- W empik go
Pójdę twoim śladem - ebook
Pójdę twoim śladem - ebook
Nagroda Wielkiego Kalibru i Nagroda Czytelników Wielkiego Kalibru 2018!
Wiosna roku 1919. Porucznik Antoni Fischer, weteran armii pruskiej i uczestnik powstania wielkopolskiego, wraca do Poznania. Oddelegowany z frontu powstańczego ma zająć się organizacją i tworzeniem w mieście polskiej policji. Już w kilka godzin po przyjeździe do miasta Fischer staje przed pierwszym w swojej karierze wyzwaniem śledczym.
W budynku dawnej Królewskiej Akademii Niemieckiej, w którym właśnie powstaje Uniwersytet Poznański, pracownicy natrafiają na powieszone zwłoki nocnego stróża. Wszystko wskazuje na samobójstwo – twierdzi wezwany na miejsce lekarz, więc sprawa powinna zostać czym prędzej zamknięta. Jednak Fischera coś niepokoi. Postanawia przyjrzeć się sprawie dokładniej. Szybko okazuje się, że młody policjant, bez śledczego doświadczenia, musi rozwiązać zagadkę, z którą nie poradziłoby sobie wielu jego starszych kolegów.
Pójdę twoim śladem to czwarta część niezwykle popularnego i nagradzanego cyklu kryminałów, której bohaterem jest komisarz Antoni Fischer. Tym razem Ryszard Ćwirlej odsłania przed czytelnikami tajemnicę pierwszego śledztwa prowadzonego przez poznańskiego policjanta.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-130-2 |
Rozmiar pliku: | 944 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poznań
Niedziela, 6 kwietnia 1919
Godzina 3.35 w nocy
Odgłos podkutych butów niósł się w górę i odbijał od ścian kamienic rozciągających się wzdłuż północnej pierzei Starego Rynku z jednej strony i krużganków łączących stary i nowy ratusz z drugiej. Przestraszony kot uciekł w popłochu i ukrył się w niedomkniętej bramie kamienicy, w której mieściła się znana w całym mieście oraz ceniona przez towarzystwo śniadalnia i cukiernia „Amazonka”. Mężczyzna w ciemnej marynarskiej kurtce i kapeluszu naciągniętym mocno na głowę wybiegł z ulicy Żydowskiej, przemierzył szeroką połać placu rynkowego i wpadł w bramę wiodącą do przechodzącej za ratuszami wąskiej uliczki. Znalazłszy się w tej ciemnej, przypominającej wąwóz przestrzeni, przystanął na chwilę i rozejrzał się bezradnie, szukając gorączkowo drogi. Wybrał jedno z dwóch najbliższych przejść. Skręcił w lewo w wąską, zabudowaną z dwóch stron niewysokimi kamieniczkami Kurzą Nogę. Był to niewielki zaułek przecinający przestrzeń południowego kwartału domów zapełniających sam środek rynkowego placu. Wewnątrz było ciemniej niż gdziekolwiek indziej na tej obszernej staromiejskiej przestrzeni, więc istniała szansa, że akurat tutaj będzie można spokojnie się ukryć. Uciekinier jednak popełnił błąd. Zamiast wejść w uliczkę po cichu, starając się nie zwracać na siebie uwagi, wbiegł w nią, stukając głośno butami. Hałas natychmiast zwrócił uwagę drzemiącego na progu swojego domu Marcelego Spychały, majstra szewskiego, który niedawno wrócił do domu z gospody „U Okonia” na Mostowej. Wrócił, ale do środka się nie dostał. Kilkanaście minut wcześniej, podszedłszy chwiejnym krokiem do własnych drzwi, zapukał energicznie, jak to na gospodarza przystało, ale dopiero po solidnej chwili wewnątrz dało się słyszeć jakiś ruch. Szewc, mimo że był mocno wstawiony, natychmiast rozpoznał szurające laczkami kroki swojej żony Leokadii.
– A czego tam? – zapytała przez drzwi kobieta.
– Jak czego? – zdziwił się gospodarz. – To ja, twój mąż rodzony, wracam do chaty.
– Łe tej, tytę żeś se sprawił?!
– Leośka, otwierej, pókim dobry!
– Ożeż ty, pijanico chłelerna, zaś żeś się opioł jak jako świnia. A siedźże se na dworze i czekej, aż ci lejta przejdzie.
– Ady, Leośka…
– Ciąg mi stąd, szuszwolu uślomprany – warknęła i zaraz rozległy się jej kroki na schodach, zwiastujące definitywne zakończenie rozmowy. Przynajmniej na razie.
Marceli dobrze znał swoją żonę i wiedział, że dyskusji z nią żadnej nie będzie. Na szczęście nie pierwszy raz wracał opity po nocy do domu. Zawsze było tak samo. Leośka była twarda, ale on był przebiegły i – jak zwykle – przygotowany na taki obrót spraw. Usiadł więc na schodach zadowolony i zza pazuchy swojego grubego wojskowego płaszcza wydobył ćwiartkę wódki stołowej. Zanim żonie przejdzie złość i zrobi się jej żal biedaka siedzącego na zimnie, on spokojnie wypali sobie fajkę i popije wódeczki, którą kupił, wychodząc z gospody.
Ledwo zdążył opróżnić butelczynę, gdy usłyszał dudniące po bruku kroki. Zdziwił się, że są takie szybkie, bo po nocy ludzie chodzili tu zazwyczaj wolno i ostrożnie. Bruk na rynku w Poznaniu za nic nie przypominał tego równego, dobrze zeszlifowanego, jaki położono przed wojną przed cesarskim pałacem na Świętym Marcinie. Bruk był nierówny i obfitował w sporych rozmiarów wyrwy, więc miejscowi dobrze wiedzieli, czym może się skończyć bieganie po takiej powierzchni. Znaczy biegł niemiejscowy, pomyślał Spychała i na wszelki wypadek poderwał się na równe nogi, żeby sprawdzić, co to za jeden lata po jego fyrtlu. Przelazł przez niewysoki, ceglany murek oddzielający jego posesję od uliczki. Tylko stanął na bruku, a już prawie znalazł się na ziemi. Biegnący mężczyzna wpadł na niego jak taran. Marceli stracił równowagę i potoczył się na ogrodzenie. Na szczęście zdążył się go uchwycić.
– Merde! – warknął obcy i już chciał biec dalej, ale przecież poznański szewc miał swój honor i jak kto brzydko się do niego wyrażał, to wiadomo, że takie wyrażanie trzeba było gościowi zaraz wybić z głowy. Chwycił go za kołnierz i przyciągnął do siebie.
– Ja do was z sercem, a wy mnie mordą w ślypia? Mordę to ma pies, a nie porzundny szewc…
Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Potężny cios wylądował na szewskiej szczęce. Głowa poleciała do tyłu, a ciało nagle straciło twarde oparcie na ziemi i runęło w dół.
– Va te faire foutre! – warknął mężczyzna i przeskoczył nad rozpłaszczonym na bruku, niezmiernie zdziwionym Marcelim Spychałą, który właśnie zamykał oczy, pogrążając się w błogiej nieświadomości. Pogrążyłby się w niej całkowicie, gdyby nie to, że leżał twarzą w kierunku bramy wychodzącej z Kurzej Nogi na Stary Rynek, tam gdzie dalej otwierała się jasna, bo oświetlona gazowymi latarniami przestrzeń ulicy Wrocławskiej. Ten, który go powalił, pobiegł w tamtym kierunku, ale po kilku krokach zatrzymał się. W bramie stało troje ludzi. Mężczyźni wolnym krokiem ruszyli w kierunku stojącego na środku uliczki i rozglądającego się bezradnie zbiega. Ten stał jeszcze przez moment, zapewne obliczając swoje szanse. Rachunek wypadł niekorzystnie, bo naraz mężczyzna obrócił się i zaczął biec w przeciwną stronę. Nie przebiegł nawet dziesięciu kroków. Mniej więcej w miejscu, w którym leżał pod murem odzyskujący właśnie przytomność Spychała, znowu się zatrzymał. Kolejnych trzech ludzi zbliżało się do niego. Musiał zdać sobie sprawę, że znalazł się w potrzasku.
Marceli nieraz widział bójki na Starym Mieście, jednak zazwyczaj były to walki honorowe, gdzie jeden stawał naprzeciw jednemu, no ewentualnie przeciwko dwóm przeciwnikom. Ale sześciu na jednego to już było niehonorowo. Gdyby miał w sobie trochę siły, powiedziałby im o tych swoich wątpliwościach, ale czy ktoś by go w ogóle słuchał? Pewnie nawet by z nim nie gadali. Bo i o czym tu gadać. Nie dość, że nie pogadają, to jeszcze mordę obiją. Nie miał zamiaru chodzić z obitą twarzą i do tego jeszcze niezbyt przyzwoitym wyglądem straszyć swoich klientów. Musiał więc coś zrobić. Przez sekundę rozważał wszystkie możliwości. Nie było ich wiele, więc sekunda wystarczyła. Szybko jak kot podniósł się i rzucił za ten ceglany murek. Tu był w miarę bezpieczny, ale przede wszystkim niewidoczny dla napastników. Ostrożnie wychylił głowę znad ceglanej krawędzi.
Tych sześciu zbliżało się powoli, a jeden postanowił najwyraźniej stanąć do nierównego pojedynku. Zdjął z głowy kapelusz, a z ramion kurtkę. Rzucił ubranie przez mur wprost na Spychałę, zasłaniając mu widok. Nikt jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na porzuconą garderobę. Uwaga napastników skupiła się na mężczyźnie, który tymczasem wyciągnął, nie wiedzieć skąd, wielki bojowy bagnet i na wpół ugiętych nogach rozglądał się uważnie, czekając na atak. Jego przeciwnicy natychmiast, jak na komendę, wydobyli swoje noże – mniejsze od bagnetu sprężynowce, których używało się tutaj dla załatwiania bandyckich porachunków.
– Łe jery – jęknął szewc Spychała i być może powiedziałby coś jeszcze, gdyby ktoś nie położył mu na ustach wielkiej jak bochen chleba łapy.
– Zawrzyj dziób i zaraz mi ciąg do chaty. Ino migiem! – wysyczała mu do ucha polecenie Leokadia i szarpnęła go za sobą. Szewc chwycił szynel, który spadł tymczasem na ziemię, bo tak już był nauczony, że co raz wpadło w ręce, tego się już nie wypuszczało, i dwoma susami dopadł uchylonych drzwi. Zaraz za nim do domu wtoczyła się wielka jak beczka piwa szewcowa. Kobieta odepchnęła go od drzwi i zamknęła je solidnym kluczem. Spychała jednak nie zamierzał zrezygnować z pasjonującego widowiska. Tym bardziej że akurat księżyc wyszedł zza chmur i oświetlił cały zaułek. Przysunął się więc do niewielkiego okienka, które o dziwo było otwarte. To zapewne przez nie Leokadia obserwowała to, co działo się na zewnątrz, i dzięki temu mogła wkroczyć do akcji w odpowiednim momencie.
Tymczasem krąg napastników zacieśniał się. Przeciwnicy mierzyli się wzajemnie wzrokiem, kalkulując swoje szanse. Tylko ten w środku nie miał czego kalkulować. Mógł się jedynie modlić.
– Tötet doch diesen Ferkel! – krzyknął jeden z napastników i ta krótka komenda sprawiła, że wszyscy naraz rzucili się na swoją ofiarę. Nie docenili jednak przeciwnika. Mężczyzna z bagnetem w dłoni jak wytrawny szermierz wykonał niemal podręcznikowy piruet, którego nauczyć się musiał w doskonałej szkole fechtunku. Gdyby miał w dłoniach szpadę, zapewne dosięgnąłby nią wszystkich przeciwników. Bagnet jednak był zbyt krótki. Ostrze rozcięło gardło temu, który odwrócony był plecami do okna Spychały, a temu na lewo od niego rozorało twarz. Obaj natychmiast padli na bruk. Pozostali nożownicy przystanęli, zastanawiając się nad kolejnym ruchem, tymczasem człowiek z bagnetem cofnął się do miejsca, w którym jeszcze niedawno stali ci, których przed momentem wyeliminował z walki. Tyle że nie był to dobry manewr. Za sobą miał on bowiem ceglany murek, który w razie ucieczki musiałby najpierw przeskoczyć, odwracając się bokiem do swoich wrogów.
Znów się pochylił i wyciągnął bagnet przed siebie. Ta poza znów ostudziła zapał nożowników.
– Schlachtet diese Sau! – ponaglił znów kamratów ten, który wydawał się liderem grupy, dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna z brodą i podkręconymi wąsami, w meloniku na głowie. Pozostali ruszyli przed siebie, ale z wyraźnym ociąganiem…
Nóż rzucony wprawną dłonią przeciął powietrze. Mężczyzna wypuścił z ręki bagnet i chwycił się za gardło. Po chwili opadł na kolana, charcząc i brocząc z ust krwawą pianą. Żaden z jego prześladowców się nie ruszył. Spokojnie czekali. Widać mieli doświadczenie i dobrze wiedzieli, czym może się skończyć takie widowisko. Gdy w końcu zwalił się na bruk, herszt bandy zbliżył się do leżącego, a pochyliwszy się, wyszarpał z gardła konającego swój nóż. Zakrwawione ostrze wytarł o jego ramię.
– Entledigen sie doch diesen Arschloch! – rozkazał, wskazując na swoją ofiarę.
Naraz od strony nowego ratusza dało się słyszeć jakiś tumult, a zaraz potem odgłos podkutych wojskowych butów. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Nie było na co czekać. Dwaj pochylili się nad jęczącym cicho, zranionym w twarz kolegą i dźwignęli go. Drugiemu nie byli już w stanie pomóc. Cała piątka szybkim krokiem ruszyła w kierunku bramy prowadzącej w stronę ulicy Wrocławskiej.
Naraz ten w meloniku zatrzymał się i spojrzał tam, gdzie było okienko, z którego całą scenę obserwował uważnie szewc Spychała. Marceli szybko skrył się za ścianą. Czy to możliwe, że ten brodacz dostrzegł go za tym oknem? Gdy wyjrzał po chwili, na uliczce nie było już nikogo. Nie, pocieszył sam siebie, na pewno nie zobaczył. Za ciemno. Nawet kociamber by nie zobaczył, a co dopiero Niemiec?
Zamknął okno akurat w chwili, gdy przy leżących na bruku ciałach zatrzymało się trzech żołnierzy ze Straży Ludowej. Z karabinami gotowymi do strzału rozglądali się uważnie wokół, szukając jakiegoś zagrożenia. Spychała wzruszył ramionami. Niby był świadkiem i mógłby im to i owo opowiedzieć o tym, co się tu wydarzyło. Ale po co? Przecież uczciwy człowiek nie powinien się do niczego mieszać. Zwłaszcza tu, w Poznaniu.
– Chodź już leżeć – zawołała z góry Leokadia.
Widać już jej złość całkowicie przeszła, pomyślał zadowolony szewc i ruszył ostrożnie schodami w górę.
Franc. Spieprzaj, dziadu!
Niem. Zabić to prosię.
Niem. Zarżnąć tego warchlaka.
Niem. Bierzcie tego osła