Pogrzebani - ebook
Pogrzebani - ebook
Do czego są zdolni ludzie, którzy się boją…
Sprawy z przeszłości, które wpływają na teraźniejszość.
Problemy bliskich, które prędzej czy później stają się naszymi problemami.
Przymusowa izolacja ujawniająca mroczne tajemnice i najgorsze ludzkie instynkty.
W pobliżu prowincjonalnego, niemal wymarłego nadmorskiego miasteczka Ilmarsh w Anglii, lokalny detektyw policyjny Alec Nichols odkrywa na farmie szesnaście głów koni, ułożonych w okręgu, z jednym okiem skierowanym w stronę zachodzącego zimowego słońca. Na miejscu zdarzenia pojawia się też lekarka medycyny sądowej Cooper Allen. Mimo zmowy milczenia śledczy wkrótce odkrywają łańcuch zbrodni, które wydarzyły się w tej małej społeczności - zaginięcia, podpalenia i okaleczenia. A wszystko ma związek z czymś śmiertelnie niebezpiecznym i czającym się w samej ziemi.
Ze względu na zagrożenie miasteczko zostaje poddane kwarantannie. Przymusowa izolacja nie służy mieszkańcom. Spirala kłamstw, niedomówień i kolejnych dramatów rozszerza się z każdym dniem. Klaustrofobiczna atmosfera wpływa na psychikę i działania mieszkańców. Okazuje się, że pamięć zbiorowości przechowuje więcej, niż każdy z mieszkańców by sobie życzył…
Pogrzebani to coś więcej niż błyskotliwy thriller. To opowieść o współczesnych i powszechnych problemach: niskich zarobkach, dojmującym braku czasu, powszechnym zmęczeniu i niedoinwestowanej służbie publicznej – oraz o tym, jakie skutki może przynieść takie właśnie połączenie. To również opowieść o poczuciu winy, traumie i karze, osadzona w małej nadmorskiej społeczności, o której zapomniała reszta świata. Mieszkańców łączy ze sobą jeszcze jedno: nikt tu nie widzi dobrego miejsca do życia.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-608-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nóżki, nóżki! – zawołał głos. – Ma ktoś nóżki? Ma ktoś jedenastkę?
Nikt mu nie odpowiedział.
Na czarnych żelaznych latarniach i obłażących z farby fasadach domów przycupnęły mewy. Neony krzyczały: GRILL u GEORGE’A, KAWIARNIA POD TROPIKAMI, PAŁAC CEZARA. Łaka, łaka, łaka – w pustych salonach gier ryczała syntetyczna muzyka i błyskały światła. Dla nikogo, zupełnie dla nikogo.
Niebo było szare. Brzeg omywały fale.
Za dwadzieścia cztery godziny ktoś miał znaleźć dwa ciała na piasku.
* * *
Dwie godziny po odkryciu końskich głów o bok przyczepy kempingowej oparł się mężczyzna. W brudnym bawełnianym podkoszulku, chudy i piegowaty, w prawym ręku trzymał papierosa.
Obudziło go poranne bingo, jak co parę dni o tej porze roku. Wielokrotnie powtarzane zawołania, pytania, przyprawiający o samobójcze myśli monotonny głos prowadzącego – wszystko to działało skuteczniej niż najlepszy budzik. Wwiercało się w czaszkę. Dzień był zimny, powietrze pachniało popiołem.
Michael rzucił papierosa, rozdeptał go butem, zrobił długi wydech i zakaszlał.
– Pod listkiem pszczółka drży, siedemdziesiąt trzy!
Wszedł do przyczepy i po kilku minutach wyszedł ubrany do pracy: miał na sobie ten sam podkoszulek, lecz włożył też grubą, wyblakłą koszulę w niebiesko-czarną kratę. Zamknął drzwi i ruszył przed siebie, aby dalej od salonów gier i bingo.
Trzymał Annie u Joego i płacił mu codziennie za jej przechowywanie.
Nie żeby Joemu na tym zależało, ale co przysługa, to przysługa.
Joe miał kawałek ziemi zaraz za warsztatem otoczonym wyniosłymi wieżowcami. Doskonałe miejsce, o wiele lepsze niż przyczepa, do której Michael kiedyś ją przywiązywał. No i podobało się klientom, Joemu też. To, jak truchtała wokoło, kiedy czekali na naprawę. Albo jak podchodziła do ogrodzenia z nadzieją na poczęstunek.
Konie coś w sobie miały.
Ludzie uwielbiali Annie, a jego kochali za to, że pozwalał im nią jeździć. Choć o tej porze roku interes szedł kiepsko, wciąż nachodziła ich dziwna chętka na przejażdżkę małym powozem. Nastolatków też, bo niektórzy woleli, żeby Annie zawiozła ich na randkę wieczorem, po ciemku. Cóż, rozczarowani całą resztą przeżywali najpiękniejsze chwile swojego życia.
Za to latem... Latem interes kręcił się na pełnych obrotach. Tworzyli zgraną parę.
Zabierał ją codziennie rano przed pójściem do pracy, nawet jeśli pracy akurat nie było. Chodził z nią nad morze i patrzył, jak się pasie na trawie. Ona wygrzewała się w słońcu, a on czytał gazetę, czasem nawet książkę. Robił tak z tego samego powodu, dla którego puste salony gier codziennie otwierały podwoje, dla którego nawet dla sześciu osób otwierano salon bingo.
Dotarł na miejsce i tylną bramą wszedł na teren warsztatu.
– Annie – wychrypiał zbyt cicho; po wczorajszym wieczorze trochę bolało go gardło. – Annie! – powtórzył głośniej i weselej.
Przetarł zmęczone oczy. Odpowiedziała mu cisza.
Zatoczył szeroki łuk i wszedł na działkę. Nie należała do największych, ale były tam drzewa, tyły budynków, za którymi mogła przystanąć, zamkniętych przed laty szarych, wyblakłych hoteli pokrytych pasami kolorowego sidingu, obiektów zrewitalizowanych i przeznaczonych do innych celów. Niektóre zaczęły przyjmować wywłaszczonych i bezbronnych, przenoszonych tu z innych miast. Mieszkania były tanie.
Działka tonęła w ich cieniu, ledwie kilka minut spacerkiem od brzegu morza, za ogrodzeniem z kutego żelaza, czarnym i ozdobnym. Może kiedyś był tu ogród. Michael szedł przed siebie.
Aż doszedł do końca działki. W oddali przejechał z warkotem samochód, potem następny.
– Annie?
Nic. Nigdzie jej nie było.
* * *
Wszystkie z dawien dawna ulubione miejsca.
LODY, DZIESIĘĆ SMAKÓW.
HERBACIARNIA U TATY.
NAPRAWA BUTÓW I DORABIANIE KLUCZY. NA POCZEKANIU.
AMERICAN CHIP SALON (zapomnieli o jeszcze jednym O i nazwa się przyjęła).
DEMOBIL WOJSKOWY z gniewnym sprzedawcą, który czytając gniewną gazetę, łypał spode łba na każdego, kto śmiał przejść obok.
I wszędzie śmieci z poprzedniego wieczoru. Niedopałki. Paragony. Guma do żucia. Utytłane oliwą wykałaczki. Sztuczne ognie, wypalone i wyrzucone.
Kręcące się po rynku skutery, opuchnięte twarze prowadzących je mężczyzn, wbite w ziemię oczy. Ludzie ci stali kiedyś na platformach wiertniczych, spoglądając na szalejące w dole czarne morze, albo przywozili do domów tysiące ton ryb rocznie. Uśmiechali się do leżących na plaży dziewcząt i chłopców, bo interes się kręcił, bo mieli silne ręce i silne, radosne serca.
Teraz chodzili ze spuszczonymi głowami. Prawie się do siebie nie odzywali. Połowa z nich nie pamiętała już, kim właściwie jest.
Mewy szybowały od dachu do dachu. Na ławkach siedziały pary w średnim wieku, głównie milczące. Pachniało kurzem, solą, skórą i tytoniem.
Zza anonimowych trzeszczących budynków otaczających rynek dochodziły dźwięki piosenki z brzęczących głośników. Kiedy muzyka dobiega z tak daleka, kiedy dudni w głębi jakiegoś podrzędnego pubu, nie można zrozumieć ani jednego słowa.
– Aleksiej jeszcze nie wstał? – spytała po polsku kobieta z torbami na zakupy u stóp i telefonem przyciśniętym do policzka. – Powiedz mu, żeby wstał. Musi iść do szkoły.
Rozmawiała cicho, mimo to zwróciła na siebie uwagę. Większość z tych, którzy ją słyszeli, nie podniosła wzroku. Spojrzała na nią tylko jedna staruszka. Coś jej przeszkadzało.
– Ja ciebie też kocham. Zrobię później klopsiki, dobrze?
Polka schowała komórkę do kieszeni i pochwyciła spojrzenie staruszki. Podniosła torby i zajrzała do TEA SARAH COFFEE (BUŁECZKI).
– Z mlekiem i dwiema kostkami cukru – poprosiła po angielsku prawie bez akcentu. Z uśmiechem odebrała herbatę i podziękowała skinieniem głowy. Wzięła torby i wyszła.
Kiedy się oddaliła, zbolała staruszka wymamrotała coś do swojego towarzysza. Rozmawiali o wyborach.
Płynął czas. Ludzie przychodzili i odchodzili.
Dwie minuty po dwunastej przez rynek przejechał radiowóz, który zatrzymał się na rogu parkingu. Nie było w tym nic niezwykłego. Niezwykłe byłoby to, gdyby pojawił się tu w nocy. Nocą policjanci pozostawiali miasto samo sobie.
Jeden z nich – ten starszy i przystojniejszy; staruszka słyszała, że ma na imię George – wysiadł i ruszył w stronę namiotów. Tam na chwilę zniknął. Brudne litery nad łukiem, które układały się w napis RYNEK ILMARSH, błyszczały tylko wtedy, gdy świeciło słońce.
Kilka minut później George wyszedł i wsiadł do radiowozu. Odjechał.
Nie minęła godzina i ludzie zaczęli gadać.
Staruszka wiedziała, że coś się zmieniło – ci na rynku gestykulowali, machali rękami. Skutery przestały jeździć, ich właściciele pogrążyli się w rozmowie.
Coś się stało.
Zakomunikowała to swojemu towarzyszowi.
– Coś się stało, Derrick.
Ten tylko kiwnął głową. Nie wiadomo, o czym myślał.
Staruszka odwróciła głowę, a wraz z głową całe ciało serią dramatycznych ruchów, które zawładnęły nią wraz z wiekiem. Robiła wrażenie trochę wystraszonej, trochę zachwyconej.
– Coś się stało – powtórzyła.
* * *
Zgodnie z prognozą padać miało poprzedniego dnia, lecz nie padało.
Deszcz spadł dopiero teraz.
Powbijali śledzie do namiotów rozstawionych wokół końskich głów, dzieląc teren na trzy w miarę wyraźne lokalizacje. Tym razem zaparkowali radiowozy nieco bliżej.
„Szesnaście koni, powiedział Alec. Ogony... Wszystkie ogony odcięto. Leżą na kupie...”.
To, jak do siebie przywierały, trochę mokre od nasilającego się deszczu. To, jak oczy, nawet teraz, nawet omiecione wiatrem, wciąż patrzyły na nich z ziemi. No i rozmieszczenie głów, fakt, że zakopano je, tworząc prawie idealne kręgi... To nie wyglądało jak miejsce przestępstwa.
To wyglądało jak... zaklęcie.
Tego ranka nie dysponowali ani jednym mundurowym. Aleca nie powinno tu być. Był detektywem sierżantem. Pracował w wydziale kryminalnym. Zajmował się poważniejszymi sprawami.
Ostatnio źle sypiał.
Kiedy główny weterynarz odjechał, wyjął komórkę i zadzwonił.
Weterynarz podał mu nazwisko i numer telefonu, odsyłając go do specjalistki, która mieszkała ledwie kilka godzin jazdy od nich. Do kogoś, kto miał do czynienia z patologią weterynaryjną.
– Warto spróbować – doradził inspektorowi. Potrzebowaliby jej tylko na kilka dni.
Rano inspektora wyśmiano, kiedy zasugerował, żeby pobrać odciski stóp z miejsca przestępstwa („Przynieść panu luminol, panie Poirot? A może zadzwonimy do Cobry i...”), ale sytuacja się zmieniła.
Na posterunek zadzwoniło mnóstwo ludzi. Nie tylko właściciele koni.
Coś się stało. Coś się działo. Było zimno, wiał wiatr i padał deszcz.
– Dobra – zdecydował Harry, patrząc na zdjęcie. Miał ich kilka, ciemnych zbliżeń przedstawiających obcięte ogony i zakrzepłą krew. Spojrzał na białą kość. – Dobra, zadzwonię do niej.Rozdział 2
Podróż trwała kilka godzin, co wystarczyło, żeby bez leku na chorobę lokomocyjną specjalistka dostała mdłości. W pociągu czuła się zazwyczaj nieźle, za kierownicą też, rzecz w tym, że wagony kołysały się na szynach. Jej ciało, jej umysł – wszystko to straciło równowagę. Świat pogrążył się w nudnościach.
Torby, pełne instrumentów i narzędzi, leżały na półkach. A przed nią stał plastikowy kubek czerwonego wina, od jakiegoś czasu zapomniany. Wino poplamiło jej trochę usta. Próbowała oglądać film wśród kłębiących się wokół ludzi, lecz szybko zrezygnowała i zamiast tego zapatrzyła się w rozmazany świat za oknem. Co jakiś czas pociąg wypluwał ludzi na stacjach, aż do końca podróży pozostało jedynie pół godziny. Pół godziny do Ilmarsh.
Poczytała o tym mieście w internecie.
Kiedyś było kurortem. Wszędzie kolorowe cukierki i wata cukrowa nad morzem.
Azyl. Miejsce, gdzie można uciec od codziennej harówki i upić się świeżym powietrzem.
Wreszcie została przy stoliku sama, zrobiła więc z kurtki poduszkę, przycisnęła ją do szyby i zamknęła oczy.
Zapadła w drzemkę. Drzwi na końcu wagonu otwierały się i zamykały. Noga za nogą przejściem szli ludzie z bagażami. Ktoś roześmiał się do telefonu. Ktoś inny cicho rozmawiał. Mijał czas. Obudziła się.
Była na miejscu. Pokonała we śnie prawie sto kilometrów.
Gdy wysiadła z torbami na peron, nikogo tam nie było. Sądząc po rozkładzie jazdy, pociągi przejeżdżały tędy tylko co parę godzin. Były za to plakaty reklamujące zeszłoroczne filmy. Stare ogłoszenia w wyblakłych kolorach. Duszę miasta poznaje się po tym, jak trudno jest mu się sprzedać. Jak się je ocenia. Co może zaoferować.
Nie było ani barierek, ani strażników, ani dosłownie nikogo. Tylko peron, zamknięta poczekalnia, a na ulicy mały klomb z czerwonymi i niebieskimi kwiatami.
Taksówka przyjechała po kilku minutach. Kierowca, dość uprzejmy, choć milczący, nie chciał rozmawiać, co jej odpowiadało.
Dojechali na miejsce. Znalazła się bliżej morza, wciąż jednak niewidocznego.
Adres dostała od policji.
Za warsztatem rosły drzewa. Dęby. Nad wszystkim górowały hotele, niegdyś białe, a teraz pokryte warstwą stuletniej szarości ze smugą koloru. Wypożyczalnia samochodów mieściła się w czerwonym niskim budynku przy tej dziwnej ulicy i miała szyld z napisem JOE’S TYRES.
Weszła do środka. W pomieszczeniu pachniało popiołem i dymem papierosowym. Na półce obok lady stał rząd odświeżaczy powietrza do samochodów. Siedzący za ladą nastolatek grzebał w stercie kluczyków.
– Ty jesteś Joe? – spytała.
Zdezorientowany chłopak podniósł wzrok.
– Słucham?
– Jesteś Joe?
– Niby dlaczego?
Zmarszczyła brwi.
– Tam wisi szyld...
– Jaki szyld?
– Na zewnątrz... – Westchnęła i nachmurzona spróbowała się uśmiechnąć. – Wiesz co? Nieważne. Przyszłam odebrać samochód.
– Jakiego pani szuka?
– Do wypożyczenia, jest zarezerwowany...
– Przez kogo? – Chłopak przestał grzebać w kluczykach.
– Przez tutejszą policję.
– Aha, chodzi o tę farmę...
Nie przytaknęła ani nie zaprzeczyła. Po prostu czekała.
– Nazwisko?
– Cooper Allen.
Nastolatek podał jej kluczyki.
– Na cztery dni – rzucił.
* * *
Kiedy przyjechała do hotelu, było już prawie ciemno. Między stojącymi na bulwarze latarniami wisiały sznury kolorowych światełek, a na bocznej ścianie budynku widniał napis COATES INN wymalowany starodawnymi literami.
Padało, ale nie włożyła kaptura, bo miała niedaleko do wejścia. Wygładziła ciemne włosy, pchnęła drzwi i jej mokre palce pozostawiły wilgotne plamki na brudnym szkle.
Recepcja była zamknięta.
Na ścianie wisiało przyklejone taśmą ostrzeżenie: KAŻDY PRZYŁAPANY NA SPRZEDAŻY NARKOTYKÓW ZOSTANIE USUNIĘTY Z HOTELU.
Super. Żadnych narkotyków. Świetnie.
W żółtym świetle bulgotało akwarium. Wydawało się, że w pobliżu nikogo nie ma. Z holem sąsiadowała restauracja, lecz albo była w remoncie, albo nie działała, bo piętrzyły się tam sofy, jak po jakimś dawno zapomnianym włamaniu. Pod tylną ścianą stał rząd brudnych materaców.
– Mogę w czymś pomóc?
Odwróciła się i zobaczyła starszego, łysiejącego mężczyznę. Powiedziała, o co chodzi, i dostała klucz. Mężczyzna chciał skserować jej paszport, bezprawnie, bo była Angielką, więc musiała się z nim wykłócać i ściągnąć na telefon odpowiedni przepis.
– Od dawna kseruje pan wszystkim paszporty?
– Nie – mruknął, chcąc jak najszybciej odejść.
Hm.
On wyszedł, a ona poszła do swojego pokoju. Winda była stara, ręcznie zamykana. Wszędzie wisiały ostrzeżenia, żeby do kabiny nie wchodziło za dużo osób. Nie żeby teraz stanowiło to jakiś problem. Na piętrze też ziało pustką, ale tak wyglądał zmierzch każdego podupadającego hotelu. Brak gości, samotność, która dokuczała bardziej niż czyjeś oczy – Cooper potrzebowała ludzi, nawet jeśli nie musiała z nimi rozmawiać.
Zabrała ubrania na cztery dni, dokładnie na tyle, na ile zarezerwowano hotel, więc nie zawracała sobie głowy rozpakowywaniem. Przybory toaletowe rzuciła obok umywalki w łazience. W plecaku miała kilka butelek wody, puszkę lemoniady i gumę do żucia. Zdjęła fioletową kurtkę, zielony top, dżinsy i czarny zegarek z czerwoną obwódką. Weszła do kabiny i sprawdziła ciśnienie wody. Prysznic wzięła przy uchylonych drzwiach.
Uwinęła się w pięć minut. Pod łóżkiem znalazła suszarkę. Miała za długie włosy i nie znosiła, kiedy opadały jej na twarz. Rozpuszczała je tylko na specjalne okazje.
Których nie miała, przynajmniej ostatnio.
Włożyła czerwony sweter i te same dżinsy.
Rozsunęła zasłony. Świat wyglądał tak samo jak przedtem.
Za cienką szybą falowało morze. Wiedziała, że nie zaśnie, jeśli na plaży będzie ktoś hałasował. Przez chwilę stała ze skrzyżowanymi rękami. Widziała swoje odbicie jak każdy, kto patrzy w ciemność. Ciemność wszystko wyolbrzymiała. Ciemność drżała. Ciemne włosy i zniekształcone ciemne oczy, niemal zapadnięte.
Zgasiła górne światło. Teraz widziała lepiej. Teraz było spokojniej.
W oddali coś mrugało. Błyskało. Jakaś łódź? Nadawała sygnały? Niewiele o tym wiedziała.
Ale masowe okaleczenie koni – to zupełnie inna sprawa.
Inspektor, który do niej zadzwonił, spytał, czy już coś takiego widziała. Czy zna podobne przypadki, czy to dzieło szaleńca, czy coś innego.
Motywem mogła być zemsta, jednak z tego, co jej powiedziano, konie należały do różnych właścicieli, niepowiązanych ani ze sobą, ani z miejscową społecznością.
Tego rodzaju zabójstwa były czasem zasłoną dymną dla prawdziwych motywów. Inscenizowano je w ten sposób, żeby władze skupiły się na ich makabrycznym charakterze zamiast na bardziej przyziemnych pobudkach.
– Na przykład na jakich? – Połączenie było fatalne i głos inspektora ginął w trzaskach.
Na przykład na oszustwie ubezpieczeniowym. Lżejszy przypadek obłędu, przynajmniej pozornie. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych zabito sto koni, a w końcu zamordowano człowieka, dlatego zaangażowano FBI, które ukróciło ten proceder.
Inspektor obiecał przyjrzeć się miejscowym właścicielom koni. Dodał, że jego zespół z niecierpliwością czeka na jej przyjazd.
Teraz była sama i patrząc na tonące w nocnej pustce morze, poczuła się lepiej.
Musiała się napić. Musiała coś zjeść. Wyszła, zamykając drzwi na klucz.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------