle jednak na przeszkodzie stawało jakieś dziwaczne, bezkształtne, nieokreślone „coś”. Ta blokada, która przez lata skutecznie hamowała jakiekolwiek próby wyjścia poza mgliste fantazje, była w gruncie rzeczy we mnie samym. Wiele spraw musiało dojrzeć, wiele rzeczy przebrzmieć i zniknąć gdzieś w głuchej studni nieistnienia, by wreszcie mogła podziać się ta skrywana latami magia, dziecięca alchemia, pewna i prosta, bo przecież cudownie otwarta na każdą możliwą potencjalność. Chodziło o chcenie. To najprostsze chcenie. Wystarczył mały impuls, takie z pozoru wydawałoby się mało istotne, stare pióro, o którym ktoś mógłby powiedzieć, że jest tylko martwym, bezdusznym przedmiotem, by pękła kruszejąca latami tama. Słowa popłynęły wreszcie wartkim strumieniem, układając się w pierwsze zdania i akapity, które cieszyły tak bardzo, jak nigdy nic wcześniej. W ten sposób właśnie zaczęły spełniać się i materializować marzenia dorastającego młodzieńca o napisaniu i wydaniu swojej własnej książki.

Pragnę w tym miejscu gorąco podziękować tym wszystkim osobom, bez których nie byłoby niniejszych opowieści z pogranicza nieoczywistości. W pierwszej kolejności dziękuję moim cudownym Rodzicom, za wszelki trud, pomoc, dobre słowo i wiarę. Dziękuję Wam, Mamo i Tato. To właśnie Wy zabraliście mnie po raz pierwszy na jurajskie szlaki. Po drugie chciałem serdecznie podziękować mojemu niestety nieżyjącemu już, cudownemu poloniście i wychowawcy z liceum, Michałowi Walińskiemu, który gdzieś na początku drugiej klasy powiedział mi, że powinienem pisać i że kiedyś na pewno będę pisać. Wówczas miałem odmienne zdanie, jak w wielu innych kwestiach zresztą. Dzisiaj uczciwie muszę to wreszcie przyznać – tak, miał Pan, Panie Profesorze, rację.

Chcę też podziękować osobie, która przez ostatnie miesiące gorąco mnie wspierała, dodając siły i przede wszystkim wiary w to, że chcąc, tak szczerze, tak naprawdę i tak do końca, można spełnić każde, nawet to z pozoru najbardziej szalone marzenie. Dziękuję Ci, Wiedźmo, za to, że jesteś i proszę – po prostu bądź dalej i trzymaj mocno moją dłoń. Dziękuję też Tobie, Mały Gremlinie, bo bez Ciebie chyba nigdy bym nie wpadł na coś, co pomogło mi wybrnąć z pewnej ślepej drogi i ostatecznie znaleźć sposób na dokończenie całej książki. Proszę Cię, słuchaj Cioci i naucz się wreszcie porządnie czytać!

Ciebie zaś, drogi Czytelniku, proszę o zwykłą wyrozumiałość i odrobinę najprostszej życzliwości. Stań obok mnie i chodź. Wejdziemy razem na zaczarowany szlak. Chyba mniej więcej wiem, w którą stronę iść. Przynajmniej tak mi się wydaje. Zaufaj więc i uwierz – tam, gdzie patrzysz razem ze mną, głęboko w sosnowym lesie jest granica, za którą wszystko, absolutnie wszystko jest możliwe.WĄWÓZ TAJEMNIC

Poranny pociąg sennie zjeżdża na tory postojowe. Zawiercie jeszcze śpi. Jest niedziela. Koniec marca. Dziewiąta rano. Świt otula się wiosenną, ciągle jeszcze zimną mgłą. Szlak rusza sennie plątaniną ulic, parków, blokowisk, dróg i placów. Idzie, bo nie może dzisiaj stać. Czemu miałby zatonąć, zatopić się w apatycznej bezczynności? Do Hutek ponad trzydzieści kilometrów i żadne, nawet najpobożniejsze dywagacje, nic tutaj nie zmienią. Tylko determinacja. Ten nieodzowny warunek osiągnięcia celu. I dopiero wtedy na finiszu spełniona droga, spełniony szlak, ta dzika radość, z którą nic nie może się równać. Tylko czy tak faktycznie będzie? Czy uda się wypełnić rozdzierającą wszystkie zmysły pustkę?

Piękny jest widok zatopionego w mlecznej, lekko pomarańczowej poświacie miasta. Z blanowickich wzgórz, gdzieś nad starą cegielnią, widać majaczący w szerokiej dolinie twór. Dziwny, żywy organizm, otoczony lasami, z dymiącą hutą i tysiącami domów. Z milionami sprzecznych historii, w większości anonimowych, radosnych i tragicznych, dobrych i złych. Cała konstelacja życia. Spójność miasta w kakofonii tworzących go, często przecinających swoje trajektorie, błądzących gdzieś wśród rozmarzonych gwiazd ludzkich losów. Wiatr dmie przez puste pola. Na trasie pojawia się śnieg. To rozmiękły, mokry, to znów zmrożony i twardy. Lodowate zimno z dokuczliwą surowością wypełnia wczesnowiosenny poranek. Zmusza do myślenia. Tak po prostu.

Życie jest nieuchronną pewnością celu. Jest zmiennością w swojej zatrważającej stałości. Poplątane dukty prędzej czy później doprowadzą przecież do jednego, wspólnego portu. Do pojednanej przystani. Widać to dobrze przy skarżyckim sanktuarium, gdzie krzyżują się szlaki, łączą drogi i zaczynają zupełnie nowe trakty. Dzwonek na podniesienie nie rozprasza bynajmniej coraz bardziej namaszczonych i napuszonych myśli, tych nieokrzesanych i ostatecznie głęboko areligijnych. I jeszcze na deser ten gryzący zapach węglowego dymu z kominów niemych domów. Trzeba iść. Dalej, przed siebie. Kierunek na Żerkowice. Tak mniej więcej, no bo – należy to otwarcie przyznać – przesadna dbałość o szczegóły zabija każdą wyprawę. Droga, jakakolwiek by nie była i gdziekolwiek by nie zmierzała, kocha spontaniczność. To jasne i oczywiste.

Na skałach Wielkiego Okiennika jest pusto. Pomarańczowe słońce nie daje nawet grama ciepła. Zielone jałowce odcinają się kanciasto od uschniętych traw i zielska. Nagie, subtelne, kobiece piękno natury. Jak piersi Kleopatry, które uwiodły Marka Antoniusza. W takiej czarodziejskiej aurze można zostać już na zawsze. Trwać tak latami całymi w bezdennej nieskończoności czasu. Nie ma jednak teraz chwili na odpoczynek i kontemplację istnienia. Meta ciągle jest przecież daleko. Trzeba więc znowu iść.

Wieś po drodze, taka nowobogacka, przynajmniej ta jedna jej część, zadziwia kiczowatymi pałacami, których zazdrośnie strzegą wysokie parkany i budki ochroniarzy. Centrum miejscowości przeraża zaś ubóstwem i mdłą swojskością obdartego nieludzko sklepu. Knajpa. Remiza. Jakieś śmieci, które straszą, szeleszcząc na wzmagającym się coraz bardziej wietrze. Rozbite butelki po piwie. Czarny kot, leniwie wylegujący się tuż za przystankiem autobusowym. I podpici mężczyźni, którzy w milczeniu obserwują przybysza z aparatem. Nieznajomy zaś zwyczajnie ucieka, nie mając ochoty na rozmowę, która nieuchronnie musiałaby się przemienić w niemiłą konfrontację. A to już niewątpliwie nie skończyłoby się dobrze. Wiadomo. Smutno tutaj jakoś. Te ostre, rażące kontrasty niepokoją. Ale taka jest właśnie dzisiaj Jura. Skrajne, ostentacyjne bogactwo z jednej strony i smutna, pozbawiona nadziei bieda z drugiej. Szlak ucieka tchórzliwie asfaltową drogą. Pod górę. Z wyraźnym wysiłkiem. Kiedyś i tak trzeba będzie się zatrzymać, ale teraz najłatwiej uchodzić wstydliwie. Haniebna w istocie rejterada.

W końcu droga zanurza się w Dworski Las, biegnąc teraz dnem wąskiego wąwozu. Czuć tutaj zapach magii i aurę poufałej, nieco mrocznej tajemnicy. Czas chyba stoi w miejscu. Ten zaczarowany, baśniowy klimat cudownie koi wyostrzone, poruszone zmysły. Trasa zatrzymuje się na moment i natęża z całych sił swoją uwagę. Chyba coś słychać? Tak, słychać wyraźnie. Słychać pewnie i mocno. Blisko. Tuż obok. Gdzieś zza zakrętu nieoczekiwanie rozbrzmiewają nerwowe, krzykliwe nawoływania czeladzi. Słychać rżenie koni, skrzypienie wozów obładowanych towarem. Klarownie brzmi twardy głos kupca, panujący władczym autorytetem nad całą karawaną. Czuć zapach skór, przypraw, końskiego potu. To naprawdę się dzieje. Kawalkada jest już blisko. Widać ich. Widać wyraźnie.

Ile to wszystko trwa – nie wiadomo. Faktem jest nagła cisza. Strome zbocza wąwozu wydają się stać bliżej siebie. Piaszczyste dno pogrąża się w nienaturalnym o tej wczesnej przecież jeszcze godzinie mroku. Szlak chyba się zgubił. Zwalone drzewo tarasuje drogę. Dziwne było to niedawne rozmarzenie, ale chyba jeszcze bardziej dziwna jest ta zimna jawa teraz. Gdzieś rodzi się uzasadnione przecież pytanie połączone z obawą, no bo przecież czemu ta nierealność tak szybko uciekła? Wszystko nagle znikło. Jak rozwiany wiatrem dym, jak poranna mgła. A jednak w układzie kolein wyraźnie widać nadal ślady wozów i zarysy podków końskich kopyt odbite w wilgotnym piasku…

Dość tego. Trzeba iść. Szybko. Daleka jeszcze droga. Cel wciąż odległy i mglisty. W Karlinie jakiś podejrzany osobnik próbuje zmienić przebieg marszruty. Taki mały, gruby, na pozór dobroduszny, trochę jowialny, z obłudnym uśmiechem na okrągłej twarzy, a tak naprawdę złośliwy, skrajnie cyniczny człowieczek bez skrupułów, myślący tylko o końcu własnego nosa, pełny złej, trującej energii, który zawsze i wszędzie umie tylko niszczyć, wciąż i wciąż próbując odgrywać tandetną rolę wiecznej, skrzywdzonej przez wszystkich ofiary. Facet bredzi, że droga na Bzów, że lasem jeszcze śnieg, a tam przecież nowy, gładki asfalt, że lepiej tamtędy będzie. I ciepło będzie, słoneczko przyświeci. Ale droga jest mądra i wie swoje. Szlak trzyma się obranej, raz wytyczonej trasy. I nikt tego nie zmieni. Męczą pełne piachu ławice. Męczy gwar Podzamcza. I znowu wytchnienie daje sosnowy las. Ale tak jest właśnie dobrze. Cierpliwie, małymi etapami. Do przodu.

Szlak jest kolorowy. Piękna, impresjonistyczna paleta barw wszelakich. Niebieska od Zawiercia. Żółta między Skarżycami a Okiennikiem. Czerwona przez Żerkowice i nawiedzony parów, aż po grodzisko na Górze Birów i ogrodzieniecką warownię. Potem znowu żółta, obok Źródła Bełkotek, aż do wywierzysk Centurii. Wreszcie Hutki. Ostateczny cel i koniec, choć przecież także nowy początek zarazem. Droga dotarła w samą porę. Powoli dopala się już dzień, a zmęczenie mówi wszystkim, ziewając ukradkiem, „dobranoc”. Tutaj zresztą już nic więcej się nie poradzi i nie wymyśli. Jakiś mężczyzna, tak na oko po trzydziestce, lekko łysiejący, choć ciągle jeszcze jednak szczupły i wysportowany, patrzy gdzieś w ciemniejący wczesnym wieczorem półmrok lasu. Coś go gryzie, męczy, wwierca się intensywnie i mocno w sam środek umysłu. On jeden tylko zna dokładnie przyczynę. Tak, ma tego świadomość. Wie przecież, co zrobił i nie może się z tym faktem pogodzić.

Kiedyś na pewno miał szansę i mógł. Wystarczyło tylko pójść te kilka niewinnych kroków dalej, nie ulegać tak bardzo fałszywemu szantażowi, tej płaczliwej histerii obliczonej li tylko na konkretny efekt i dość wymierny zysk, pozwolić na naturalny bieg rzeczy, na zwykły rozwój wypadków, między jednym a drugim wykładem, gdzie tak często się spotykali, między tą czy tamtą przypadkową rozmową, między takim czy innym jeszcze spacerem, na który nigdy nie było czasu, w półśnie rozmarzonych spojrzeń, w onirycznej głębi niedomówień, w zapachu jasnych, zwiewnych włosów, tak bardzo wtedy urzekających. Tylko tamten telefon, wówczas dramatycznie wstrząsający. Rozmowa z człowiekiem, który tak genialnie umiał udawać. Jak wówczas mógł się nabrać? Ulec temu perfidnemu szantażowi? Jak mógł? Jak mógł nie dostrzec całej obłudnej hipokryzji, tej sztucznej maski, emanującej jakimś zimnym złem? Tego właśnie nie potrafił w żaden sposób zrozumieć i pojąć.

Stało się jednak. Dzisiaj wszystko już odeszło. Rozmazało się. Rozproszyło. Wszystko, z wyjątkiem żalu, owej głuchej otchłani w środku, tak bardzo zimnej i samotnej, której nic od długiego już czasu nie mogło w żaden sposób zasypać. Tak usilnie chciał zapomnieć, tak bardzo pragnął, by tamto zniknęło, by sumienie raz na zawsze przestało wyrzucać leniwą bezczynność sprzed lat. Ale nie było żadnego sposobu. Tylko chwilowe substytuty szczęścia, kiepskie i tanie wypełniacze, same w sobie może i dobre, ale jednak ostatecznie zawsze jakieś gorzkie. Takie cierpkie, których nie sposób było niczym osłodzić.

Dzisiaj też dalej trzeba iść. Przecież można by już wrócić do domu, zamknąć się z książką w czterech ścianach, napić gorącej herbaty z malinowym sokiem, okryć ciepłym, wełnianym kocem i trochę odpocząć. Tylko jak wytrzymać z samym sobą? Jak wytrwać choć przez chwilę w jałowej bezczynności? Nie, nie i jeszcze raz nie! Trzeba biec przed siebie. Trzeba jeszcze bardziej się zmęczyć. Trzeba przesunąć kolejną granicę i znowu coś udowodnić całemu światu, pobić następny – i tak już zresztą wyśrubowany do granic możliwości – rekord. Dalej więc. W chłodną czerń. W sosnową mgłę. W jurajską noc widm. Dalej i dalej. Ciągle dalej. Wciąż i wciąż dalej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: