- promocja
- W empik go
Pojedynek. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 1 - ebook
Pojedynek. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 1 - ebook
Po popołudniowym seansie w małym kinie w Reykjavíku znaleziono ciało młodego chłopca zadźganego nożem. Atak nożownika nie został przez nikogo zauważony. Nikt też nie widział i nie słyszał niczego podejrzanego. Okazuje się, że chłopak miał dość szczególne hobby – nagrywanie dźwięków z filmów oglądanych w kinie. Nieco się obawiał, czy to nie jest nielegalne...
Śledcza Marion Brem na początku nie wiąże sprawy z głośnym pojedynkiem szachowym, który ma się odbyć między mistrzem ze Związku Radzieckiego a pretendentem z USA... Smakowity kryminał z nieoczywistym zakończeniem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8215-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Woźny odkrył zwłoki jakiś czas po seansie. Zapalono światła i w sali nikogo już nie było.
Wszystko to zdarzyło się podczas czwartkowej projekcji o siedemnastej. Kasę biletową otwarto jak zwykle godzinę przed wyświetleniem filmu, a chłopak kupił pierwszy bilet. Kasjerka go nawet nie widziała. Miała około trzydziestki, utapirowane włosy związała niebieską jedwabną wstążką. Papieros dopalał się w popielniczce. Pochłonięta lekturą duńskiego czasopisma dla kobiet, ledwie podniosła wzrok, kiedy zajrzał do okienka kasowego. „Jeden?” – spytała, a on skinął głową. Podała mu bilet i wydała resztę oraz darmowy repertuar, po czym wróciła do czytania. Chłopak włożył resztę do jednej kieszeni, bilet do drugiej i odszedł od kasy.
Lubił chodzić samotnie do kina, najchętniej na siedemnastą, i zawsze kupował popcorn i napój gazowany. W tym kinie miał swoje ulubione miejsce, podobnie jak w każdej innej sali projekcyjnej w mieście. Były różne i było ich tyle samo, ile kin. W Haskolabio na przykład wybierał siedzenie wysoko z lewej. Tam sala była największa, podobnie jak ekran, dlatego wolał oglądać obraz z pewnego dystansu, żeby żaden detal mu nie umknął. Chodziło mu także o pewne poczucie bezpieczeństwa – filmy bywały bardzo przytłaczające. W Nyja bio na przykład siadał na balkonie, w krótkim rzędzie przy przejściu. Najlepsze miejsca w Gamla bio znajdowały się w środkowej loży na piętrze, a w Austurbæjarbio zawsze zajmował fotel po prawej, trzy rzędy poniżej wejścia. W Tonabio najchętniej lokował się w rzędzie przy drzwiach, żeby móc wyciągnąć nogi, zwłaszcza że z tego miejsca ekran znajdował się w bezpiecznej odległości. To samo dotyczyło Laugarasbio.
Widownia w Hafnarbio znacznie różniła się od pozostałych sal kinowych i długo nie umiał się zdecydować, gdzie najlepiej usiąść. To było najmniejsze kino z najgorszymi warunkami. Wchodziło się do niewielkiego foyer, gdzie znajdował się bufet ze słodyczami. Ulokowane po obu jego stronach drzwi prowadziły na długą, wąską widownię. Sufit w kształcie kopuły przypominał, że Hafnarbio mieściło się w baraku pozostawionym przez wojska okupacyjne. Po obu stronach widowni wzdłuż rzędów ciągnęły się schodki prowadzące do dwojga drzwi wyjściowych umieszczonych na ścianie z ekranem, po jego bokach. W tej sali siadał wysoko z prawej, kilka foteli od przejścia, czasem z lewej tuż przy nim. Aż wreszcie znalazł swoje ulubione miejsce, wysoko po prawej przy przejściu.
Pozostało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia seansu, więc wyszedł na ulicę Skulagata, a stamtąd w dół nad morze i usiadł na dużym kamieniu. Słońce świeciło. Miał na sobie zieloną bomberkę, a pod nią białą bluzę. W ręku trzymał szkolną teczkę, w której spoczywał stosunkowo nowy kaseciak. Wyciągnął magnetofon i położył sobie na kolanach. W kieszeni kurtki spoczywały dwie kasety. Jedną włożył do urządzenia, nacisnął czerwony guzik nagrywania i skierował mikrofon w stronę morza. Po chwili wyłączył nagrywanie, cofnął kasetę, włączył odtwarzanie i posłuchał nagrania szumu fal. Cofnął jeszcze raz i tym samym zakończył nagranie próbne. Urządzenie było gotowe.
Już wcześniej oznaczył kasety tytułem filmu.
Magnetofon dostał na urodziny ponad rok temu, ale nie miał pojęcia, do czego mógłby go używać. Szybko nauczył się obsługi – w końcu to żadna filozofia nagrywać i odtwarzać, przewijać w przód i w tył. Z początku nawet bawiło go słuchanie własnego głosu jakby z radia, ale nie trwało to długo. Mógł wprawdzie kupować kasety z muzyką, zresztą miał kilka, między innymi składanki z brytyjskiej listy przebojów Top of the Pops, no i Simona i Garfunkela, ale rodzice mieli stary adapter i u nich dźwięk z głośników był o wiele lepszy, więc wolał słuchać płyt. Z radia nagrywał audycję Muzyka młodych i nic poza tym go nie interesowało. Miał ochotę stworzyć coś wiekopomnego i kiedy już zapisał wszelkie możliwe dźwięki wydawane przez siebie, przeprowadził wywiady z rodzicami i niektórymi sąsiadami z bloku, cała frajda zniknęła i kaseciak trafił do szuflady.
Dopóki nie wymyślił dla niego nowego zastosowania.
Chłopak był maniakiem filmowym i w każdej opowieści znajdował coś wartego wydania pieniędzy na bilet. Niezależnie od tego, czy były to musicale z tymi wszystkimi pięknymi ludźmi i wspaniałą scenografią, czy westerny z mocnymi bohaterami, rozgrywające się na preriach. Interesowały go także filmy pokazujące przyszłość i zagładę ludzkości w wojnie atomowej lub statki kosmiczne podróżujące przez czarny kosmos, napędzane wyłącznie wyobraźnią. Wszystko to wnikało mu pod powieki i świeciło w mroku niczym gwiazdy.
A ścieżka dźwiękowa była nie mniejszym cudem. Mógł słuchać szumu wielkich miast, gwaru ludzkich rozmów, słyszeć lądowanie odrzutowca, huk wystrzałów, muzykę, dialogi. Niektóre dźwięki pochodziły sprzed wieków, inne z czasów, które miały dopiero nadejść. Czasem była to krzycząca cisza, czasem – rozdzierający hałas. Tak zrodził się w nim pomysł i chłopak znalazł nowe przeznaczenie dla kaseciaka. Samego filmu nie mógł nagrać na taśmę, ale mógł zarejestrować dźwięki i w wyobraźni ponownie obejrzeć obraz. Zrobił to już kilka razy i miał nagrania z kilku filmów.
Jakiś kwadrans przed seansem woźny otworzył drzwi do foyer i przedarł bilet. W bufecie siedziała młoda dziewczyna, ale zanim tam podszedł, pokręcił się po foyer i obejrzał plakaty zapowiadające nowe filmy. Na jeden z nich czekał szczególnie. Nosił tytuł Mały Wielki Człowiek i główną rolę grał w nim jeden z jego ulubionych aktorów, Dustin Hoffman. Doszły go słuchy, że to niezwykły western, i już nie mógł się doczekać premiery.
Kinooperator bajerował bufetową, a przed kasą ustawiła się niedługa kolejka. Przyszło może dwudziestu widzów. Chłopak postawił teczkę na podłodze, wyciągnął z kieszeni pieniądze przeznaczone specjalnie na zakupy w bufecie, a potem poszedł na swoje miejsce i usiadł. Jak zwykle zjadł cały popcorn i wypił napój, zanim zaczęła się projekcja. Położył magnetofon na fotelu obok, a mikrofon umieścił na oparciu fotela przed nim. Sprawdził, czy kaseta na pewno siedzi w środku i czy wszystko jest gotowe do nagrywania. Powoli na widowni gasły światła, a on nagrywał wszystko, nawet zapowiedzi nadchodzących filmów.
Dzisiaj miał obejrzeć Był tu Salvaje, western z Gregorym Peckiem, którego bardzo cenił. The Stalking Moon – głosił plakat reklamowy w foyer. Po seansie chciał zapytać, czy nie posiadają dodatkowego afisza, który mogliby mu podarować. Niewykluczone, że mają i kilka fotosów z westernu. Je także zbierał.
Ekran ożył. Miał nadzieję, że zobaczy zwiastun Małego Wielkiego Człowieka.
Woźny wszedł na salę niedługo po seansie. Spóźnił się trochę, bo musiał zastąpić kasjerkę. Czasem wyświadczali sobie takie przysługi. Zainteresowanie pokazem o dziewiętnastej było bardzo duże, toteż przed okienkiem ustawiła się spora kolejka. Nie mógł w tym czasie pójść do foyer i poprosił koleżankę z bufetu, aby przedzierała bilety. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, zajrzał sprawdzić salę. Jego zadanie polegało na otwieraniu drzwi wyjściowych widzom po seansie i pilnowaniu, by nikt nie został na widowni na kolejny. Albo nie zakradł się do środka przez drzwi wyjściowe.
Jak zwykle, kiedy zdarzyło mu się spóźnić, widzowie sami otworzyli sobie drzwi, więc zszedł w dół sali i je zamknął. Potem przeszedł na drugą stronę i zamknął drugie. Dochodziła dziewiętnasta, a z doświadczenia wiedział, że goście już się niecierpliwią, żeby zająć miejsca. Wracając do foyer, sprawdzał przestrzenie między rzędami.
W półmroku zauważył jednego śpioszka.
Chłopak z teczką wciąż siedział na miejscu, ale przechylony na fotel obok, więc kiedy wcześniej rzucił okiem na salę, nie było go widać. Spał w najlepsze. Woźny go kojarzył, podobnie jak wszystkich, którzy regularnie uczęszczali do kina i mieli swoje szczególne upodobania – przychodzili na określone seanse i zajmowali z góry upatrzone miejsca. Ten tu często przychodził, niezależnie od tego, jakie filmy wyświetlano, interesowały go wszystkie gatunki. Czasem pytał go o zapowiedzi, kiedy należy się spodziewać nowych tytułów i tym podobne rzeczy, a nawet czy mógłby mu dać jakieś fotosy albo inne materiały reklamowe. Sprawiał wrażenie prostaczka, może nawet infantylnego, zważywszy na jego wiek. I zawsze przychodził sam.
Woźny krzyknął do chłopaka. Na podłodze leżała torebka po popcornie i butelka po napoju.
Chłopiec nie zareagował, więc bileter wcisnął się między fotele, szturchnął go i nakazał mu wyjść z kina, bo zaczyna się następny seans. Ale ten się nie poruszył. Mężczyzna nachylił się więc nad nim i zauważył, że chłopak ma wpółotwarte oczy. Pchnął go mocniej, ale ten się nie poruszył. Wreszcie chwycił go za ramię i chciał postawić na nogi, ale poczuł, że jego ciało jest niezwykle ciężkie i zwiotczałe, więc puścił.
Wtedy zapaliły się wszystkie światła w sali. I dopiero wówczas zauważył na podłodze kałużę krwi.2
Tylko Marion Briem wolno było mieć kanapę w gabinecie. Zresztą nikt o taki luksus nie zabiegał. Kanapa nie rzucała się w oczy i aż dziw bierze, że wzbudzała takie emocje. Stara, zniszczona, z przetartą na rogach skórzaną tapicerką, długa, z trzema miejscami do siedzenia i wygodnymi oparciami na głowę. Wyglądała, jakby służyła głównie popołudniowym drzemkom. I niektórzy ze starszych stażem śledczych zakradali się czasem do gabinetu Marion, gdy ta była poza miastem, by strzelić sobie na niej komara, ale zachowywali dużą ostrożność, by jej właścicielka nie urządziła im karczemnej awantury. Bo kanapa od dawna była kością niezgody wśród policjantów, którzy byli przeciwni przywilejom i nie tolerowali dyskryminacji. Każdy miał mieć po równo. Lecz Marion niespecjalnie to zajmowało, a przełożeni nie zrobili w tej sprawie nic z obawy, żeby nie urazić najlepszego śledczego policji. Regularnie jednak wybuchała dyskusja na ten temat, zwłaszcza gdy pojawiali się nowi pracownicy. Raz nawet jeden żółtodziób posunął się do tego, że postawił sobie kanapę w gabinecie, który dzielił z dwoma kolegami, argumentując to tym, że skoro Marion może mieć leżankę u siebie, to i im powinno być wolno. Minęło zaledwie kilka dni i mebel usunięto, a nowicjusz wrócił do drogówki.
Marion właśnie smacznie drzemała, kiedy Albert wsunął głowę przez uchylone drzwi i powiadomił ją o napaści nożownika w Hafnarbio. Dzielili gabinet, ale nigdy nie okazał kanapie nawet cienia zainteresowania. Ten trzydziestoletni śledczy z prokuratury w Reykjavíku, głowa rodziny mieszkającej w trzypiętrowym bloku przy Haaleiti, został ulokowany w biurze Marion Briem na Borgartun. Nie obyło się bez protestów ze strony Marion, ale okazały się nieskuteczne. Lokale policji śledczej pękały w szwach. Wykorzystywano każdy metr kwadratowy, wszak w pomieszczeniach tych znajdował się nie tylko pion śledczy, ale i stale rozrastający się pion techniczny. Albert miał długie włosy, brodę i ubierał się luzacko, najczęściej w dżinsy i rubaszkę. Zdaniem Marion niepotrzebnie nosił się jak hippis i zdarzało się jej dogryzać mu z tego powodu. Zwłaszcza kiedy się okazało, że Albert ma w sobie ogromny spokój ducha i tolerancję, cechujące tak niewielu, i wszystko to cierpliwie znosił. Miał świadomość, że potrzebuje czasu, aby przekonać do siebie Marion. Korzystał z gabinetu, który pozostawał niedostępny dla innych, i musiał się wykazać. Jedyne, co go naprawdę drażniło, to palenie. Bo Marion często sięgała po papierosa i to wyłącznie w gabinecie, a popielniczka cały czas była pełna petów.
Musiał trzy razy zawołać, zanim doczekał się jakiejkolwiek reakcji z kanapy. Marion mocno spała, a po przebudzeniu nie opuszczały jej obrazy ze snu. A może były to wspomnienia… Coraz trudniej było jej to odróżnić. W każdym razie siedziały w niej zapamiętane z dawnych lat sceny z duńskiego szpitala gruźliczego: bielutka lniana pościel na suchym letnim wietrze, rząd pacjentów wypuszczonych na półkolistą werandę, niektórzy wycieńczeni, stolik z przyrządami lekarskimi, długie igły stosowane przy odmie, ból w boku, kiedy lekarz wbijał igłę w pierś…
– Marion! – krzyknął Albert, dosyć podłamany. – Słyszysz, co mówię? Nastolatek zadźgany w Hafnarbio. Czekają na nas. Technicy już tam jadą.
– Zadźgany w Hafnarbio? – powtórzyła Marion, podnosząc się z kanapy. – A sprawcę złapano?
– Nie, chłopak był sam na sali, kiedy woźny go znalazł – wyjaśnił Albert.
– W Hafnarbio?
– Tak.
– Oglądał film?
– Tak.
– I dźgnięto go w trakcie filmu czy jak?
– No.
Marion stanęła na nogi. Chwilę wcześniej dotarł meldunek od dyżurnego policjanta z Reykjavíku. Podniecony bileter zadzwonił z kina i zażądał, aby policja natychmiast przybyła. Dyżurny kazał mu dwa razy powtórzyć, co się stało. Posłano dwa radiowozy i karetkę oraz zawiadomiono policję śledczą. Albert odebrał meldunek, przekazał informację przełożonemu, wyekspediował techników i obudził Marion Briem.
– Przypomnij im, żeby nie rozdeptali śladów brudnymi buciorami – odezwała się.
– Komu?
– Tym, co już są na miejscu!
Zdarzało się, że ci, którzy pierwsi przyjeżdżali na miejsce zbrodni, zwykle funkcjonariusze drogówki, łazili wszędzie jak jacyś hrabiowie, narażając tym samym dobro śledztwa.
Hafnarbio znajdowało się w odległości spacerowej od biura, lecz w świetle wydarzeń Marion i Albert woleli skorzystać ze służbowego auta. Zjechali w dół Borgartun do Skulagata, do skrzyżowania z Baronsstigur, gdzie mieściło się kino – kryty blachą falistą budynek pamiętający drugą wojnę światową i upamiętniający udział Islandii w wydarzeniach światowych. Dawniej barak należał do armii brytyjskiej. Działało w nim kasyno oficerskie okupantów. Bielone foyer zbudowane zostało z betonu, cała reszta – z żelaza i drewna.
– Kim jest ta mama Sylwii? – spytała Marion nagle w drodze do kina.
– Że co? – zdziwił się siedzący za kółkiem Albert.
– Co ciągle o niej śpiewają w radiu? O jaką właściwie Sylwię chodzi? I co z tą jej matką? O czym oni śpiewają?
Albert nastawił uszu. Z radia rozbrzmiewała amerykańska piosenka Sylvia’s Mother, którą puszczano od tygodni.
– Nie wiedziałem, że słuchasz takiej muzyki – zauważył.
– Nie da się uciec przed tą piosenką. To śpiewają faceci?
– Tak, prawdę mówiąc, sławny zespół – wyjaśnił Albert.
Podjechali pod kino.
– Niedobrze, że to akurat teraz się stało – stwierdził, przyglądając się reklamom filmów w foyer.
Niepokój Alberta miał związek z ostatnimi wydarzeniami w Islandii. W Reykjavíku roiło się od zagranicznych dziennikarzy z całego świata, przedstawicieli najważniejszych agencji informacyjnych, stacji telewizyjnych, radiowych i gazet, które z pewnością nie omieszkają wspomnieć o zdarzeniu w Hafnarbio. W mieście bawił także tłum komentatorów szachowych i wielbicieli królewskiej gry, przedstawicieli Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego i wszystkich tych, których stać było na wyprawę do dalekiej Islandii, a na tyle interesowali się szachami, by nie poskąpić na podróż. Można było odnieść wrażenie, że każde dziecko z zapartym tchem czekało na rozpoczęcie meczu o mistrzostwo świata w szachach, pojedynku stulecia, jak nazywano mające się odbyć w Reykjavíku starcie pomiędzy Bobbym Fischerem a Borisem Spasskim. Islandia po raz pierwszy znalazła się w centrum światowych wydarzeń od czasu, kiedy kraj został zajęty podczas drugiej wojny światowej.
Nadal nie było wiadomo, czy do meczu dojdzie. Mistrz świata Boris Spasski już przyjechał. Pretendent, Robert Fischer, okazał się chimerykiem. Prawie codziennie wysuwał nowe ekstrawaganckie żądania, głównie dotyczące wysokości nagrody, od których spełnienia uzależniał swój udział. Rezygnując w ostatnim momencie z lotu, opóźnił już kilka samolotów pasażerskich z Nowego Jorku. Trudno więc było na nim polegać. Spasski natomiast był bardzo grzeczny, nie chciał robić afery z powodu problemów tworzonych przez Fischera, podkreślał, że przyjechał do Islandii, żeby grać w szachy, i nic innego się dla niego nie liczyło. Taktowne zachowanie mistrza stopiło serca nawet najzacieklejszych wrogów imperium sowieckiego. Zachodnie media trąbiły o wadze pojedynku, postrzegając go jako walkę Wschodu z Zachodem, wolnych demokracji z gnębionymi republikami rad. Nagłówki wielkich gazet nie owijały w bawełnę: „ZIMNA WOJNA TOCZY SIĘ NA ULICACH REYKJAVÍKU”.
Poza tym Islandia na chwilę pojawiła się na pierwszych stronach gazet w wyniku sporu z Brytyjczykami o rozszerzenie przez Reykjavík Wyłącznej Strefy Ekonomicznej wokół wyspy. Londyn zagroził wysłaniem okrętów wojennych na łowiska w celu ochrony swojej floty rybackiej. Rozpostarte nad kanonierkami i trawlerami jej królewskiej mości nożyce straży wybrzeża trafiły na nagłówki prasy światowej, a zainteresowanie pojedynkiem szachowym o mistrzostwo świata w Reykjavíku nie wpłynęło na spadek zainteresowania sporem.
Drzwi na widownię kina ciągle były otwarte, kiedy Marion Briem i Albert zjawili się na miejscu. Przed budynkiem stały radiowozy, a przy tylnym wyjściu – karetka. Na chodniku przed gmachem zgromadził się spory tłumek. Byli to ludzie, którzy wybierali się na seans, oraz ci, którzy z wyprzedzeniem przyszli kupić bilet na dwudziestą pierwszą. Najciekawsi zapuścili się aż do foyer.
Pierwszą decyzją Marion było wyproszenie kilku policjantów z widowni, by umożliwić działanie technikom, drugą – zamknięcie drzwi, by lepiej ochronić ślady na miejscu zbrodni. W tym czasie Albert opróżniał foyer. Stojąca przy bufecie kasjerka spytała, co będzie z seansem o dwudziestej pierwszej. Albert zakomunikował, że przynajmniej do następnego dnia nie będzie żadnych projekcji.
– On tu tak często przychodził – mówiła załamana kobieta. – Był taki spokojny. Nie rozumiem, jak ktoś mógł coś takiego zrobić. Jemu czy w ogóle.
– Znała go pani? – spytał Albert.
– Nie, aż tak to nie, tylko tak samo jak innych, którzy często bywali w kinie. Oglądał wszystkie filmy. Jest kilku takich jak on.
– Był sam?
– Tak. Jak zawsze.
– Kilku takich jak on? To znaczy jakich?
– Że sami chodzą do kina. Zwykle na seanse o piątej. Unikają bardziej obleganych projekcji, jak o dziewiątej wieczorem. Chcą obejrzeć film w spokoju.
– Miejsca macie numerowane?
– Tak, ale jak na seansie jest tak niewielu widzów, to sami decydują, gdzie usiąść.
– Zauważyła pani coś dziwnego w jego zachowaniu?
– Nie – odparła kobieta, która przedstawiła się jako Kiddy. – Nic.
– Niech się pani dobrze zastanowi.
– Nic mi nie przychodzi do głowy… Miał ze sobą swoją teczkę.
– Teczkę?
– No.
– Latem nie ma szkoły.
– Ale on miał teczkę.
Dziewczyna z bufetu stała obok i przysłuchiwała się rozmowie. Nie skończyła jeszcze osiemnastu lat i wyglądała na przerażoną. Jeszcze przed chwilą płakała, a Kiddy usiłowała dodać jej otuchy. Zapytana, powiedziała Albertowi, że niewiele osób kupiło słodycze. Jacyś chłopcy. Zauważyła też na seansie jedną kobietę. Pozostali widzowie to mężczyźni, których nie kojarzyła i nie potrafiła opisać. Nie potwierdziła, by denat miał z sobą teczkę.
Kiedy na salę wszedł Albert i przekazał Marion informację o teczce, pion techniczny przerwał działania, bo nawet po zapaleniu wszystkich kinkietów światło było zbyt słabe i musieli zaczekać na mocniejsze lampy. Ciała nie ruszano, od kiedy szarpnął nim woźny. Na piersiach, siedzeniu i podłodze pod nim widniało sporo krwi. Ponieważ nie było innej możliwości, technicy świecili latarkami. Jeden z nich fotografował zwłoki, krew, pustą torebkę po popcornie leżącą na podłodze, a ciemną widownię regularnie rozświetlały błyski flesza.
– Dużo krwi – zauważył lekarz wezwany na miejsce, by stwierdzić zgon chłopaka. – Dwa sztychy prosto w serce. W żyłach pewno już nic nie ma.
– Widzicie gdzieś teczkę?! – zawołała Marion do techników.
Jeden podniósł wzrok.
– Tu żadnej nie ma! – odkrzyknął.
– Podobno miał ze sobą teczkę – wyjaśniła Marion. – Poszukacie?
Jeden z techników przeszedł wzdłuż rzędów, oświetlając dokładnie przestrzeń między nimi, i zawołał Marion. Podeszła do niego. W miejscach, gdzie siedzieli widzowie, nagromadziło się sporo śmieci na podłodze. Torebki po popcornie, butelki po napojach, papierki od cukierków walały się wszędzie. Można więc było określić, gdzie siedzieli ci, którzy kupili coś w bufecie. Marion zauważyła, że w pobliżu miejsca, w którym znaleziono chłopca, nie było żadnych śmieci. Technik oświetlił podłogę przed rzędem u dołu sali i zauważył butelkę po alkoholu. Podszedł bliżej i skierował na nią snop światła.
– Co to? – spytała Marion.
– Rum – odparł. – Pusta butelka. Mogła się tu potoczyć gdzieś z góry, chociaż podłoga nie jest za bardzo pochylona. Nic więcej wokół flaszki nie ma.
– Nie ruszaj jej. Musimy narysować szkic sali. Co gdzie leży.
– Chyba skończyłem – odezwał się fotograf, pstryknąwszy kilka zdjęć butelce.
Wyszedł do foyer, a Marion poszła za nim. Odnalazła biletera, który miał na imię Matthias. Kazała mu iść za sobą. Poprosiła, by dokładnie opowiedział, jak znalazł ciało i jaki zastał widok, a on starał się nie pominąć niczego, co jego zdaniem mogło mieć znaczenie.
– Sprzedaliście dużo biletów na siedemnastą?
– Sprawdzaliśmy to z Kiddy. Piętnaście.
– Rozpoznaliście kogoś z tych widzów? Jacyś stali bywalcy?
– Tylko ten chłopak – odpowiedział woźny. – Nie zastanawiałem się nad tym specjalnie. Gramy amerykański western, dość popularny, i wydaje mi się, że to byli w większości faceci. Tak to zwykle bywa z westernami. O siedemnastej rzadko zjawiają się kobiety.
– W większości? – zauważyła Marion.
– Tak, na widowni była jedna kobieta. Nie widziałem jej, nie zauważyłem, aby wcześniej przychodziła. Było kilku nastolatków i jacyś faceci, ale nie wiem, ani jak się nazywają, ani kim są. No, i ten z telewizji.
– Kto?
– Aj, jak on się nazywa… Dość znany. Pogodę przepowiada. No jak się nazywa?
– Dziennikarz? Meteorolog?
– Tak, pogodę przepowiada. Zauważyłem go. Kupił bilet.
– A jakieś szczegóły? Znał tego chłopaka? Rozmawiali ze sobą?
– Nie, nie sądzę. Nie widziałem. Poznałem go po prostu z telewizji. Wiecie, co to za chłopak?
– Nie, jeszcze nie. Ale go kojarzysz? Jako pracownik kina.
– Tak, często przychodził. Oglądał wszystkie filmy. To świetny chłopak, na ile zdołałem go poznać. Grzeczny, ale i trochę dziwny. Jakby był taki trochę prosty, biedaczek. I zawsze przychodził sam. Nigdy go z nikim nie widziałem. W pozostałych kinach też na pewno go znają. Jeśli to coś da. Tam pewno też miał swoje ulubione miejsca. Wielu jest takich. Zawsze siadają w tym samych fotelach.
– I ten chłopiec też, tak?
– Tak, najczęściej siedział tam z prawej u góry.
– Czy ktoś mógł wiedzieć, że on tam siedzi? – spytała Marion.
Woźny wzruszył ramionami.
– Nie wiem – odparł. – Wykluczyć nie można.
– Zauważyłeś, czy miał z sobą teczkę?
– Chyba tak. Miał teczkę.
– A ten western jest coś wart? – zapytała Marion Briem, wskazując na plakat The Stalking Moon na ścianie.
– Nawet niezły. Idzie dobrze. Pani się może interesuje westernami? Wielu rodaków je lubi. Przypominają sagi o Islandczykach.
– Tak – odpowiedziała Marion. – Najbardziej lubię Poszukiwaczy. Ale nie mam zbyt dobrego zdania o Gregorym Pecku.
– Ja uważam, że jest niezły.
– Sprzedaliście piętnaście biletów, powiadasz?
– Tak.
– Jak oni śpiewali w Wyspie skarbów? To nie szło jakoś tak podobnie?
– Wyspie skarbów?
– Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni – wyjaśniła Marion. – I butelka rumu.3
Marion udała się do kabiny, aby porozmawiać z operatorem, lecz po chwili w drzwiach stanął Albert z poważną miną i dał jej znak, że ma sprawę.
– Znaleźli jego dowód, mamy adres – szepnął. – Chłopak miał siedemnaście lat, urodził się w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku. Na imię miał Ragnar. Ragnar Einarsson. Mieszkał w Breidholt.
Poszli razem do foyer, a stamtąd na widownię, gdzie zwłoki nadal leżały nietknięte, przechylone na siedzenie obok, jak zostawił je woźny. Technik pokazał Marion jego dowód. Czerwony od krwi. Chłopak trzymał go w wewnętrznej kieszeni kurtki.
– Pojedziemy pogadać z jego rodziną – zdecydowała Marion. – Kończycie już tutaj?
– Tak – przytaknął technik. – Nie znaleźliśmy narzędzia zbrodni. Przeszukaliśmy kosze na śmieci i inne podobne miejsca wokół kina, ale bez skutku. Kilku chłopaków nawet poszło na brzeg, inni w górę Hverfisgata. Może szczęście będzie im sprzyjać. Macie już jakieś pojęcie, co się mogło stać?
– Żadnego.
Wychodząc, Albert zatrzymał się przed plakatem The Stalking Moon w foyer.
– Stalking Moon? – zamyślił się. – O co chodzi z tym tytułem?
– Księżyc cię prześladuje, gdy jest intensywny, czerwony. U Azteków oznacza śmierć króla.
– Czyli nic dobrego?
– W innych starożytnych cywilizacjach też odgrywał pewną rolę. Ale nigdy nie zwiastował nic dobrego. Nawet w naszej Sadze mieszkańców Eyri.
Marion zajrzała jeszcze na widownię.
– W tym kontekście to nawet dość interesujące.
– Co?
– Jeśli ktoś widział czerwony księżyc, umierał.
Był ciepły letni wieczór i zgromadzonych przed kinem gapiów ciekawiło, co się stało na widowni, bo w radiu podali informację o zabójstwie. Marion musiała odsuwać ludzi w drodze do auta. Albert szedł tuż za nią. W foyer stali Kiddy i operator, odprowadzali ich wzrokiem. Kiedy już skończyły się oględziny miejsca i drzwi foyer wreszcie się zamknęły, operator nachylił się do Kiddy i szepnął:
– Zdarzyło ci się już kiedyś, że nie od razu się zorientowałaś, czy to facet, czy baba?
– Dziwne – odpowiedziała Kiddy. – Właśnie się nad tym zastanawiałam.
Rodzina Ragnara mieszkała w bloku w Efra-Breidholt, najmłodszej przedmiejskiej dzielnicy Reykjavíku. Rozciągała się na południowy wschód od rogatek miasta i nadal ją budowano. Marion i Albert musieli ostrożnie stawiać kroki nad szalunkami i kałużami i przeciskać się obok betoniarek do klatki schodowej. Na wzgórzach wokół, zwanych czasem Wzgórzami Golan, powstawały bloki, niektóre wielkie, dziesięciopiętrowe, inne niższe, stojące w rzędach wzdłuż ulic. Poniżej stała zabudowa szeregowa i domki jednorodzinne dla lepiej sytuowanych. Bloki stawiało państwo dla najgorzej zarabiających, którzy żyli w niedostatku od czasów kryzysu i wojny, kiedy to zaczęła się wielka migracja ludności ze wsi do miasta w poszukiwaniu pracy. Wielu z nich do tej pory mieszkało w suterenach, kurnikach, przeciekających powojskowych barakach, a teraz mieli szansę na lepszą egzystencję w nowoczesnych mieszkaniach w bloku, dwu- i trzypokojowych, z wyłożoną kaflami łazienką, przestronnym salonem i kuchnią z wszelkimi wygodami.
W klatce, w której mieszkał Ragnar, szlifowano tynki, przygotowując je do malowania. Domofon jeszcze nie został zainstalowany, ale skrzynki pocztowe już wisiały na ścianie i to tam śledczy odnaleźli imiona rodziców Ragnara. Mieszkali na drugim piętrze po lewej. Rodzice z trójką dzieci, licząc Ragnara.
– Miał dwie siostry – zauważyła Marion.
Weszli na schody i w drodze do góry spotkali srogą drużynę dzieciaków uzbrojonych w nowiuśkie miecze i tarcze z resztek drewna budowlanego. Mali wikingowie wybiegli z krzykiem na podwórko, nie zwracając uwagi na emisariuszy policji.
Albert chciał zapukać do drzwi, ale Marion go powstrzymała:
– Dajmy im jeszcze minutę.
Zawahał się.
Czas mijał, a Marion mamrotała pod nosem:
Słuchaj, niebios cieślo,
mej błagalnej pieśni,
ześlij na mój dom
litościwość twą.
Albert spokojnie czekał.
– Powiedz im to bez ogródek – powiedziała Marion i dała mu znak, by zapukał. – Ni więcej, ni mniej.
Drzwi się otworzyły. Dziesięcioletnia na oko dziewczynka spojrzała pytająco na niespodziewanych gości. Z mieszkania dobiegał ciężki zapach strawy, kruszejącej ryby i rozpuszczonego łoju, zmywania i palenia.
– Tata w domu, dziecinko? – zapytał Albert.
Dziewczynka poszła po tatę, który położył się z książką po kolacji. Wyszedł do nich mężczyzna raczej otyły, w roboczej koszuli, szelkach, z włosami w nieładzie. W tej samej chwili żona wyszła z kuchni z dziewczynką w wieku konfirmacyjnym.
Albert zabrał głos:
– Przepraszamy najmocniej za najście…
Nie dokończył.
– Nie, nic się nie stało – odezwał się mężczyzna. – Proszę nie stać tak na klatce, zapraszam do środka. Co państwa do nas sprowadza? To z powodu bloku?
Albert wszedł do salonu, a Marion za nim. Policjant wyjął dowód Ragnara.
– To dotyczy państwa syna, Ragnara Einarssona.
– Co się stało? – spytała kobieta, niska, szczupła, bardziej skłonna do przejmowania się niż małżonek, który jeszcze nie do końca się wybudził.
– Ragnar Einarsson, lat siedemnaście?
– No.
– To on? – spytał Albert i podał im zakrwawiony dowód. Na pierwszej stronie widniało czarno-białe zdjęcia chłopaka.
– Tak, to Raggi – przyznał mężczyzna. – Co się stało? Co to jest na dowodzie?
– Ja… – zaczął Albert.
– Może dziewczynki poszłyby do pokoju – zasugerowała Marion.
Kobieta spojrzała na swoje dzieci i nakazała im iść do siebie. Obie posłuchały bez słowa sprzeciwu.
– Obawiam się, że Ragnar nie żyje – oznajmił Albert, kiedy dziewczynki znikły. – Został zadźgany w kinie. Nie wiemy jeszcze, kto na niego napadł ani dlaczego.
Małżonkowie patrzyli na siebie. Zdawali się zupełnie nie rozumieć jego słów.
– Co..? – westchnęła kobieta.
– Jeszcze raz… Skąd państwo jesteście? – zapytał mąż.
– Jesteśmy z policji – powiedział Albert. – Przykro nam, że musimy to państwu zakomunikować. Pastor jest już w drodze, coś go zatrzymało. Ale zaraz tu będzie, to znaczy jeśli życzą sobie państwo jego obecności.
Mężczyzna opadł na fotel, ale Marion musiała go wesprzeć, żeby nie upadł na podłogę. Kobieta patrzyła to na męża, to na Alberta, to na Marion.
– Co pan mówi? – jęknęła. – Co to ma znaczyć? Ragnar nigdy nikomu nie zrobił nic złego. To jakieś nieporozumienie. To musi być nieporozumienie!
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby dowiedzieć się, co się stało – zapewnił Albert. – Powiedziano nam, że był sam. Może miał zamiar się z kimś spotkać..?
– Sam? – zamyśliła się kobieta. – Ragnar często był sam.
– Nie, nie miał zamiaru z nikim się spotykać – zapewnił jej mąż.
– A miał tu w bloku jakichś przyjaciół, z którymi moglibyśmy porozmawiać? Może planował się z kimś spotkać, a państwo o tym nie wiecie?
– On tutaj nie ma przyjaciół – odparła kobieta. – Dopiero co wprowadziliśmy się tu z Selbudir, mieszkamy zaledwie od pół roku, więc nawet nie miał czasu, żeby poznać jakichś kolegów.
– On jest dość szczególny – dodał małżonek.
– To znaczy?
– Co się stało? – spytała kobieta. – Możecie mi powiedzieć, co się stało? Powiedzcie mi po prostu, co się stało!
Albert opisał sytuację z Hafnarbio. Nie pominął niczego istotnego, ale starał się być bardzo delikatny. Małżonkowie jeszcze nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że ich życie nigdy nie będzie już takie samo.
– Musicie państwo zidentyfikować zwłoki – oznajmił Albert na koniec.
– Zidentyfikować? – powtórzyła kobieta. – Gdzie? Jak? Możemy pojechać teraz? Możecie nas tam zawieźć?
– Oczywiście – zapewnił ją Albert. – Możecie jechać z nami.
Kobieta ruszyła do wieszaka przy drzwiach po płaszcz. Mężczyzna wstał i włożył marynarkę. Pożegnali córki z nieobecni twarzami. Dziewczynki patrzyły pytająco na rodziców. Albert i Marion odprowadzili małżonków do samochodu. Uzbrojone po zęby dzieciaki z klatki stały na podwórku. Kiedy mijał je nieoznakowany wóz policyjny, kierując się w stronę Breidholtsbraut, ogłosiły chwilowe zawieszenie broni.
Zwłoki Ragnara przewiezione zostały do kostnicy szpitala krajowego przy Baronsstigur w celu przeprowadzenia autopsji. Spoczywały na stalowym stole, przykryte białym prześcieradłem. Kiedy Marion i Albert dowieźli rodziców chłopaka, ubrany w biały fartuch anatomopatolog przywitał każde z nich uściskiem dłoni. Następnie podszedł do stołu i zdjął prześcieradło z twarzy chłopca. Ragnar wciąż miał na sobie ubranie, w którym wyszedł z domu.
Kobieta zasłoniła ręką usta, żeby zdławić krzyk. Mężczyzna stał bez ruchu i patrzył na syna. Potem skinął głową.
– To Ragnar – powiedział. – To nasz Ragnar.
Niewielka nadzieja, którą żywili w cichej rozpaczy, że to nieporozumienie, jakaś absurdalna pomyłka losu, że wszystko znów będzie dobrze, zgasła w okamgnieniu. Kobieta się rozpłakała, a mężczyzna objął ją ze łzami w oczach.
Marion Briem skrzywiła się i pociągnęła za sobą Alberta. Wyszli na korytarz, zamykając za sobą cicho drzwi.4
Pierwszego lata w Reykjavíku Marion pojechała z kierowcą na wschód nad Thingvallavatn złowić pstrągi, które potem zostały wpuszczone do niewielkiego stawu za domem. To stary zwyczaj, jeszcze z czasów, kiedy synowie właściciela byli mali. Latem pstrągi dostarczały dzieciakom rozrywki, pływając tam i sam. W gorętsze dni, kiedy chłopcy studzili w stawie stopy, ryby krążyły wokół nich. Wieczorami podpływały pod powierzchnię, jakby chciały popatrzeć sobie na ludzi rozprawiających w ogrodzie. Chłopcom zakazano odławiać ryby czy wyrządzać im krzywdę w jakikolwiek sposób, ale czasem, gdy nikt nie widział, zakradali się i wyciągali pstrągi za ogon, by przez chwilę je potrzymać, a potem znów wpuścić do wody. Wraz z nadejściem jesieni, zanim staw zamarzł do dna, kierowca wpuszczał je z powrotem do jeziora, gdzie z prędkością błyskawicy znikały w zimnej głębinie.
Zwyczaj ten utrzymał się, dopóki chłopcy nie dorośli. Każdego lata odbywano podróż nad jezioro Thingvallavatn po żywe pstrągi, by je przewieźć do małego stawu. Kierowca nosił rzadkie imię Atanazy. Przez jakiś czas pozostawał na usługach rodziny, wykonując wszystkie konieczne przydomowe prace. Poza nim w domu zatrudniano jeszcze dwie pokojowe, z których jedna pracowała także jako kucharka. Atanazy zarządzał całym domem i innymi nieruchomościami. Pilnował, by wszystko grało, kiedy państwo wydawali przyjęcia, czy to popołudniowe koktajle, czy kolacje, poza tym dbał o ogród, który był jego oczkiem w głowie i dobrze świadczył o jego pracowitości. Najbardziej jednak lubił jeździć z balią nad jezioro łapać pstrągi.
Marion służyła mu pomocą, zresztą bardzo się lubili. Atanazy, nazywający siebie samego huskarlem, zawsze miał dla niej cierpliwość i zrozumienie. Zabierał ją ze sobą na różne lżejsze roboty i instruował, próbując ją czegoś nauczyć, traktując jako wyjątkową podopieczną. Dlatego też Marion często przebywała z nim w ogrodzie, poznawała rozmaite rośliny, płody ziemi, chmury zwiastujące opady i zieloną moc słońca. Warzywniak rodzinny mieścił się na skraju gospodarstwa przy Kringlumyri i tam Atanazy hodował brukiew, marchewkę i kartofle. Kiedy zbliżał się czas zbiorów, cała służba jechała wielką ciężarówką na wschód do Kringlumyri, niedaleko miejsca, w którym mieszkańcy Reykjavíku wydobywali torf, i napełniała pakę warzywami.
Domowi pracownicy nigdy nie nazywali gospodarzy inaczej niż państwem. Kiedy kryzys światowy miał się ku końcowi, a wielu ludzi rozumiało, że nadchodzi jeszcze bardziej niepewny czas, rodzinie powodziło się najlepiej. Gospodarz był jednym z tych, którzy dzięki przenikliwości i pracowitości wzbogacili się na rybołówstwie. Rozsądnie obchodził się z majątkiem, nie zezwalał na rozrzutność, ale nie można mu też było zarzucić skąpstwa. Żonę miał Dunkę, równie przedsiębiorczą jak on. Doczekali się trzech synów, których wysłali do szkół w Kopenhadze. Najstarszy wrócił kilka lat wcześniej, założył rodzinę i pracował jako prawnik. Dwaj pozostali nadal przebywali w Kopenhadze, a latem przyjeżdżali do domu pracować w ojcowskiej firmie.
– W Manitobie przynajmniej mieli porządne drogi – westchnął Atanazy, usiłując ominąć spory kamień, który jednak uderzył z hukiem w podwozie. Będąc w wieku Marion, wyjechał z rodzicami za wielką wodę, ale potem, osiągnąwszy wiek średni, wrócił do Islandii i znalazł zatrudnienie u armatora. Marion często słyszała, jak Atanazy mówił, że nie powinien był wracać do kraju, lecz pozostać w Kanadzie, i ta śpiewka zaczynała się, kiedy tylko przekraczali rogatki miejskie. Twierdził, że nie rozumie, co sobie wtedy myślał. Nie chciał natomiast narzekać na służbę u państwa, wręcz przeciwnie, odnosił się z pełnym szacunkiem do swojego pracodawcy i jego duńskiej połowicy, złego słowa by nie dał na nich powiedzieć – chyba że odnośnie do traktowania biednej dziewczyny.
– To tacy porządni ludzie – mówił dość podekscytowany, co było do niego niepodobne. Był wyrozumiałym pięćdziesięciolatkiem, spokojnego usposobienia, o dużej empatii, życzącym każdemu dobrze, choć niespecjalnie urodziwym – łysym, o wielkich ustach i płaskim nosie. – Dlatego nie pojmuję, że tak ciebie traktują – powiedział. – To pewno pani decyduje. Duński snobizm.
Droga była stosunkowo nowa, otwarta z okazji wielkich obchodów święta Althingu kilka lat temu. Prowadziła przez wyżynę Mosfellsheidi i przy Thorgerdarflöt zbiegała się ze starą drogą na Thingvellir. Nie bardzo jednak o nią dbano, przez co po ostatnich deszczach zrobiła się błotnista i ciężka i Atanazy musiał mocno się napracować, żeby utrzymać auto na kursie.
– Uważam, że powinni spojrzeć faktom w oczy – powiedział i ominął wielką dziurę, a Marion aż podskoczyła na przednim fotelu. – Powinni przestać udawać i wreszcie przyznać, kim jesteś – dodał. – Nie rozumiem, jak mogli w ten sposób potraktować twoją matkę.
– Uważaj! – krzyknęła Marion.
– Widzę! – uspokoił ją Atanazy i udało mu się uniknąć zderzenia z wielkim kamieniem. – No i oczywiście chodzi o pieniądze. Masz prawo do jakiegoś spadku, a oni oczywiście nie chcą o tym słyszeć.
To poranny przyjazd najstarszego syna państwa wzbudził taki gniew w Atanazym. Nie był częstym gościem w domu, ale tym razem przywiózł całą swoją rodzinę, żonę i dwie malutkie córki. Powiadano, że to on jest ojcem Marion, choć się do tego nie przyznawał. Matka dziewczynki na imię miała Dagmar i podobnie jak pani domu pochodziła z Danii. Urodziła się i wychowała w Reykjavíku – matka Dunka, ojciec Islandczyk, oboje zmarli podczas epidemii hiszpanki, a Dagmar dzięki znajomościom zamieszkała u państwa. Trzy lata później zaszła w ciążę z ich najstarszym synem, który jednak nie przyznał się do zażyłości, ale i tak wysłany został najbliższym statkiem do Kopenhagi. Dagmar usłyszała, że ma się wynosić z domu. Urodziła Marion po przenosinach do gospodarstwa rolnego niedaleko Olafsvik. Próbowała jakoś skontaktować się z ojcem maleństwa, ale on nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Nie dowiedziała się nawet, że się w Danii ożenił.
Kiedy Marion skończyła trzy latka, wybrała się z Dagmar na bal do Hellissandur. Musiały pokonać górę Olafsvikurenni i wykorzystać niski poziom wody w morzu. Działo się to zimą, a podróżni zasiedzieli się w Hellissandur. W drodze powrotnej nadeszła większa fala i wcześniej zaczął się przypływ. Wszyscy zauważyli, że nie uda im się dotrzeć do Forvadi. Zdecydowali się więc zawrócić, ale uderzyła ogromna woda i kilka osób straciło grunt pod nogami, a grzywacze porwały dwie kobiety. Utonęły. Jedną z nich była Dagmar. Dwa dni później morze wyrzuciło zwłoki na brzeg na zachód od rzeki Holmkelsa. Pochowano je w Olafsvik.
Marion nie pamiętała tych wydarzeń. Wychowywała się na farmie, jakby była dzieckiem gospodarzy, ciesząc się takimi samymi względami. Atanazy i Dagmar byli niezwykle zżyci. On stanowił dla niej wsparcie w największym nieszczęściu. W latach, kiedy przebywała w Olafsvik, korespondowali, a po jej śmierci Atanazy pozostawał w kontakcie z gospodarzem, u którego mieszkała Marion, i w ten sposób uczestniczył w jej życiu. Latem przyjeżdżał w odwiedziny i zjawiał się w okresie wzmożonych prac, pomagał przy zbiorze siana i w innych pracach gospodarskich, spędzał czas z dzieckiem.
Dziewczyna nigdy nie chorowała, nie licząc katarów i drobnych gorączkowań, ale pewnej bardzo deszczowej jesieni zaczęła się pojawiać u niej wysoka temperatura, której towarzyszyły szczególny ból w piersiach i kaszel. Po jednym z takich ataków poczuła w ustach smak krwi. Miała wtedy dziesięć lat. Gospodarz posłał po lekarza, który w zimny deszczowy dzień przyjechał na czarnym koniu, pokonawszy wiejski strumień. Miał na sobie gruby płaszcz i kapelusz. Rondo wygięło się pod ciężarem deszczu i woda ciekła z niego strumieniem. Gospodarz przyjął go na podwórcu i zaprosił do środka, gdzie gospodyni zabrała jego płaszcz i kapelusz, by je przesuszyć, zanim doktor ruszy w drogę powrotną. Pogadali o pogodzie. Wyglądało na to, że deszcz nigdy nie odpuści. Marion leżała, kiedy lekarz wszedł do badstofy i wyjął z torby słuchawki. Uważnie osłuchał dziecko oddychające zgodnie z jego poleceniami. Opukał drobne ciałko, plecy i piersi, poprosił, żeby zakasłało, i jeszcze raz. „Jeszcze raz zrób jak najgłębszy wdech”, powiedział nasłuchując, co się dzieje w płucach. „Czy w odkasłanej wydzielinie pojawiła się krew?” – zapytał, a Marion przytaknęła. W badstofie panowały wilgoć i ziąb, przemoknięty do suchej nitki lekarz chciał jak najszybciej wracać do domu. Osłuchał jeszcze raz, uważniej. Wreszcie ogłosił wyrok. „Prawdopodobnie masz gruźlicę”, oznajmił. „Prątki grasują po tutejszych wioskach. Powinieneś trzymać pozostałych domowników z dala od dziecka”, poinstruował gospodarza i wstał. „Najlepiej byłoby ją wysłać jak najprędzej na południe. Do Vifilsstadir”.
Gospodarz nie znalazł lepszego wyjścia, niż skontaktować się z Atanazym, który zareagował szybko. Przyjechał i zabrał dziewczynkę do Reykjavíku, gdzie odbył długą rozmowę z panią domu. Nikt nie wiedział, o czym rozprawiali, ale ku ogólnemu zdziwieniu, zobaczywszy, jak się sprawy mają, Dunka zmiękła. Skończyło się tak, że Marion zamieszkała z nimi w domu i pozostawała pod opieką Atanazego. Gospodyni miała zamiar dopilnować, aby otrzymała jak najlepszą opiekę od lekarzy zatrudnionych w sanatorium w Vifilsstadir, wspomniała nawet o wyjeździe Marion do sanatorium przeciwgruźliczego w Danii, gdzie klimat jest viele lepschi, jak to ujęła w swoim duńskim islandzkim. Jej syn nie uczestniczył w podejmowaniu decyzji, nie interesował się dzieckiem w ogóle. Bo jedynym warunkiem, jaki Dunka postawiła Atanazemu, zanim Marion z nimi zamieszkała, było nieujawnianie ojcostwa. Nichtdy.
– Tego się należało po nim spodziewać – westchnął Atanazy ciężko, pomyślawszy o ojcu dziecka, i pchnął łódkę na wodę.
Zawsze pożyczał tę samą łupinę od ludzi posiadających domek letniskowy nad jeziorem. Zabrał z sobą dwie wędki – jedną dla siebie, drugą dla dziecka. Odpłynęli z balią jakieś dwieście metrów od brzegu, zanim założył na haczyki tłuste robaki.
– Nie zimno ci? – zapytał siedzącą z wędką na rufie Marion. Na szczuplutkie ramiona miała narzucony koc. – Daj znać, jak tylko zrobi ci się chłodniej. Nie wolno ci się przeziębić z tym cholerstwem w płucach.
– Nic mi nie jest – odpowiedziała dziewczynka.
Łódka kołysała się przyjemnie na falach. Południowe słońce świeciło, ale chłodny wiaterek wiał od góry Skjaldbreid na wyżynie i to on był źródłem niepokoju Atanazego. Nie minęło wiele czasu, gdy udało mu się wyciągnąć dwie pokaźne trocie, które pluskały się już w balii. Teraz brakowało im tylko jednej ryby do kompletu.
– Wiele osób w Islandii nazywa się tak jak ty? – wyrwała się nagle Marion z pytaniem.
– Nie znam nikogo takiego oprócz mnie – odparł Atanazy, wyciągnął żyłkę i ponownie zarzucił. – Pochodzę ze Snaefellsnes, to niedaleko źródła zarazy, która cię dopadła, a tam ludzie często używają dziwnych imion, jak już pewno zauważyłaś.