Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Pokochaj śmierć. Black Bird Academy. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 października 2025
3634 pkt
punktów Virtualo

Pokochaj śmierć. Black Bird Academy. Tom 3 - ebook

Gdy mrok wnika w duszę, a demony szepczą do ucha, każda decyzja może przesądzić o losie świata.

Po dramatycznym zakończeniu zawodów łowców demonów w Londynie Leaf musi uciekać. Postanawia ukryć się w Tokio. Szybko okazuje się, że to miasto skrywa własne sekrety. W jego labiryntowych alejkach działa podobno jedno z ostatnich nielegalnych laboratoriów homunkulusów. Złowieszczy naukowcy posiadają moc wskrzeszania żywych istot. Ale za jaką cenę?

Tymczasem grupa skorumpowanych egzorcystów z Akademii infiltruje ludzki rząd. Uciekając z ich szponów, Leaf i jej towarzysze natrafiają na podziemny ruch ludzi i demonów. Światu zaczyna grozić wojna, a Leaf będzie musiała zdecydować, po której stronie się opowiedzieć. Czy jest gotowa na to przyniesie jej przyszłość?

Wybuchowy finał bestsellerowej trylogii Black Bird Academy.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368592412
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1
Crain

Egzorcyści/klasy

Poziom IV: monstra

Łowcy

Łowców szkoli się intensywnie w walce wręcz i z bronią. Oczekuje się od nich przede wszystkim zwinności, szybkich reakcji, brutalnej siły i wytrzymałości. Jeżeli zachodzi taka potrzeba, łowcy stają do walki także z powracającymi (w tym wypadku potrzebna jest specjalizacja na trzecim roku). Wyruszają w teren, by tropić i chwytać potwory. Wówczas liczą się przede wszystkim zwinność i spryt, a także szeroka wiedza i umiejętność stawiania pułapek. Łowcy są niezbędni i najbardziej powszechni. Uchodzą za specjalistów od brudnej roboty i najczęściej pracują w parach.

Dwadzieścia lat wcześniej

Niania Gertruda potrafiła otulić go kołdrą tak mocno, że nie był w stanie zaczerpnąć tchu. Chwytała ją za oba końce i z przerażającym impetem wciskała je pod materac, aż tkanina naciągała się do tego stopnia, że odcinała Crainowi powietrze. Z braku dopływu krwi stopy łaskotały nieprzyjemnie. Z taką siłą przywiązywała go do łóżka, że nie był w stanie potrzeć jedną stopą o drugą, by rozproszyć zimno. Nawet ręce nikły pod kołdrą. Z trudem udawało mu się poruszyć głową. Leżał zablokowany na plecach z językiem odrętwiałym od ostrego płynu do płukania ust. Za każdym razem robiło mu się po nim niedobrze. Wpatrywał się w sufit. Ochrypły głos niani Gertrudy niósł się po całym pokoju.

– Przeklęte drzewo. Ile razy ci mówiłam, że nie wolno się na nie wspinać? Dziesiątki! Ma ponad sto lat, to oczywiste, że niektóre konary są spróchniałe. Twój ojciec przyzna mi rację. Jutro będziemy musieli je ściąć. Jeszcze, nie daj Boże, mógłbyś skręcić sobie kark. Co cię podkusiło, żeby wspinać się na sam wierzchołek?

Crain co prawda nie sądził, by rzeczywiście oczekiwała odpowiedzi na to pytanie, ale mimo to otworzył usta i wyjaśnił:

– Po prostu chciałem się przekonać, czy tam na górze naprawdę mieszkają elfy. Falco mówił, że to one kołyszą liśćmi i…

Nie zdążył dokończyć tego zdania.

Niania Gertruda żachnęła się, przez co jej długi, zakrzywiony nos wydawał się jeszcze większy, i upchnęła kołdrę tak mocno, że na chwilę odcięła Crainowi dopływ powietrza.

– Żadne kłamstwo tego świata nie jest warte, by z jego powodu łamać sobie kości. Przestań marzyć. Twój ojciec nigdy taki nie był. Zawsze wiedział, co trzeba robić, i nigdy nie marnował czasu na bzdury. Niby jak ma wyrosnąć z ciebie nowy Intendent, skoro wierzysz w bajki? – narzekała.

Crain milczał. Bezpieczniej było nie odpowiadać.

– Crain, pewnego dnia będziesz bardzo potężnym człowiekiem. Ale do tego czasu musisz się jeszcze sporo nauczyć. A twoim zadaniem nie jest polowanie na elfy, tylko na potwory pod łóżkiem.

Wzdrygnął się. Mimo bólu szyi chciał odwrócić głowę, byle tylko uniknąć wzroku niani Gertrudy. Jego zdaniem wyglądała jak czarownica.

Musiała być bardzo stara. W mdłym świetle jej zmarszczki przypominały kratery, oczy kryły się głęboko w oczodołach, pod cienką skórą gromadziły się żyły. Miała krzywy nos, długie siwe włosy upinała w gigantyczny kok z tyłu głowy, jej palce wydawały się twarde i szorstkie, ilekroć go dotykała. Crain tego nienawidził. Ale ojciec stwierdził, że niania Gertruda wie najlepiej, jak postępować z małymi rozpuszczonymi chłopcami, by zrobić z nich prawdziwych mężczyzn.

Co do tego akurat Crain wcale nie miał pewności, czy w ogóle chce kiedykolwiek zostać mężczyzną, jeżeli to oznacza bycie takim jak ojciec.

– Poza tym twoja mama jest w ciąży, wiadomo, że ma ważniejsze sprawy na głowie niż martwienie się o ciebie. – Niania Gertruda mlasnęła językiem i zabrzmiało to tak, jakby tym samym rozszczepiała powietrze.

Craina swędział nos. Było to bardzo nieprzyjemne uczucie, które rozlewało się aż do nasady, ale po pierwsze, nie mógł się poruszyć, po drugie, nie wolno mu było wyciągnąć ręki spod kołdry, póki niania Gertruda nie wyjdzie z pokoju. Dlatego tylko zacisnął powieki w nadziei, że wkrótce wyjdzie. Chciał zostać sam. Jednocześnie panicznie bał się, co się stanie, gdy zgaśnie niewielka lampka przy drzwiach i zostanie całkiem sam w pokoju o sklepieniu tak wysokim, że głosy niosły się tu echem. Serce waliło mu zdecydowanie zbyt szybko, słowa niani Gertrudy zachodziły za skórę, gdy krytykowała wszystko, co robił. Tego wieczora w ramach kary za brudne paznokcie obcięła mu je tak krótko, że bolały go wszystkie palce.

W końcu usłyszał zbawienne słowa.

– Dobranoc, Crain!

– Nianiu? – zaczął. Jego głos wydawał się zbyt cichy i słaby w tym pomieszczeniu. Starucha zawisła nad nim jak duch i przyglądała mu się oczami, które wyglądały, jakby pochłaniały światło. Jakby przepełniała je nieskończona ciemność.

– Tak, młody Paracelsusie?

Crain przygryzł dolną wargę, ale strach drażnił mu skórę jak piżama, której chciał się pozbyć.

– Nianiu Gertrudo, mogłabyś zajrzeć pod łóżko? – Te słowa wymknęły mu się, zanim zdążył je powstrzymać. Miał wrażenie, że starucha przygląda mu się oczami czarnymi jak węgle.

– Niby dlaczego miałabym to zrobić? – spytała, chociaż doskonale znała odpowiedź.

Od tej chwili powinien trzymać język za zębami, zamknąć oczy i otworzyć je, dopiero gdy słońce przeniknie przez zdecydowanie zbyt grube zasłony. Zamiast tego powiedział jednak:

– Z powodu potwora pod moim łóżkiem.

Gdy wyrwały mu się te słowa, od razu poczuł, jak narasta w nim wstyd. Tymczasem niania Gertruda jedynie obserwowała go z góry. Zmarszczki zdawały się pogłębiać, skóra prawie odchodzić od kości, jakby lada moment miała spłynąć na niego niczym roztopiony wosk.

– Ależ Crain – skarciła go i pochyliła się, tak że otoczył go jej nieprzyjemny, kwaśny oddech. – Nazywasz się Paracelsus i jesteś na tyle duży, że sam możesz zabić potwora pod łóżkiem. Póki tego nie zrobisz, jesteś skazany na jego towarzystwo.

Uśmiechnęła się i położyła coś na posłaniu obok niego.

Różaniec. Czarne paciorki były wytarte. Jego koniec zdobił nie krzyż, lecz dziwny symbol, który kojarzył się Crainowi z czaszką kruka. Czuł, jak oczy zachodzą mu łzami. Przełknął je jednak. Jeżeli się rozpłacze, tylko wszystko pogorszy.

– Dobranoc – powtórzyła niania Gertruda, odwróciła się i wyszła z pokoju, a deski pod jej stopami skrzypiały jak stare kości. W następnej chwili zgasło światło i Crain został w ciemności sam.

Zaparło mu dech w piersiach, gdy ciężar zalegał mu na żołądku jak kamień. Jego dłonie i stopy były lodowate, powieki zaciskał najmocniej, jak to możliwe, i miał nadzieję, że sen zabierze go szybciej niż potwór spod łóżka.

Otaczała go cisza. W takich momentach jego rodzinny dom wydawał się zdecydowanie zbyt wielki, pusty, nieskończony. Żałował, że nie ma już z nim pana misia, ale niania Gertruda zabrała mu pluszaka, gdy skończył sześć lat. Najwyższy czas dorosnąć, powiedziała wtedy. Od tej chwili zaczyna się prawdziwe życie. Crain wsłuchiwał się w trzaski sklepienia. Wiatr na dworze przypominał ciche zawodzenie. Konar potężnego kasztanowca, z którego spadł tego popołudnia, uderzał o szybę. Brzmiało to niemal tak, jakby duchy uderzały palcami o zaśniedziałe zmatowiałe szkło, żeby jakoś dostać się do środka.

Z drżeniem, najbardziej, jak to możliwe, wtulił się w poduszkę. Z nadzieją, że pierze go pochłonie – odetnie świat zewnętrzny. Bez słów modlił się, by dzisiaj było spokojnie. I czasami naprawdę tak było.

Usłyszał to, kiedy zmęczenie zdawało się brać górę nad strachem. Kto inny być może wziąłby to za kolejny szept wiatru, uwięzionego wśród gałęzi. Niewiele więcej niż szelest, niemal westchnienie. Trzeba było wytężyć uszy, by to usłyszeć. Oddech. Dobiegał spod jego łóżka.

Crain stłumił szloch, choć ciągle liczył, że to po prostu sobie pójdzie.

I czasami naprawdę tak było.

Czasami to coś po prostu leżało pod jego łóżkiem i oddychało głośno.

Czasami.

Ale nie dziś.

W następnej chwili to poczuł. Coś na materacu. Jakiś ruch na kołdrze w okolicach jego stóp.

Strach go paraliżował, gdy zerkał w tamtą stronę spomiędzy rzęs. Po jego łóżku wędrowała zdecydowanie zbyt długa ręka. Obciągnięta skórą białą jak u martwej ryby, naznaczoną ciemnymi żyłami. Także palce wydawały się zbyt długie. Jakby miały więcej kości, niż powinny. Wieńczyły je długie zakrzywione szpony, które w tej sekundzie wbijały się w jego kołdrę.

Oddech stawał się coraz głośniejszy. Bardziej wygłodniały. Coś kapało na posadzkę i Crain wiedział, że to ślina spływająca z ust potwora.

Strach przepełniał całe jego ciało. Mięśnie dygotały mu niekontrolowanie, chciały zmusić go do ucieczki, ale niania Gertruda praktycznie przywiązała go do łóżka. Nie mógł nic zrobić, mógł jedynie z rosnącym przerażeniem obserwować, jak spod łóżka wyłania się druga ręka. Powoli, spokojnie, zdecydowanie zbyt długo. Przypominała odnóże pająka, którego łokcie wyginają się na wszystkie strony.

Również i druga ręka chwyciła się kołdry z cichym szelestem. Niczym gryzoń, którego ogon utkwił w pułapce, Crain obserwował, jak z cienia wynurza się łysa czaszka. Kawałek po kawałku wyłania się spod łóżka i przygląda mu się martwymi czarnymi oczami, rozchyla usta w zdecydowanie zbyt szerokim uśmiechu. Ten potwór zawsze się uśmiechał. Pozbawione warg kąciki zdawały się sięgać od ucha do ucha.

Crain wpatrywał się w potwora. Jak niemal każdej nocy, odkąd sięgał pamięcią. Strach przeradzał się w coś dziwnego. Był tak intensywny, że wnikał w jego kości, sprawiał, że cały stawał się ciężki niczym odlany z betonu. Potwór zamruczał i Crain poczuł, jak coś mokrego i ciepłego spływa wzdłuż jego nóg, wsiąka w materac.

Następnego ranka niania go ukarze. Nie kryła, co myśli o tym, że Crain ciągle jeszcze moczy się w nocy. Z rozżaleniem w głosie opowiadała o tym każdemu, by zaraz dodać, że sama już nie wie, co zrobić z tym chłopakiem.

Rano będzie się z tego powodu wstydził. W tej chwili jednak czuł tylko ciepły strumień, który zmiękczał materac pod nim, moczył mu spodnie od piżamy, a ostry zapach mieszał się z posmakiem strachu w jego ustach.

Potwór milczał. Jak zawsze. Crainowi wydawało się, że przychodzi do niego z koszmaru sennego, który stał się jawą. Cała reszta jego ciała także była trupio blada. Monstrum garbiło się, a mimo to widział, jak bardzo jest wychudzone – mógł dostrzec każde żebro, każdy kręg na kręgosłupie.

Stwór jak pająk wdrapał się na łóżko Craina i pochylił nad nim. Chłopiec widział przed sobą jego głowę. Łysą, nagą, zdeformowaną. Chociaż monstrum było ogromne, Crain ledwie wyczuwał jego ciężar. Jakby stworzenie było wewnątrz puste. Jakby składało się z samych kości i mroku, które opinała skóra.

Crain już rozchylał usta, by krzyknąć. Wyobrażał sobie, że ojciec biegnie do pokoju, by go ocalić. Miał nadzieję, że matka weźmie go w ramiona i będzie kołysała tak długo, aż strach w końcu ustąpi. Ale nic takiego się nie stało. Nikt nie pośpieszył mu na ratunek.

I dlatego krzyk utkwił mu w gardle, a bezradność zagłuszała myśli. Kąciki ust potwora rozciągnęły się jeszcze bardziej. Z jednego z nich spływała struga gęstej śliny, opadła na czoło Craina, leniwie skapywała dalej. Gdyby do tej pory się nie zmoczył, z pewnością nastąpiłoby to teraz.

Stwór pochylił się nad nim i rozdziawił paszczę, demonstrując przepastną głębię. Długi rozwidlony język wystrzelił na zewnątrz, dotykając skóry Craina. Szorstki niczym język kota. Chłopiec jęknął i ten odgłos niósł się zdecydowanie zbyt donośnym echem po wielkim, pustym pokoju dziecięcym. Monstrum lodowatymi dłońmi ujęło jego twarz, żeby go unieruchomić, a potem przesunęło językiem po jego ustach, jakby chciało posmakować jego głosu.

Crain zawył. Wysoko, piskliwie. Prawie jak umierające zwierzę.

Skrawkiem świadomości wyczuł nieprzyjemne łaskotanie. Jakby nacisk, jakby ssanie. Potwór sycił się jego strachem, potęgował go i zarazem najadał się nim do syta.

W płucach brakowało mu powietrza. Crain zaniósł się kaszlem. Przed oczami tańczyły mu ciemne plamy.

Chłopiec wpatrywał się w paszczę stwora. Był krok od utraty przytomności, ale wtedy w jego umyśle zrodziła się myśl, ostra jak igła. Myśl, która nie zjawiła się wcześniej.

Nikt nie wejdzie do jego pokoju, żeby go uratować, bo chcieli zobaczyć jego śmierć.

A on będzie umierał.

Powoli.

Dzień po dniu.

Potwór wysysał z niego życie jak jego ojciec szpik z kurzych udek. A gdy skończy, nie zostanie z niego nic, tylko skóra i kości.

Ojciec nie uratuje go przed potworem spod łóżka, bo nie zasłużył, by żyć, bo nie był prawdziwym pogromcą demonów.

Crain czuł mocz na nodze i wtedy wiedział już na pewno, że nigdy nie zostanie egzorcystą. Nie był taki jak ojciec.

Który o tym wiedział.

I dlatego zostawiał Craina na śmierć.

Noc w noc.

Crain tego nie przeżyje.

Jest na to zbyt słaby.

Myśl o śmierci miała w sobie coś niemal wyzwalającego.

Niosła ulgę.

Zaczął się zastanawiać, co będzie, gdy chwyci potwora za szczęki i po prostu wsunie w nie głowę. Pozwoli, by ten pochłonął go w całości.

Czy będzie bolało?

A może wtedy wreszcie wszystko się skończy?

Strach?

Wrażenie, że nie jest wystarczająco dobry?

Samotność?

Ból. Tyle bólu.

Więc może ten potwór to wcale nie jego przekleństwo, tylko zbawienie.

Strach w jego sercu zgasł jak płomień, zdmuchnięty nieoczekiwanie.

Zirytowane monstrum zastygło w bezruchu. Zamknęło paszczę i spoglądało z góry na chłopca, bez jednego mrugnięcia. W martwych ślepiach Crain widział samego siebie.

Uśmiechnął się. Wszystko będzie dobrze. Jeżeli teraz umrze, już nigdy nie będzie cierpiał.

Demon przechylił głowę. Dziwaczny gest, jak u ptaka. Ponownie wysunął język, dotknął nim policzka Craina. Badał.

Chłopcu wyrwał się cichy jęk.

– Jak… jak się nazywasz?

Chwilę trwało, zanim Crain zorientował się, że sam to powiedział. Do tej pory nigdy nie odzywał się do potwora. Ograniczał się do rozpaczliwych wrzasków i szlochów.

Monstrum wydawało się równie zaskoczone. Cofnęło się jak oparzone. Syknęło odruchowo.

Crain pociągnął nosem. Miał pod nim gile. Poczuł ich słony smak, lecz odezwał się ponownie.

– Masz jakieś imię? Ja… jestem Crain. – Nie do końca udało mu się pozbyć drżenia z głosu, ale uważał, że to ważne, by potwór poznał jego imię, zanim go pożre lub zabierze ze sobą.

Może tylko tak strasznie wygląda. Może wcale nie będzie chciał go zjeść, może po prostu zabierze go ze sobą. Byle dalej stąd. Z tego domu. Od ojca.

Z ekscytacji serce biło mu coraz szybciej, stwór tymczasem cofnął się jak nieśmiały kot.

– Umiesz mówić? – dopytywał Crain.

Stwór schował długie kończyny, zeskoczył z łóżka i zniknął pod nim.

– Poczekaj! – zawołał Crain i wreszcie odzyskał panowanie nad mięśniami. Napiął je, napierał na kołdrę, aż wreszcie jej końce wysunęły się spod materaca. Jego płuca wypełniło powietrze. Tyle powietrza, że nagle zakręciło mu się w głowie. Zamrugał i czarne plamy zniknęły z pola widzenia, a potem zsunął się z łóżka. Podłoga była lodowata, gdy osunął się na brzuch i zajrzał pod posłanie. Do tej pory unikał tego za wszelką cenę.

Jego puls oszalał. Stwór nadal tam był. Jak pająk czepiał się sprężyn. Przyglądał mu się dziwnie przekręconą głową. Syknął, jakby bał się chłopca.

Crain wyciągnął rękę.

Stwór zawahał się, jakby nie do końca wiedział, co zrobić.

– Cześć – zaczął Crain i stłumił odruch, by wydać taki sam dźwięk, jak przy wabieniu płochliwego kota. Stwór wysunął język, jak gdyby badał nim powietrze, a potem wreszcie wyciągnął długą rękę. Crain z wrażenia wstrzymał oddech, kiedy poczuł jej dotyk na opuszkach palców. – Jestem Crain – powtórzył szeptem. Stwór spotęgował uścisk i nagle Crain coś usłyszał. Coś zgrzytliwego, szorstkiego, jakby z głębi wnętrzności, a jednak zrozumiał.

– Ja… jestem Zess.

I tym sposobem Crain Paracelsus dowiedział się, że potwory także mają imiona.2
Leaf

Egzorcyści/klasy

Demony II stopnia

Shintoniści

Shintoniści uchodzą za najlepszych wojowników wśród egzorcystów, ponieważ dysponują nie tylko siłą fizyczną, lecz także potężnym arkanum. W sytuacji opętania ich zadaniem jest demona wygnać, uwięzić lub zabić.

Aby zyskać jeszcze większą moc, składają w ofierze cząstkę siebie.

Do najczęstszych ofiar należą na przykład jeden ze zmysłów, kolor włosów czy pigment skóry. Starsi wiekiem shintoniści często przypominają albinosów.

Ich związek ze światem demonów sprawia, że wyjątkowo łatwo tracą kontrolę.

– Widzę coś, czego ty nie widzisz, i jest to…

– Lore.

– No nie, głuptasku, mnie przecież nie widzisz. To jest…

– Lore!

– Szare!

– Lore, przysięgam na Boga, jeżeli nie przestaniesz, znajdę sposób, żeby uwolnić się z tych kajdan, uduszę cię, a potem będziesz wąchał kwiatki od spodu!

Odpowiedziało mi krótkie, wyraźnie urażone milczenie. Związali nas plecami do siebie. Pośladki pulsowały mi boleśnie od niewygodnego krzesła, na którym tkwiłam, jak się zdawało, całą wieczność. Cała byłam obolała od łańcuchów, którymi oplątali nas jak perwersyjny prezencik w klimacie BDSM.

W udach i ramionach miałam tyle spikes, że czułam się jak poduszeczka na igły. Długie ostre szpikulce, przypominające trochę druty do robótek ręcznych, przebijały moje ciało. Ich zadaniem było utrzymać we mnie potencjalnego demona, jeżeli naprawdę we mnie tkwił.

W tym momencie sama już nie wiedziałam, czy egzorcyści są śmiertelnie przerażeni, czy po prostu niewiarygodnie głupi. Sama już nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym zrobić, żeby im udowodnić, że nie jestem lordą demonów. Nie było we mnie niczego, co mogłoby się ulotnić, ewentualnie poza soczystym bąkiem. Naprawdę zupełnie niepotrzebnie naszpikowali mnie tymi spikes. Ale czy mnie ktoś słucha? W życiu!

– Chodzi o ścianę – oznajmił za moimi plecami Lore. – Westchnęłam. – Jest szara! Czyli sześćdziesiąt do pięciu dla mnie. Nie gniewaj się, ale w tej zabawie naprawdę jesteś do bani.

– Lore, siedzimy w średniowiecznym lochu. Tutaj wszystko jest szare – wycedziłam przez zęby.

– Słucham? Przepraszam bardzo, a zapomniałaś o czerwieni, gdy ten uroczy egzorcysta rozkwasił mi nos? Wtedy wszystko było czerwone!

– Wystarczyłoby nie proponować mu szybkiego numerka, jeżeli nas wypuści.

– Próby ucieczki to moja specjalność. Szansa powodzenia w jednoznacznie dwuznacznych propozycjach wynosi fifty-fifty. Poza tym pomyślałem sobie, że będzie ci miło, jeżeli zaoferuję siebie, a nie twoje wdzięki.

– Tak, to rzeczywiście było bardzo miłe.

– Bo widzisz, ja po prostu taki jestem. Przemiły i niewiarygodnie dobry w zabawie pod tytułem „Widzę coś, czego ty nie”. I gdyby tamten egzorcysta przyjął moją propozycję, uratowałby nas mój penis.

– Z całą pewnością.

Ze względu na absurdalność tej sytuacji zachichotaliśmy oboje, a potem oparłam tył głowy o czaszkę Lore i spojrzałam na sufit. Pomalowano go nieco ciemniejszą szarą farbą. Wybiorę go w następnej kolejce.

– Dlaczego jesteś taki spokojny? – Przestałam się już złościć o to, że nie traktował poważnie naszej sytuacji. Teraz po prostu mnie to dziwiło.

Lore poruszył się na krześle.

Jednak to, co po chwili powiedział, było nie tyle zabawne, ile delikatne. Jego głos mnie opływał, jakby gładził moją skórę, i sama już nie wiedziałam, czy był to dotyk przyjaciela, czy kochanka. Może jednego i drugiego. Może żadnego z nich. Lore nie da się zaszufladkować, zmienia się tak szybko, że emocjonalnie byłam jeszcze bardziej zbita z tropu niż wcześniej.

– Wiesz, mordowano mnie na wszelkie możliwe sposoby. Zostałem pobity na śmierć, zadźgany, spalony, rozczłonkowany. Truli mnie, obdzierali ze skóry, krzyżowali. Kiedyś zagłodzili mnie na śmierć. Wiele, naprawdę wiele razy straciłem rozum. Byłem zabijany i sam zabijałem. Czasami byłem dobry, czasami byłem zły, czasami byłem gwiazdą, czasami wynędzniałym biedakiem, który miał do dyspozycji tylko kawałek tektury, na której spał. Moje życie było koszmarne, przerażające, cudowne i oszałamiające. I wiesz co? W którymś momencie traci się strach przed śmiercią. Traci się strach przed bólem. W którymś momencie traci się wszystko. Nawet sens życia. Nieśmiertelność to dziwna sprawa. Co chcę przez to powiedzieć? Że z czasem przyzwyczajamy się do śmierci. Ty także.

Jego słowa zawisły między nami jak echo, trwały między lodowatymi ścianami katakumb w siedzibie nekromantów, w której nas zamknięto.

– Mówisz to, jakbyś był pewien, że jestem nieśmiertelna. A może wcale tak nie jest – zauważyłam. Czułam, że chce zaprotestować. – Gen Q nie zrobił ze mnie lordy demonów, tylko homunkulusa, a teraz demon we mnie rośnie jak guz. Sama nadała sobie imię, Q. O ile mi wiadomo, homunkulusy można zabić. Rozumiem, że jeżeli chodzi o ciebie, jesteś wyluzowany w kwestii tego całego ścięcia, ale ja mam pewne wątpliwości. Koniec końców może się okazać, że jestem tylko powłoką. Nie wiadomo, czym tak naprawdę jest to coś we mnie!

– Może to po prostu ty? Twoja najgorsza, najmroczniejsza cząstka? Czy w tym momencie wolno mi zauważyć, że kręci mnie osobowość wieloraka?

– Nie! Jestem pewna, że nie o to chodzi! Cholera, Lore, czy naprawdę nie możesz potraktować tej sprawy z Q na poważnie?

– Masz rację. Nie wiem, czy gen dał ci nieśmiertelność, a ta cała Q serio mnie wkurza. W życiu o czymś takim nie słyszałem, ale…

Nie usłyszałam, co miało paść po „ale”, bo przerwał nam głośny pisk. Jednocześnie podnieśliśmy głowy. Ponieważ dopiero co dali nam trochę wody, może przyszedł czas na małą przekąskę. Umierałam z głodu, przy czym sama nie byłam pewna, czy zaspokoi go kanapka z kiełbasą, czy raczej dusza.

– Leaf? Lore? – Usłyszeliśmy znajomy głos. Z ulgą wypuściłam powietrze z płuc, gdy w wizjerze zobaczyłam parę jasnych oczu.

– Zero? Co ty tu robisz? – dopytywałam, starając się jednocześnie, by w moim głosie nie było słychać drżenia, które odczuwałam na całym ciele.

– Jeden z tutejszych nekromantów był moim dłużnikiem. Pomógł mi wejść, ale obawiam się, że nie mogę długo zostać, bo zaraz mnie wyrzucą. I tak ciągle mnie śledzą. – Słyszeliśmy niespokojne ruchy. Zero mówił tak cicho, że z trudem dawało się rozróżnić poszczególne słowa. – Kombinuję, jak was stąd wyciągnąć.

– Mógłbyś się trochę pośpieszyć z łaski swojej? Dupa mi już zdrętwiała – zauważył Lore.

Zero mruknął coś pod nosem, a potem głośno dodał:

– To naprawdę nie jest takie proste. Akurat w tym momencie wszyscy egzorcyści w całym Londynie marzą tylko o jednym: żeby was zabić.

Ja westchnęłam.

Lore parsknął śmiechem.

– W całym Londynie nie ma bezpieczniejszego miejsca niż te katakumby. Żeby się stąd wydostać, musielibyście wysadzić to wszystko w powietrze, a nie wiem, czy to dobry pomysł – tłumaczył Zero.

– Więc co możemy zrobić, żeby się stąd wydostać? – spytałam znacząco.

– Niemoralna propozycja nie podziałała – zauważył Lore.

– Obawiam się, że chwilowo nie możecie nic, poza tym, że wytrzymacie. – Zero rozwiał moje nadzieje. – Szykują się na ostatnią konkurencję. Egzorcyści planują istne polowanie. W tym momencie Crain jest u Intendenta, żeby załatwić wam trochę czasu. Ja usiłuję znaleźć drogę na zewnątrz. Wy także musicie coś zrobić, żeby to wszystko miało ręce i nogi.

– Co konkretnie? – zapytałam z jeszcze większym naciskiem.

Chwila wahania.

– Może Q mogłaby coś zrobić?

Skrzywiłam się.

– Niestety, to niemożliwe.

– Dlaczego?

– Sama nie wiem. Ona… nie chce wyjść. – Ugryzłam się w język i szukałam w sobie demony. Przez cały ten czas próbowałam wypuścić ją na powierzchnię, uwolnić. Do jasnej cholery, byłam niemal pewna, że akurat ona wydostałaby nas stąd, i chociaż ostatnie, czego chciałam, to krwawa łaźnia i oddanie kontroli tej wariatce, jeszcze mniej uśmiechała mi się myśl, że za kilka godzin będę uciekała po całym Londynie jak spłoszony królik, ścigana przez hordę egzorcystów.

Ale coś było nie tak…

Od zajścia w katakumbach Q milczała. Jej obecność była praktycznie niezauważalna, jakby niemal całkowicie zniknęła z mojego umysłu. Zaledwie wczoraj byłabym zachwycona takim obrotem spraw, teraz jednak znajdowałam się o krok od wybuchu.

Raz jeden jest mi potrzebna, i akurat wtedy za żadne skarby świata nie chce przejąć sterów. Rozjuszona, ugryzłam się w język. Wkurzało mnie, jak bardzo w tej chwili czułam się bezbronna. Jak bardzo bezużyteczna byłam.

Czułam Lore za plecami, jakby oczy uciekły mu do środka głowy, by przewiercać mnie wzrokiem. Z niewiadomego powodu miałam wrażenie, że wie więcej, niż pokazuje.

– No dobra – dotarł do mnie głos Zero. – Na razie siedźcie spokojnie. Z tego, co słyszałem, odwiedzi was jeszcze Gabriella Hall. Ma wydobyć z was przyznanie się do winy.

– Jakiej winy? – zapytałam i nagle zrozumiałam, że coś w zapadłej ciszy bardzo mi się nie podoba.

– Chcą was obarczyć winą za śmierć Tempest i Vane’a. Po konkurencji znaleziono w katakumbach ich zwłoki. Już to wystarczy, by was zabić bez żadnych konsekwencji. Poza tym wszystko wskazuje na to, że Lore włamał się do Akademii i razem ze wspólnikiem zamordował grupę egzorcystów, a do tego porwał Falco i Tahira.

– Słucham? – sapnęłam.

– To nie ja! – odparł Lore. – W każdym razie, jeżeli chodzi o porwanie.

– Na miłość boską, Lore, dlaczego wyprawiasz takie rzeczy?

– Żeby cię ratować. A egzorcyści zbyt stanowczo stali mi na drodze.

– Nie chcę… Jeszcze o tym porozmawiamy. O co chodzi z Falco? – jęknęłam.

– Nie mam pojęcia, kiedy go ostatnio widziałem, załatwił Kaina i wyglądał na absolutnie nieporwanego.

– Ciekawe, dlaczego w ogóle ci nie wierzę?

– Niby kiedy miałbym ich porwać?

– W twoim wypadku wszystko jest możliwe.

– Dzięki, ale w tym wypadku jestem niewinny.

Skrzywiłam się.

– Moglibyście mnie posłuchać? – wtrącił się Zero.

– Tak – zapewniłam.

– Nie – prychnął Lore.

Zero westchnął.

– Do niczego się nie przyznawajcie, gdy Gabriella tu przyjdzie. Im mniej będą mieli przeciwko wam, tym dłużej uda się przeciągać proces. Postarajcie się skłonić ją, by wpuściła do was Craina.

Gwałtownie podniosłam głowę.

– Niby dlaczego… – zaczęłam.

Zero nie pozwolił mi dokończyć.

– Nie mam już czasu. Po prostu ją do tego nakłońcie, nieważne jak. Resztą zajmiemy się później. Ale do tego momentu nie róbcie żadnych głupot.

– Czy my kiedykolwiek robimy głupoty? – zapytał Lore.

Zero nie skomentował. Usłyszałam za to szuranie butów na posadzce.

– Na mnie już czas. Czekajcie na dalsze instrukcje – powiedział, a potem rozległy się jego oddalające się kroki.

– Zero?! – zawołałam, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Przez chwilę ciszę przerywały tylko oddechy moje i Lore. Potem wyprostowałam ramiona.

– Nie mieści mi się w głowie, że włamałeś się do Akademii i zamordowałeś egzorcystów.

Nie zdążył odpowiedzieć, bo znowu je usłyszeliśmy.

Kroki.

Tym razem głośniejsze, bardziej agresywne. Kroki większej liczby osób.

Włoski na karku stanęły mi dęba, gdy zaczęłam się zastanawiać, od kiedy mam tak świetny słuch, że słyszę dźwięki nawet przez do tego stopnia grube drzwi. Zanim jednak zdążyłam to przeanalizować, rozległ się trzask.

Drzwi otworzyły się dramatycznie.

Do pomieszczenia weszła Gabriella Hall. Towarzyszyło jej dwóch egzorcystów, którzy podążali za nią jak faceci w czerni. Ich obecność przyprawiła mnie o tak intensywny dreszcz, że poczułam drżenie w mięśniach.

Chociaż ta kobieta z całą pewnością poświęciła wszystkie emocje w imię mocy, wydawało mi się, że dostrzegam na jej wargach uśmieszek satysfakcji. O tak, ona już teraz rozkoszowała się tą chwilą.

Miała na sobie czarny uniform black birds. Z nonszalancką elegancją zakładała rękawiczki. Jeden z tych w czerni wtoczył coś do celi. Usłyszałam brzęk, a potem moim oczom ukazał się stolik przykryty śnieżnobiałym obrusem. Na ten widok mój żołądek zareagował głośno.

– Widzę coś, czego ty nie widzisz, i wygląda to bardzo boleśnie – szepnął do mnie Lore.

Chciałam się roześmiać i go kopnąć.

– Ale fajnie. Znowu goście. Bardzo proszę, zdejmijcie buty, mamy nową posadzkę – zaszczebiotał demon.

– Słuchaj, wiem, że nie masz za grosz instynktu samozachowawczego, ale w tym wypadku powinieneś natychmiast zamknąć dziób – szepnęłam do niego.

Gabriella patrzyła na nas tak, jakby lada moment miała posiekać nas na kawałki.

– Cóż, Miss Young, wygląda na to, że wreszcie jest pani tam, gdzie jej miejsce. – Gabriella ruszyła w moją stronę. Przy każdym kroku trzeciej najważniejszej członkini Zakonu Paracelsusa jej obcasy nieprzyjemnie zgrzytały po podłodze.

Powtarzałam sobie, że Gabriella, podobnie jak Falco, jest shintonistką. I do tego cholernie potężną, niestety. Tym razem nie przyszła tu, by rozmawiać, tylko by wykorzystać całą swoją moc, żeby utrudnić demonowi życie. I nawet jeżeli nie byłam lordą demonów, to, co miało się zaraz wydarzyć, okaże się bardzo bolesne.

– Tertius Executivus Hall, w czym mogę pani służyć? – zapytałam najuprzejmiej, jak umiałam.

– Na przykład zacząć mówić. Jeżeli pani tego nie zrobi, skłonimy ją do tego. – Wskazała facetów w czerni za swoimi plecami. Ustawili się przy drzwiach jak ochroniarze. Bez mrugnięcia wpatrywali się w jakiś punkt nad moją głową. Mieli napięte barki i tak ciasno zaciśnięte krawaty, że intrygowało mnie, jakim cudem w ogóle oddychają.

– Co konkretnie chce pani wiedzieć? – zaczęłam, ale Gabriella Hall odwróciła się ode mnie i ruszyła w kierunku Lore.

Słyszałam rozbawienie w jego głosie, gdy zaczął mówić:

– A zatem to jest Gabriella Hall. To dla mnie zaszczyt poznać egzorcystkę o tak przerażającej sławie. Wiedziała pani, że małym demoniątkom opowiada się o pani przed snem? Mogę prosić o autograf?

Przekrzywiłam głowę i udało mi się kącikiem oka dostrzec Gabriellę. Nie uśmiechała się, a jednak w jej oczach malowało się znowu coś na kształt satysfakcji. Jak na pysku kota, który dostrzegł garnuszek śmietanki.

– Przyznaję, że ja także jestem pod wrażeniem. Nie co dzień gości się księcia jednego z syndykatów demonów. W rzeczy samej, w historii Zakonu zachował się opis tylko jednej takiej sytuacji, gdy pojmano takiego księcia. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku w Nevadzie.

Dźwięk, który wydał Lore, brzmiał prawie jak śmiech.

– To był mój brat, Legion. Do dzisiaj się tym szczyci. Słyszałem jednak, że nie najlepiej się to dla was skończyło.

Zaskoczona, zacisnęłam usta. Wiedziałam, że Lore, oprócz Uny, ma także braci, ale dotąd mi o nich nie opowiadał.

Legion był dla mnie nową postacią i złościło mnie, że Gabriella wie o nim więcej niż ja.

Ona tymczasem cmoknęła głośno.

– To prawda. Tyle że w tamtych czasach egzorcyści nie mieli pojęcia, jak obchodzić się z demonem tego kalibru. Wystarczył jeden dzień, by wysadził w powietrze połowę Area 51 i czmychnął. Tamtego dnia życie straciło pięćdziesięciu egzorcystów.

– To był dobry dzień – przyznał Lore.

To już oficjalne. Cholerny demon nie był w stanie utrzymać języka za zębami, nawet jeżeli od tego zależało jego życie. W ciele mojego brata. To dlatego musiałam wyciągnąć go z tego w jednym kawałku.

– Lore! – krzyknęłam ostrzegawczo, ale Gabriella już zrobiła krok do przodu. Kącikiem oka widziałam, jak brutalnie chwyciła Lore za twarz.

– Trochę o ciebie pytaliśmy, demonie. Musiałam sięgnąć bardzo, bardzo głęboko. To zadanie, które nowojorska Akademia haniebnie zaniedbała, jeżeli chcesz znać moją opinię. Zbadamy dokładnie, jak do tego doszło, ale już teraz wiem o tobie niezwykle ciekawe rzeczy.

– Czyżby? – zapytał Lore.

– W rzeczy samej. To było jak puzzle z tysiąca kawałków. Informacje na twój temat są bardzo chaotyczne, niemal sprzeczne. Ale naprawdę ciekawie zrobiło się dopiero wtedy, gdy trafiliśmy na zapis w dzienniku Theophrastusa Paracelsusa.

Jej głos niósł się echem między nami, jakby powiedziała coś megadramatycznego. Jak dla mnie wystarczająco skomplikowane było wypowiedziane przez nią nazwisko, aż nagle połączyłam kropki.

– Zaraz, zaraz, czy to nie ten Paracelsus, który stworzył egzorcystów?

Gabriella odstąpiła od Lore i posłała mi pełne oburzenia spojrzenie.

– Stworzył Zakon, nie egzorcystów. Czego oni was uczą w tym Nowym Jorku?

– Mam jej powiedzieć, czego Falco uczył cię najchętniej? Podpowiem: rymuje się z „fikać” – włączył się Lore.

– Daj spokój – zgasiłam go.

Egzorcystka zdawała się zbita z tropu.

– To żart? – spytała.

– Tak! – zapewniłam, tymczasem Lore oznajmił:

– Bzykać! Co, kochana, rymowanki nie najlepiej ci idą, prawda? Ciągle to robili. Bez przerwy. Najczęściej brałem w tym udział na żywo.

Gabriella zmrużyła oczy i niemal niezauważalnie rozdęła nozdrza.

Boże… Czy mogłabym prosić o dziurę w posadzce, żeby zapaść się pod ziemię?

– Co mówiłaś o tym uroczym Paracelsusie i o Lore? – Nerwowo usiłowałam zmienić temat rozmowy z rozważań o moim życiu seksualnym.

– Nikogo to nie obchodzi. – Lore zareagował błyskawicznie. Zbyt błyskawicznie.

Gabriella mlasnęła językiem.

– No i teraz dochodzimy do naprawdę interesującej części.

– Cóż, uważam, że Falco ma także sporo interesujących części…

Ze wszystkich sił odrzuciłam głowę do tyłu, waląc w jego czaszkę.

– Aua! – wyrwało mu się.

A mi gwiazdy stanęły przed oczami.

– Mów dalej, bardzo proszę. Umieramy z ciekawości – wycedziłam.

Gabriella, zirytowana, poprawiła nerwowo rękawiczki, lecz podjęła przerwany wątek.

– Cóż, wedle tych zapisków twórca naszego Zakonu pewnej nocy został napadnięty przez przerażające potwory, ale wtedy ocalił go nieznajomy, który przedstawił się jako Lorenzius.

– Lorenzius? – powtórzyłam.

Lore wzruszył ramionami.

– Nie ma dowodu, że to byłem ja.

– Nieznajomy nalegał, by zwracał się do niego książę Lore – uściśliła Gabriella.

– Lorenzius? – parsknęłam śmiechem. Nadal nie mieściło mi się to w głowie.

– Nie widzę w tym nic śmiesznego. W tamtych czasach to było bardzo modne imię – zauważył Lore, najwyraźniej niezbyt przekonany, by dalej udawać, że nie ma pojęcia, o czym mówi Gabriella.

– Jak tam sobie chcesz. – Gabriella machnęła ręką. Widocznie skończyła się jej cierpliwość. – Paracelsus zapisał, że ten tak zwany Lore to nie tylko książę, lecz także istota ciemności, piekielny pomiot, któremu jednak zawdzięcza życie. Spędzili razem mnóstwo czasu. Paracelsus zaprzyjaźnił się z tamtym demonem, który mu, uwaga, cytuję, otworzył oczy na okropności tego świata i podsunął pomysł, by założył zakon chroniący ludzkość przed wszelkim złem.

– Nie! – Oburzona, odwróciłam głowę tak gwałtownie, że poczułam ból w karku, ale nieco odsunęłam się od Lore. On w milczeniu wpatrywał się w Gabriellę. Miałam wrażenie, że z pomieszczenia wyssano całe powietrze.

Egzorcystka mówiła dalej:

– Z zapisków wynika, że w tamtych czasach dochodziło do zamieszek i powstań wśród demonów, w każdym razie, dopóki książę Lorenzius nie zgromadził wokół siebie ludzi o szczególnych zdolnościach, w tym Paracelsusa, by z ich pomocą zdławić wszelki opór. Potem książę zniknął, a Paracelsus założył zakon.

Urwała, jakby spodziewała się, że Lore coś doda, on jednak ciągle milczał.

Ja tymczasem z najwyższym trudem utrzymywałam szczękę na miejscu.

– Lore, to prawda? To ty założyłeś zakon egzorcystów?

Lore wzruszył ramionami.

– Niechcący. Szczerze mówiąc, wolałbym się nie wypowiadać na ten temat. Trochę mi głupio z tego powodu.

– Niechcący założyłeś zakon egzorcystów, z którego ręki zginęły tysiące demonów?

Lore wzruszył ramionami.

– Wszyscy popełniamy błędy…

Nagle dostałam migreny. Gabriella Hall się uśmiechnęła, choć przypominało to raczej szczerzenie zębów.

– Nie ma strachu. Do jutra rana mamy mnóstwo czasu na pogawędki, a w zaistniałych okolicznościach Zakon chciałby z wami szczegółowo porozmawiać.

– Bardzo miło z waszej strony, ale niestety nie interesuje mnie taka współpraca – odparł Lore.

Gabriella wydawała się zadowolona. Jakby właśnie na taką odpowiedź czekała.

– Nic nie szkodzi. Do tej pory udało mi się skłonić do mówienia każdego demona, a ty będziesz śpiewał jak ptaszek. Po prostu kawałek po kawałku wytnę potrzebne informacje z twojego mózgu – zapewniła. – Na jutro musi zostać z ciebie tylko tyle, żebyś dał radę uciekać, a potem będziemy na własne oczy obserwować, jak książę demonów dosłownie trafia do piekła.

W tym momencie skinęła komuś za mną. W następnej sekundzie jeden z egzorcystów złapał mnie i z brzękiem rozpiął łańcuchy.

– Ej, gdzie te łapska! – warknęłam, on jednak w ogóle nie zwracał na mnie uwagi i przestawił razem z krzesłem na drugi koniec pokoju, a tam ponownie fachowo przykuł. Teraz mogłam patrzeć prosto na Lore. Czy raczej: musiałam.

Zrobiło mi się niedobrze, gdy obserwowałam, jak trzeci egzorcysta przesuwa wózek i ściąga obrus. Pod spodem dostrzegłam kolekcję narzędzi, które wyglądały jak instrumenty chirurgiczne. Gabriela sięgnęła po jeden z nich – ostry nóż. Niewiele większy niż skalpel, ale na sam widok żółć podeszła mi do gardła.

Lore obserwował ją ze znudzeniem. Przypomniała mi się nasza rozmowa.

Przeżył już gorsze.

Ale ja nie.

– No więc… – mruknęła Gabriella. – Zacznijmy od tego, że powiecie mi, jak i dlaczego zabiliście Tempest. Ale uprzedzam, za każde kłamstwo, którym spróbujecie mnie nakarmić, odetnę wam kawałek ciała.

Uśmiechnęła się, a ja wiedziałam, że zanosi się na naprawdę beznadziejny dzień.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij