Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Pokój numer 10. Komisarz Erik Winter. Tom VII - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokój numer 10. Komisarz Erik Winter. Tom VII - ebook

Siódmy tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

W pokoju hotelowym w Göteborgu znaleziono zwłoki młodej kobiety. Kiedy Erik Winter przybywa na miejsce zbrodni, uświadamia sobie, że już wcześniej był w tym samym pokoju. Poprzednie śledztwo dotyczyło zaginionej kobiety, której ciała nigdy nie odnaleziono. Komisarz jest pewien, że osiemnaście lat temu przeoczył coś, co powinien był zrozumieć, zinterpretować, ale mu umknęło. Czy te dwie ofiary łączyło coś więcej niż tylko pokój numer 10? Wkrótce dochodzi do kolejnego morderstwa...

Pokój numer 10 to siódmy tom cieszącego się dużą popularnością cyklu dziesięciu powieści kryminalnych połączonych postacią komisarza Erika Wintera. To pełne napięcia thrillery o mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy. Opowiedziane z ironicznym dystansem, zmuszają do refleksji nad sprawami daleko odbiegającymi od sensacyjnej fabuły.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7579-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

KOBIETA MRU­GNĘŁA PRA­WYM OKIEM. Raz, dwa, trzy, cztery razy. Komi­sarz Erik Win­ter na chwilę zamknął oczy. Kiedy je otwo­rzył, mru­gała na­dal. Wyglą­dało to jak spa­zma­tyczne drgawki, jakby jesz­cze żyła. Zoba­czył w jej oku odbi­cie sierp­nio­wego świa­tła. Wiązka pro­mieni sło­necz­nych wdarła się przez otwarte okno. Z dołu dobie­gały przed­po­łu­dniowe odgłosy ulicy – prze­je­chał samo­chód, tram­waj pomknął w dal, zaskrze­czał mor­ski ptak. Win­ter usły­szał kroki – odgłos obca­sów ude­rza­ją­cych o bruk. Jakaś kobieta szła szyb­kim kro­kiem, dokądś się spie­szyła.

Spoj­rzał na nią raz jesz­cze. I na drew­nianą pod­łogę. Świa­tło jak ogień wbi­jało się w deski i bie­gło dalej, przez ścianę, do sąsied­niego pokoju, a może nawet do wszyst­kich poko­jów na pię­trze.

Jej powieki zadrżały jesz­cze kilka razy. Odstaw­cie już te pie­przone elek­trody, pomy­ślał. Prze­cież wia­domo. Prze­niósł wzrok na zasłony powie­wa­jące na lek­kim wie­trze, przy­no­szą­cym nie tylko odgłosy, ale też zapa­chy z mia­sta. Woń ben­zyny, olejku zapa­cho­wego. Win­ter poczuł rów­nież słony zapach morza. Nagle pomy­ślał o morzu. I o linii hory­zontu. I o tym, co jest za nią. O podró­żach. Jego myśli zajęły podróże. Ktoś w pokoju coś powie­dział, ale Win­ter nie słu­chał. Na­dal myślał o podró­żach. I o tym, że będzie zmu­szony wypra­wić się w głąb życia tej kobiety. Wypra­wić wstecz. Rozej­rzał się po pokoju jesz­cze raz. Po tym pokoju.

*

Wszedł recep­cjo­ni­sta. Cią­gle jed­nak nie wia­domo, dla­czego aku­rat on.

Ruszył w jej stronę.

Zadzwo­nił z hotelu, z tele­fonu komór­ko­wego.

Cen­trala wysłała do hotelu karetkę i radio­wóz. Poli­cja jechała jed­no­kie­run­kową pod prąd. W sta­rych dziel­ni­cach, na połu­dnie od Dworca Cen­tral­nego, wszyst­kie ulice są jed­no­kie­run­kowe.

Mocno wystra­szona kobieta wysłała oboje inspek­to­rów na trze­cie pię­tro. Recep­cjo­ni­sta cze­kał pod drzwiami. Były otwarte. Poli­cjanci zoba­czyli leżące na pod­ło­dze ciało. Recep­cjo­ni­sta zdu­szo­nym gło­sem opo­wie­dział, co widział. Pró­bo­wał prze­do­stać się spoj­rze­niem do pokoju, jak gdyby tam miesz­kał. Kie­ru­jąca zespo­łem inspek­tor szybko weszła do środka. Uklę­kła i pochy­liła się nad cia­łem. Leżało w nie­na­tu­ral­nej pozy­cji.

Pętla wciąż była mocno zaci­śnięta na szyi. Metr od głowy leżało prze­wró­cone krze­sło. Na twa­rzy nie było widać żad­nych oznak życia. Ani w prze­krwio­nych oczach. Poli­cjantka długo szu­kała wyga­słego pulsu. Spoj­rzała w górę, na belkę prze­ci­na­jącą sufit. Wyglą­dał dziw­nie, śre­dnio­wiecz­nie. Cały pokój robił podobne wra­że­nie, jak gdyby nale­żał do innego świata. Albo jakby był sce­no­gra­fią do filmu. Porzą­dek naru­szało jedy­nie to leżące krze­sło. Inspek­torka usły­szała wycie karetki: naj­pierw docho­dzące z daleka, a po chwili, kiedy samo­chód sta­nął przed hote­lem, okrut­nie gło­śne. To wycie nie miało już jed­nak sensu.

Jesz­cze raz spoj­rzała w jej twarz, w otwarte oczy. Potem na linę i krze­sło. I wresz­cie na belkę. Dość wysoko.

– Dzwoń po tech­ni­ków – powie­działa do kolegi.

Przy­je­chali tech­nicy, Win­ter i lekarka sądowa.

Ścią­gnęła z pra­wego oka kobiety elek­trody. Nie mogły jej wskrze­sić, ale dzięki nim mogła usta­lić, jak długo była mar­twa. Im mniej czasu mija od chwili zgonu, tym skur­cze mię­śni są gwał­tow­niej­sze. Chwila zgonu, pomy­ślał Win­ter. To dziwny ter­min. Podob­nie jak cała ta metoda z elek­tro­dami.

Lekarka spoj­rzała na Win­tera. Nazy­wała się Pia E:son Fröberg. Współ­pra­co­wali od pra­wie dzie­się­ciu lat, choć Win­ter – z tej czy innej przy­czyny – cza­sami miał wra­że­nie, że dwa razy dłu­żej.

– Sześć do ośmiu godzin – powie­działa.

Win­ter ski­nął głową. Zer­k­nął na zega­rek, było wpół do jede­na­stej. A zatem umarła o bla­dym świ­cie albo, jak kto woli, późną nocą. Na dwo­rze było w każ­dym razie ciemno.

Rozej­rzał się po pokoju. Trzech tech­ni­ków oglą­dało krze­sło, belkę, pod­łogę wokół ciała, resztę mebli, wszystko, co mogło sta­no­wić jaką­kol­wiek wska­zówkę. Jeśli jakieś były. Nie, nie mogło być ina­czej. Sprawca zawsze coś po sobie zosta­wia. Zawsze. Jeśli nie dajemy temu wiary, możemy pako­wać manatki i się zmy­wać.

Bły­ski fle­sza zaczęły nie­re­gu­lar­nie oświe­tlać pokój, jak gdyby słońce chciało się wedrzeć do środka.

Jeśli jest jakiś sprawca… Spoj­rzał na belkę. I jesz­cze raz na ciało. Potem na prze­wró­cone krze­sło. Jeden z tech­ni­ków oglą­dał sie­dzi­sko. Albo raczej nogi. Spoj­rzał na niego i potrzą­snął głową.

Win­ter zer­k­nął na jej prawą rękę. Była biała, lśniąco biała, jak śnieg. Farba wyschła, się­gała połowy przed­ra­mie­nia. Jak jakaś gro­te­skowa ręka­wica. Biała farba. Obok stała puszka. Na roz­ło­żo­nej gaze­cie, jak gdyby naj­waż­niej­sza w tym pomiesz­cze­niu była pod­łoga. Waż­niej­sza niż życie.

Na gaze­cie leżał pędzel. Ście­kło z niego tro­chę farby. Roz­lała się po zdję­ciu jakie­goś zagra­nicz­nego mia­sta. Dostrzegł na nim zarys meczetu. Pod­szedł bli­żej, przy­kuc­nął. Poczuł zapach farby.

Na jedy­nym stole w pokoju leżała kartka papieru.

List, napi­sany odręcz­nie. Pra­wie dzie­sięć lini­jek. Mogła go napi­sać gdzie indziej. Cyfry na drzwiach pokoju zro­biono z pozła­ca­nego mosią­dzu. Przy­bito je gwoź­dziem. Trze­cie pię­tro z czte­rech. W środku – nawet kiedy już zamknęli okno – wciąż uno­sił się ten zapach. Słod­kawy, choć to słowo może mieć wiele zna­czeń.

Win­ter pod­niósł ze swo­jego biurka kopię listu i jesz­cze raz zaczął się przy­glą­dać pismu. Nie wyglą­dało na to, żeby ostat­nie słowa pisała trzę­sącą się ręką. Miał dla porów­na­nia inne jej – jak wyka­zano – zapi­ski. Oba tek­sty wysłano do labo­ra­to­rium.

„Kocham was i zawsze będę was kochać, bez względu na to, co mi się przy­da­rzy, i zawsze będzie­cie w moim sercu, gdzie­kol­wiek się znajdę, a jeśli was roz­gnie­wa­łam, to pro­szę o wyba­cze­nie, wie­dząc, że daru­je­cie mi winę bez względu na to, co mnie lub wam się przy­da­rzy, i że kie­dyś znów się spo­tkamy”.

Dopiero tu posta­wiła kropkę. Napi­sała jesz­cze kilka lini­jek, a potem to się stało. „Bez względu na to, co mi się przy­da­rzy”. Dwa razy to samo zda­nie w liście do rodzi­ców, napi­sa­nym według Win­tera spo­kojną ręką, choć tech­nicy dostrze­gli przez mikro­skop nie­wi­doczne gołym okiem drgnię­cia.

W liście, który teraz trzy­mał w ręce. Spoj­rzał na nią. Nie drżała, choć mogła. W końcu był tylko czło­wie­kiem. Jej biała ręka. Ide­al­nie poma­lo­wana. Albo jakby zro­biona z gipsu. Coś, co już do niej nie nale­żało. Co można było rów­nie dobrze od niej oddzie­lić. Takie myśli przy­cho­dziły mu do głowy. Zasta­na­wiał się dla­czego. Czy ktoś jesz­cze tak myśli?

Nazy­wała się Paula Ney, miała dwa­dzie­ścia dzie­więć lat. Za dwa dni, pierw­szego wrze­śnia, skoń­czy­łaby trzy­dzie­ści. W pierw­szym mie­siącu jesieni. Miała miesz­ka­nie, ale przez ostat­nie dwa tygo­dnie tam nie miesz­kała. Spół­dziel­nia robiła remont, robot­nicy cho­dzili tam i z powro­tem. Jedną godzinę spę­dzali w jed­nym pomiesz­cze­niu, drugą w kolej­nym. Prace miały trwać długo. Prze­nio­sła się więc do rodzi­ców.

Dwa dni temu wcze­snym wie­czo­rem poszła z przy­ja­ciółką do kina. Po poka­zie zamó­wiły w pobli­skim barze po lampce wina. Potem roz­stały się przy Grönsakstorget. Powie­działa przy­ja­ciółce, że poje­dzie tram­wa­jem. I wła­śnie tam urwał się ślad. Do chwili, kiedy następ­nego dnia przed połu­dniem zna­le­ziono ją w hotelu Revy, pół­tora kilo­me­tra na wschód od Grönsakstorget. Obok hotelu Revy nie prze­jeż­dża żaden tram­waj. To w ogóle dość oso­bliwa nazwa.

Hotel też jest oso­bliwy. Zapo­mniany, jakby powstał w gor­szych cza­sach. Albo w lep­szych, jak uwa­żają nie­któ­rzy. Stoi w gęsto zabu­do­wa­nym kwar­tale na połu­dnie od Dworca Cen­tral­nego, w jed­nym z tych budyn­ków, które omi­nęła akcja wybu­rza­nia w latach sześć­dzie­sią­tych. Prze­trwało wtedy pięć kwar­ta­łów. Jak gdyby tę część mia­sta przy­krył cień, kiedy urba­ni­ści stu­dio­wali mapę, być może pod­czas pik­niku w Trädgårdsföreningen po dru­giej stro­nie kanału.

Revy ist­nieje od dłuż­szego czasu. Wcze­śniej była tam restau­ra­cja. Teraz nie ma po niej śladu. Hotel stoi w cie­niu nowo wznie­sio­nego She­ra­tona przy Drot­t­ning­tor­get. W pew­nym sen­sie to miej­sce nabrało sym­bo­licz­nego wymiaru.

Swego czasu ucho­dził za bur­del. Stoi w pobliżu Cen­tral­nego, a więc tam, gdzie bywa wiele kobiet i wielu męż­czyzn. Ale po tych wszyst­kich rewe­la­cjach na jego temat – praw­dzi­wych i zmy­ślo­nych – zostało już tylko wspo­mnie­nie. Win­ter wie­dział, że cza­sami zagląda tam grupa zaj­mu­jąca się zwal­cza­niem pro­sty­tu­cji, ale nie było to już fajne miej­sce ani dla dzi­wek, ani dla dziw­ka­rzy. Bóg jeden wie, kto tam teraz pomiesz­kuje. Mają nie­wielu gości. Pokój, w któ­rym zna­leźli Paulę Ney, stał pusty od trzech tygo­dni. Wcze­śniej cztery noce spę­dził w nim bez­ro­botny aktor. Przy­je­chał do mia­sta na casting do serialu tele­wi­zyj­nego, ale nie dostał głów­nej roli. Obsa­dzili go w epi­zo­dzie. Mia­łem zagrać trupa, powie­dział przez tele­fon kole­dze Win­tera, Fre­dri­kowi Hal­der­sowi.

Win­ter usły­szał puka­nie. Pod­niósł wzrok. Zanim zdą­żył cokol­wiek powie­dzieć, wszedł komi­sarz Ber­til Ring­mar, trzeci rangą w wydziale śled­czym. Zamknął drzwi, prze­szedł szybko przez pokój i usiadł przed Win­terem.

– Zapra­szam bli­żej – powie­dział Win­ter.

– Darujmy sobie for­mal­no­ści. Prze­cież to tylko ja – odpo­wie­dział Ring­mar i przy­su­nął się, szu­ra­jąc krze­słem po pod­ło­dze. Spoj­rzał na Win­tera. – Byłem u Öberga.

Tor­sten Öberg rów­nież był komi­sa­rzem. Peł­nił obo­wiązki szefa wydziału tech­nicz­nego, miesz­czą­cego się pię­tro wyżej.

– No i?

– Miał coś do…

Zadzwo­nił sto­jący na biurku tele­fon. Prze­rwał Ring­ma­rowi w pół zda­nia. Win­ter ode­brał.

– Erik Win­ter. – Słu­chał w mil­cze­niu, a potem odło­żył słu­chawkę i wstał. – O wilku mowa. Öberg chce się z nami widzieć.

– Trudno kogoś powie­sić – powie­dział Öberg, pochy­la­jąc się nad jed­nym z labo­ra­to­ryj­nych sto­łów. – Zwłasz­cza jeśli ten ktoś wal­czy o życie. – Wska­zał na przed­mioty leżące na stole. – A nawet jeśli nie wal­czy, to i tak jest to trudne. Ciała są cięż­kie. – Spoj­rzał na Win­tera. – Rów­nież ciała mło­dych kobiet.

– Sta­wiała opór? – spy­tał Win­ter.

– Ani tro­chę.

– Więc co się stało?

– To już twoje zada­nie, Erik.

– Daj spo­kój, Tor­sten. Prze­cież mówi­łeś, że coś dla nas masz.

– Ni­gdy nie stała na tym krze­śle – powie­dział Öberg. – Z tego, co widać, ni­gdy nikt na nim nie stał. – Prze­je­chał pal­cami po nosie. – Czy recep­cjo­ni­sta nie mówił, że pod­sko­czył i zła­pał koniec liny?

Win­ter ski­nął głową.

– W ogóle nie wszedł na krze­sło?

– Nie. Prze­wró­ciło się, kiedy ciało spa­dło.

– Na ramie­niu ma ranę – powie­dział Öberg. – Pew­nie wła­śnie od tego.

Win­ter znów ski­nął głową. Roz­ma­wiał wcze­śniej z Pią E:son Fröberg.

– Ten recep­cjo­ni­sta, Bergström, chwy­cił koniec liny i pocią­gnął z całych sił, tak że węzeł się polu­zo­wał.

– Wygląda na to, że wie­dział, co robić – stwier­dził Öberg.

Ale recep­cjo­ni­sta nie miał o tym poję­cia. Tak powie­dział Win­te­rowi pod­czas krót­kiego wstęp­nego prze­słu­cha­nia w małym śmier­dzą­cym pokoju tuż za hote­lo­wym holem. Po pro­stu dzia­łał. Instynk­tow­nie. Mówił, że to był odruch. Chciał rato­wać życie.

Nie koja­rzył tej kobiety. Ani wtedy, ani póź­niej. Nie zamel­do­wała się w hotelu i nie odwie­dzała nikogo.

Widział list, kartkę papieru. List poże­gnalny, prze­mknęło mu przez głowę na chwilę przed tym, jak zaczął dzia­łać. Ktoś miał dość życia. Zoba­czył krze­sło sto­jące pod nią. I koniec liny. Rzu­cił się na ratu­nek, pod­sko­czył.

– To krze­sło jest ide­al­nie czy­ste – zauwa­żył Öberg.

– Co masz na myśli? – spy­tał Win­ter.

– Gdyby sama chciała się powie­sić, musia­łaby wejść na krze­sło i zarzu­cić linę na belkę stro­pową. Ale nie stała na nim. A jeśli stała, to ktoś je póź­niej wytarł. I tym kimś nie była ona.

– No, to zro­zu­miałe – wtrą­cił Ring­mar.

– To gładka powierzch­nia – mówił dalej Öberg. – Miała bose stopy.

– Buty stały przy drzwiach – powie­dział Ring­mar.

– Miała bose stopy, kiedy tam weszli­śmy – mówił dalej Öberg. – Umarła boso.

– Żad­nych śla­dów na krze­śle – powie­dział Win­ter, wła­ści­wie do sie­bie.

– Jak pano­wie wie­dzą, brak śla­dów to coś rów­nie inte­re­su­ją­cego jak ich obec­ność – zauwa­żył Öberg.

– A co z liną? – spy­tał Ring­mar.

– O tym wła­śnie chcia­łem wam powie­dzieć – odparł Öberg.

Win­ter dostrzegł dumę albo coś w tym rodzaju. Öberg miał im coś do prze­ka­za­nia.

– Na linie nie było żad­nych odci­sków pal­ców, ale o tym chyba wspo­mi­na­łem, nie?

– Tak – odpo­wie­dział Win­ter. – O linach nylo­no­wych już tro­chę wiem.

Ta była nie­bie­ska. Jej jaskrawy kolor przy­po­mi­nał kolor neonu. Na tak szorst­kiej powierzchni rzadko zostają odci­ski pal­ców. Trudno więc od razu stwier­dzić, czy ktoś miał na rękach ręka­wiczki.

Ale były też inne ślady. Win­ter widział tech­ni­ków pra­cu­ją­cych w pokoju numer dzie­sięć. Pobie­rali z liny próbki, szu­kali wło­sów i pozo­sta­ło­ści śliny lub potu. Trudno nie zosta­wić żad­nych śla­dów DNA.

Ktoś, kto ma na rękach ręka­wiczki, może splu­nąć w jedną z nich, zacze­sać do tyłu włosy.

Cał­kiem praw­do­po­dobne, że nie zosta­wił po sobie nic. Win­ter sta­rał się myśleć trzeźwo. Pomy­ślał, że przy­szło mu żyć w cza­sach, kiedy nadzieje na to, że testy DNA wyja­śnią i roz­wiążą każdą kry­mi­nalną zagadkę, mogą się oka­zać poboż­nymi życze­niami, zwy­kłymi snami na jawie.

Wie­dział, że Öberg wysłał wszyst­kie próbki do Kra­jo­wego Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego.

– Gert wykrył coś jesz­cze – powie­dział Öberg z bły­skiem w oku. – We włók­nach pętli.

– Zamie­niamy się w słuch – powie­dział Win­ter.

– Krew. Nie­wiele, ale wystar­cza­jąco dużo.

– To dobrze – wtrą­cił Ring­mar. – Bar­dzo dobrze.

– Jeden z naj­mniej­szych śla­dów, jakie widzia­łem – mówił dalej Öberg. – Gert roz­wią­zał węzeł i, ponie­waż jest czło­wie­kiem bar­dzo docie­kli­wym, dokład­nie mu się przyj­rzał.

– Nie widzia­łem krwi w pokoju – powie­dział Win­ter.

– Nikt z nas nie widział – dodał Öberg. – A już na pewno nie na ciele. – Zwró­cił się do Win­tera: – Czy Pia zauwa­żyła małe rany na jej ciele?

– Ani jed­nej.

– Więc jeśli Paula Ney nie przy­nio­sła liny ze sobą… – powie­dział Ring­mar.

– …to przy­niósł ją ktoś inny – dokoń­czył Öberg, znów z bły­skiem w oku.

– Godzinę temu roz­ma­wia­łem z jej rodzi­cami – powie­dział Ring­mar i prze­su­nął się z krze­słem pół metra do tyłu. Tym razem gło­śniej niż przed­tem. Wró­cili już do Win­tera. Win­ter był roz­draż­niony, jakby go brała gorączka. Ring­mar znów się prze­su­nął, znów szu­ra­jąc krze­słem po pod­ło­dze.

– Nie możesz pod­nieść tego krze­sła? – spy­tał Win­ter.

– Prze­cież na nim sie­dzę!

– Co powie­dzieli?

– Nie wyda­wała się inna tam­tego wie­czoru ani popo­łu­dnia. Ani przez ostatni tydzień. Była tylko wku­rzona na robot­ni­ków albo na spół­dziel­nię. Tak w każ­dym razie powie­dzieli. To zna­czy rodzice. Albo raczej mama. Roz­ma­wia­łem z matką, Eli­sa­beth.

Win­ter też z nią roz­ma­wiał, wczo­raj po połu­dniu. I z jej mężem, z ojcem Pauli, Mariem. Był bar­dzo młody, kiedy przy­je­chał do Szwe­cji i dostał pracę w SKF-ie. Wielu Wło­chów się tam zała­py­wało.

Mario Ney. Paula Ney. Jej torebka leżała na łóżku w hote­lo­wym pokoju. Öberg i jego ludzie jesz­cze nie usta­lili, czy ktoś w niej grze­bał. Był w niej port­fel z kar­tami płat­ni­czymi i nie­dużą gotówką. Prawa jazdy nie było, tylko kar­net na siłow­nię i kilka innych dro­bia­zgów.

W kie­szonce były cztery zdję­cia. Takie z auto­matu. Wyglą­dały na świeżo wywo­łane.

Zawar­tość torebki wska­zy­wała na to, że jej wła­ści­cielką była Paula Ney. I to wła­śnie Paula Ney została powie­szona w ciem­nym pokoju hote­lo­wym, do któ­rego prze­bi­jał się tylko cie­niutki pro­myk słońca.

– Kiedy miała wró­cić do miesz­ka­nia? – spy­tał Win­ter.

– Jakoś nie­ba­wem, jak stwier­dziła.

– Tak powie­działa? Sły­sza­łeś to od jej rodzi­ców?

– Chyba ojciec tak powie­dział. Pyta­nia zada­wa­łem matce.

Win­ter pod­niósł list, a raczej jego kopię. Słowa te same co w ory­gi­nale. Tych samych sześć lini­jek. Na górze: „Do Maria i Eli­sa­beth”.

– Dla­czego to napi­sała? I czemu do rodzi­ców?

– Nie miała faceta – odparł Ring­mar.

– Odpo­wiedz naj­pierw na pierw­sze pyta­nie – powie­dział Win­ter.

– Nie wiem jak.

– Zmu­szono ją?

– Na pewno.

– Wiemy, czy napi­sała ten list po znik­nię­ciu, że tak to nazwę? Po tym, jak się roz­stała z przy­ja­ciółką przy Grönsakstorget?

– Nie. Ale to jest nasz punkt wyj­ścia.

– Łączymy list z zabój­stwem – powie­dział Win­ter. – A może tu cho­dzi o coś innego?

– O co?

Byli w swoim żywiole. Jed­nym z tych ruty­no­wych. Burza mózgów: stra­te­gie, pyta­nia i odpo­wie­dzi, kolejne pyta­nia. Mogli się posu­nąć do przodu albo wstecz, nawet zabłą­dzić. Byle tylko nie stać w miej­scu.

– Może chciała coś z sie­bie wyrzu­cić? – powie­dział Win­ter. – A nie mogła tego powie­dzieć pro­sto w oczy, sta­nąć twa­rzą w twarz. Coś się wcze­śniej musiało stać. Chciała się z tego wytłu­ma­czyć albo wycią­gnąć rękę na zgodę. Albo po pro­stu dać o sobie znać. Zale­żało jej na wyrwa­niu się z domu na jakiś czas. Nie chciała miesz­kać u rodzi­ców.

– Pobożne życze­nia.

– Że co pro­szę?

– Aż strach pomy­śleć, że mogło być wręcz odwrot­nie.

Nie odpo­wie­dział. Ring­mar miał oczy­wi­ście rację. Win­ter spró­bo­wał wyobra­zić sobie tę scenę. Była to w końcu część jego pracy. Zamknął oczy i zoba­czył, jak Paula sie­dzi pochy­lona nad kartką. Ktoś stoi za nią, nad nią. Paula trzyma w ręce dłu­go­pis. Pisz. Pisz!

– To jej słowa? – spy­tał Ring­mar.

– Spi­sy­wała czy­jeś? – dodał Win­ter.

– A może napi­sała to, co chciała?

– Wydaje mi się, że tak wła­śnie było – odparł Win­ter i jesz­cze raz prze­czy­tał pierw­sze zda­nia.

– Dla­czego?

– Ton jest zbyt oso­bi­sty.

– Może to ton mor­dercy?

– Cho­dzi ci o to, że to może być jego wia­do­mość do wła­snych rodzi­ców?

Ring­mar wzru­szył ramio­nami.

– Wąt­pię – powie­dział Win­ter. – To jej słowa.

– Ostat­nie.

– Jeśli nie poja­wią się kolejne listy.

– Niech to szlag.

– O co jej cho­dzi z tym pro­szę o wyba­cze­nie? – powie­dział Win­ter i prze­czy­tał jesz­cze raz.

– O to, o czym pisze – odparł Ring­mar. – Że prosi o wyba­cze­nie, jeśli roz­gnie­wała rodzi­ców.

– Czy aku­rat o tym się myśli, kiedy się pisze taki list? To by jej przy­szło do głowy?

– A myśli się w ogóle w takich sytu­acjach? – spy­tał Ring­mar. – Wiesz, że jesteś w bez­na­dziej­nym poło­że­niu, ktoś każe ci pisać list. – Buj­nął się na krze­śle, ale tym razem go nie prze­su­nął. – No, cał­kiem moż­liwe, że ma się wtedy poczu­cie winy. I odczuwa chęć pojed­na­nia.

– Ale czy była jakaś wina? Praw­dziwa wina?

– Według rodzi­ców nie. Nic, co… no, co by wykra­czało poza stan­dar­dowe sprzeczki mię­dzy dziećmi a rodzi­cami. Żad­nych waśni czy jak to ina­czej nazwać.

– Ale do końca tego nie wiemy – zauwa­żył Win­ter.

Ring­mar nie odpo­wie­dział. Wstał, pod­szedł do okna i wyj­rzał przez szpary w żalu­zjach. Widział, jak wiatr prze­dziera się przez czarne korony drzew przy kanale Fattighusån. Nad domami za wodą uno­siła się matowa łuna. Nie była czy­stym bla­skiem let­niej nocy. Była czymś innym.

– Spo­tka­łeś się już z czymś takim? – spy­tał Ring­mar, wciąż sto­jąc przo­dem do okna. – Z listem… z dru­giej strony.

– Z dru­giej strony?

– Daj spo­kój, Erik – odparł Ring­mar i odwró­cił się. – Bie­daczka wie, że zosta­nie zamor­do­wana, i pisze o miło­ści, pojed­na­niu i prze­ba­cze­niu. Potem dosta­jemy tele­fon z tego prze­klę­tego zawszo­nego hotelu i jedyne, co możemy zro­bić, to poje­chać tam i stwier­dzić, że stało się to, co się stało.

– Nie tylko cie­bie to wku­rza, Ber­til.

– Więc spo­tka­łeś się już z czymś takim? Z takim listem poże­gnal­nym?

– Nie.

– Napi­sa­nym ręką, którą póź­niej poma­lo­wano? Na biało. Jakby… była oddzie­lona od ciała.

– Nie.

– Więc o co, do cho­lery, w tym cho­dzi?

Win­ter wstał. Nie odpo­wie­dział. Poczuł ostry ból w karku. Roz­cho­dził się po łopatce. Za długo sie­dział, roz­my­śla­jąc nad listem. Zapo­mniał roz­pro­sto­wać swoje czter­dzie­sto­pię­cio­let­nie kości. Nie mógł już wytrzy­mać. Nie da się sie­dzieć tak długo bez ruchu. Ale jesz­cze trzy­mał się na nogach. Miał czu­cie w rękach. Mógł je pod­nieść i roz­ma­so­wać kark. I tak zro­bił. Potem pod­szedł do Ring­mara. Ring­mar wciąż stał przy oknie. Win­ter je otwo­rzył i poczuł zapa­chy wie­czoru, jego rześki chłód.

Ber­til się wku­rzył. Był pro­fe­sjo­na­li­stą, w tej chwili wku­rzo­nym pro­fe­sjo­na­li­stą, a to dobre połą­cze­nie. Dobrze wpływa na wyobraź­nię, pobu­dza. A poli­cjanci bez fan­ta­zji są kiep­skimi śled­czymi, w naj­lep­szym wypadku prze­cięt­nymi. Takim udaje się zapo­mnieć o wszyst­kim z chwilą, kiedy wyjdą z komi­sa­riatu. Może dla nich to dobrze, ale na pewno nie służy to śledz­twu. Gli­niarz, któ­remu bra­kuje wyobraźni, może się po pracy wyłą­czyć, ale potem będzie się zasta­na­wiał, dla­czego ni­gdy nie osią­gnął dobrych rezul­ta­tów. Wielu jest takich ledwo kom­pe­tent­nych prze­cięt­nia­ków. Nie patrzą dalej niż czu­bek wła­snego nosa. Win­ter w ciągu swo­jej kariery śled­czego czę­sto miał z nimi do czy­nie­nia. W pew­nym sen­sie są spo­krew­nieni z psy­cho­pa­tami: nie potra­fią myśleć samo­dziel­nie, kie­ro­wać się intu­icją, pytać, co jest za hory­zon­tem. Przyj­mują postawę: skoro cze­goś nie widzę, to zna­czy, że to nie ist­nieje, więc lepiej zawró­cić.

– Nie wiem, czy to miała być wia­do­mość dla nas – powie­dział Win­ter. – Ta ręka. Biała.

– O co z nią cho­dziło? – spy­tał Ring­mar.

– Co masz na myśli?

– To coś… ozna­cza? Po co poma­lo­wał jej rękę tą pie­przoną ema­lią?

To była farba Bec­kers. Nazy­wała się Syn­tem. Biel antyczna, pół­ma­towa, do drewna, mebli, ścian i powierzchni meta­lo­wych we wnę­trzach. Wszystko to było napi­sane na puszce. Stała w pokoju numer dzie­sięć. Tech­nicy mieli spraw­dzić, czy tą wła­śnie farbą poma­lo­wano jej rękę. Nie było powo­dów, żeby w to wąt­pić, ale musieli się upew­nić. Jeden szcze­gół już potwier­dzono: Paula Ney nawet nie dotknęła leżą­cego przy pra­wie peł­nej puszce pędzla. Farba miała więc słu­żyć do poma­lo­wa­nia jej ręki. Póź­niej pędzel wysechł.

– Według rodzi­ców z ręką nie wią­zało się nic… nad­zwy­czaj­nego – powie­dział Win­ter.

Boże! Prze­cież oni nie widzieli jej ręki. Pia E:son Fröberg i Tor­sten Öberg jesz­cze jej dokład­nie nie zba­dali. Win­ter ukrył ten szcze­gół przed jej rodzi­cami, ale nawią­zał do niego, zada­jąc im pyta­nia. Co za gów­niana sprawa.

– Mam wszyst­kie rodzinne zdję­cia – powie­dział Ring­mar.

– Nic na nich nie znaj­dziemy.

Ring­mar nic nie powie­dział.

– Po co to zro­bił? – spy­tał. – To z ręką?

– Powie­dzia­łeś to tak, jakby ją wziął ze sobą – zauwa­żył Win­ter.

– A nie masz takiego wra­że­nia?

– Nie wiem, Ber­til.

– Jest w tym jakiś sens. Ten dupek chciał nam coś powie­dzieć. Coś nam opowie­dzieć. – Ring­mar uniósł rękę. – O sobie. – Spoj­rzał na Win­tera. – Albo o niej. – Wyj­rzał przez okno. Win­ter podą­żył za jego spoj­rze­niem. Na dwo­rze było ciemno. – Albo o obojgu.

– Znali się?

– Tak.

– Umó­wili się w nie­po­zor­nym hotelu? I dla bez­pie­czeń­stwa nie zamel­do­wali się w recep­cji?

– Tak.

– I dajemy temu wiarę?

– Nie.

– Ale znała mor­dercę.

– Tak sądzę, Erik.

Win­ter nie odpo­wie­dział.

– Robię w tym gów­nia­nym zawo­dzie dzie­sięć lat dłu­żej niż ty, Erik. Mia­łem do czy­nie­nia z róż­nymi spra­wami, ale tego, co tu się dzieje, nie mogę ogar­nąć.

– Damy radę – powie­dział Win­ter.

– Oczy­wi­ście – odparł Ring­mar, ale się nie uśmiech­nął.

– À pro­pos prze­szło­ści – zaczął Win­ter. – Kiedy jesz­cze byłem świe­ża­kiem, pierw­szy rok pra­co­wa­łem jako śled­czy, zaj­mo­wa­łem się sprawą, w któ­rej poja­wił się hotel Revy.

– Nie pierw­szy raz jest boha­te­rem śledz­twa – wtrą­cił Ring­mar. – Obaj dobrze o tym wiemy.

– Tak… ale tamta sprawa… czy jak to nazwać, była wyjąt­kowa.

Win­ter patrzył w noc. Na sza­rówkę i poświatę. Wyda­wało się, że wszystko stoi w zawie­sze­niu, bo zbliża się koniec lata i razem z mgłą do powie­trza powoli wkrada się jesień.

– To było zagi­nię­cie – powie­dział. – Teraz sobie przy­po­mi­nam.

– W hotelu Revy?

– Cho­dziło o kobietę – cią­gnął Win­ter. – Nie pamię­tam już jej imie­nia. Ale wyszła z domu, żeby coś zała­twić. Wydaje mi się, że była mężatką. Pamię­tam, że zamel­do­wała się w Revy na noc przed znik­nię­ciem.

– Znik­nię­ciem? Gdzie?

Win­ter nie odpo­wie­dział. Zato­nął w myślach, we wspo­mnie­niach. Tak jak w ciem­no­ści za oknem zato­nęły wierz­chołki dachów, ulice, parki, porty i hotele.

– Co się z nią stało? – spy­tał Ring­mar. – Bada­łem za dużo zagi­nięć. Wszyst­kie się zlały w jedno.

– Nie wiem – odpo­wie­dział Win­ter i zimno spoj­rzał Ring­ma­rowi w twarz. – Nikt nie wie. Nie wydaje mi się, żeby została odna­le­ziona.

Win­ter miał wtedy dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Dopiero zaczy­nał, był aspi­ran­tem. To było późne lato, zie­leń­sze niż zwy­kle o tej porze, bo w waka­cje wyjąt­kowo dużo padało. Każdy dzień spę­dzał w mie­ście. Urlop wybił sobie z głowy, myślał o przy­szło­ści, o swo­jej karie­rze śled­czego. Prze­rwał stu­dia praw­ni­cze, zanim je tak naprawdę zaczął. Posta­no­wił zostać poli­cjan­tem. Ale po szkole, po roku służby w mun­du­rze i pół roku pracy po cywil­nemu jako śled­czy wciąż nie był pewien, czy chce poświę­cić życie na scho­dze­nie do pod­ziemi. Na powierzchni działo się prze­cież tak wiele. I było dużo jaśniej. Nawet kiedy padało. W ciągu pół­tora roku zoba­czył to, czego nor­malni ludzie ni­gdy nie oglą­dają, nawet jeśli żyją sto lat. Tak wła­śnie o nich myślał: nor­malni ludzie. Ci, któ­rzy żyją na powierzchni. On też cza­sem tam żył. Poja­wiał się i zni­kał, wyczoł­gi­wał się na górę, a potem pełzł w dół. Wie­dział, że jego życie ni­gdy nie będzie nor­malne. Tam, na dole, mają swój wła­sny świat. Poli­cjanci, a z nimi zło­dzieje, mor­dercy i gwał­ci­ciele. Oni rozu­mieją. Rozu­mieją sie­bie nawza­jem.

Zaczął poj­mo­wać, co to zna­czy rozu­mieć. I wtedy zaczęło się robić coraz łatwiej. Będę jak oni, myślał. Jak mor­dercy.

Będę coraz bar­dziej podobny do nich, bo oni ni­gdy nie mogą być tacy jak ja.

Zro­zu­miał, że aby roz­wią­zy­wać zagadki, musi prze­stać myśleć sche­ma­tami. Wtedy jest łatwiej. Ale rów­nież trud­niej. Wie­dział, jak się zmie­nił w tym cza­sie, kiedy sta­wał się coraz lep­szy w swoim fachu, kiedy zaczy­nał lepiej myśleć. Gdy jed­nak docho­dził do roz­wią­za­nia sprawy albo jej czę­ści, stwier­dzał, że ma bujną wyobraź­nię, i osta­tecz­nie jego wysi­łek szedł na marne. Ale to nie była tylko fan­ta­zja. Myślał jak o n i, zapusz­czał się w ciem­ność jak o n i. Zda­rzały się dłu­gie okresy, kiedy nie miał swo­jego życia. Im lepiej pra­co­wał, tym trud­niej mu było nor­mal­nie żyć. Był samotny. Jak ska­li­sta wysepka. Nie liczył dni. Nie zaj­mo­wał się niczym oprócz kry­mi­nal­nej zagadki. Opie­ko­wał się nią, kładł ją do łóżka, pod­le­wał. Jeśli cho­dziło o nią, był praw­dzi­wym pedan­tem. Tro­skli­wym z przy­musu. Doku­menty leżały na jego biurku w rów­niut­kich rzę­dach. W domu, mię­dzy sypial­nią a łazienką, prze­wa­lały się sterty ciu­chów. O cywilny strój służ­bowy, ow­szem, dbał, bo zanie­dba­nia nie uwa­żał za zaletę. A jed­nak gdzieś w środku, pod tym czy­stym ubra­niem, był nie­chlujny jak cho­lera. Jeśli już pró­bo­wał zro­bić sobie nor­malny obiad, pod­da­wał się w poło­wie drogi. Wolał otwo­rzyć butelkę sło­do­wej, kiedy jesz­cze mało kto wie­dział, co to jest. Wtedy uzy­ski­wał prze­wagę nad nor­malnym świa­tem i pró­bo­wał pić whi­sky tak powoli, jak tylko potra­fił, słu­cha­jąc przy tym jazzu ato­nal­nego, któ­rego nikt inny nie mógł znieść. Whi­sky i jazz – to był jego spo­sób na życie, kiedy zapa­dała noc i wszystko za oknami w niej tonęło. Sie­dział w pół­mroku ze swo­imi obo­wiąz­kami i zagad­kami, a póź­niej z rzu­ca­ją­cym na pokój zimne świa­tło lap­to­pem.

Po kilku latach pracy w wydziale doszedł do wnio­sku, że wresz­cie się odna­lazł: powoli prze­stał być tym, kim był. Uznał, że dobrze się stało. Wyzwo­lił się od nor­mal­no­ści.

*

Od nor­mal­no­ści została też wyzwo­lona Ellen Börge. Albo sama się wyzwo­liła. Wyszła kupić cza­so­pi­smo i ni­gdy nie wró­ciła. Tak to wła­śnie wyglą­dało, rze­czy­wi­stość jak fik­cja lite­racka: poszła kupić jakiś kobiecy maga­zyn. Win­ter sądził, że „Feminę”, bo na ławie w salo­nie leżała sterta nume­rów „Feminy”. Tylko „Feminy”. Ale jej mąż, Chri­ster Börge, nie wie­dział. „Ach tak? «Feminę»? Nie wiem. Nie mówiła”.

Nie dotarła do pobli­skiego sklepu, w któ­rym zazwy­czaj kupo­wała prasę i inne rze­czy. Dwie pra­cu­jące tam­tego popo­łu­dnia eks­pe­dientki powie­działy, że dobrze ją znały i pamię­ta­łyby, gdyby się zja­wiła.

Chri­ster Börge zadzwo­nił na poli­cję po pię­ciu godzi­nach. Połą­czono go z dziel­ni­co­wym poste­run­kiem numer trzy. Tak to się wtedy nazy­wało. Po dobie od jej znik­nię­cia do poszu­ki­wań włą­czył się wydział śled­czy, a dokład­niej jed­nostka do spraw zagi­nięć. Sprawa przy­pa­dła żół­to­dzio­bowi Eri­kowi Win­te­rowi. Podej­rze­wał popeł­nie­nie prze­stęp­stwa, bo taką miał pracę i taką miał naturę. Sie­dział przy ławie ze stertą „Femin” i pytał o dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nią Ellen Börge jej trzy­dzie­sto­jed­no­let­niego męża. Wszy­scy troje byli w podob­nym wieku, ale Win­ter czuł się wyklu­czony – nie znał Ellen, a jej mąż wcale się nie cie­szył na jego widok. Był zde­ner­wo­wany, ale Win­ter nie wie­dział, jaki to rodzaj zde­ner­wo­wa­nia. Żeby móc coś takiego roz­po­znać, trzeba lat pro­wa­dze­nia śledztw. Szkoła poli­cyjna nie daje takiej wie­dzy. Trzeba długo cze­kać, a raczej samemu się uczyć – bez końca zada­wać pyta­nia, czy­tać z twa­rzy, wsłu­chi­wać się w słowa i pró­bo­wać wyła­wiać zna­cze­nia. W 1987 roku, gdy wszystko się zaczęło, Win­ter wie­dział, że lite­ra­tu­ro­znawcy dużo mówią o pod­tek­ście. To słowo ide­al­nie paso­wało do tego, co się działo pod­czas prze­słu­chań. Mię­dzy tym, co się mówi, a tym, co się ma na myśli, może ist­nieć ogromna prze­paść.

– Cze­kał pan pięć godzin, zanim wezwał poli­cję – powie­dział do Chri­stera Börgego. To nie było pyta­nie.

– Tak, no i co z tego?

Börge poru­szył się na sofie naprze­ciwko niego. Win­ter sie­dział w plu­szo­wym fotelu. Miał wra­że­nie, że meble są za… stare jak na tak młode mał­żeń­stwo. Cały dom wyda­wał się… urzą­dzony i zamiesz­kany przez parę w śred­nim wieku. Ale nie ufał swoim osą­dom. W jego dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu stały łóżko, stół i coś w rodzaju fotela, więc pod­czas takiego prze­słu­cha­nia sam nie potra­fiłby okre­ślić, jakie ma meble i czemu one służą.

Ale Chri­ster Börge mógłby opi­sać wszystko w swoim domu, zro­bić dokładny spis inwen­ta­rza, łącz­nie z liczbą ser­we­tek w dru­giej od góry kuchen­nej szu­fla­dzie. Co do tego Win­ter nie miał naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Börge wyglą­dał na kogoś, kto musi mieć cał­ko­witą kon­trolę, jeśli świat ma pozo­stać nor­malny. Na jed­nej z foto­gra­fii sto­ją­cych na ławie jego żona wyglą­dała podob­nie: drę­twy wyraz twa­rzy, skromna fry­zura, nie­obecne spoj­rze­nie. Ale Ellen Börge miała na tym zdję­ciu piękne, regu­larne, ostre rysy. Ta twarz w innym kon­tek­ście mogłaby nawet wzbu­dzić sen­sa­cję. Ale nie z tą fry­zurą. Zanim Win­ter usiadł w fotelu, pomy­ślał, że chyba nie była szczę­śliwa ze swoim mężem. Za bar­dzo wszystko kon­tro­lo­wał. Może pla­no­wali dzieci, choć pierw­sze pew­nie za kilka lat, pod­czas pełni księ­życa, pod­czas odpływu, kiedy posłuży to gospo­darce. Win­ter nie myślał o dziecku, ale nie miał też kobiety, z którą mógłby się dzie­lić takimi myślami.

Może Ellen Börge nie wytrzy­mała.

Pięć godzin. Zadzwo­nił na poli­cję po pię­ciu godzi­nach. Jeśli Chri­ster Börge rze­czy­wi­ście był tym, na kogo wyglą­dał, powi­nien zate­le­fo­no­wać od razu. Doma­gać się swo­ich praw. Doma­gać się peł­nego zaan­ga­żo­wa­nia. Doma­gać się dostar­cze­nia żony z powro­tem.

Win­ter zacho­dził w głowę.

– Nie nie­po­koił się pan? Pięć godzin to kawał czasu, kiedy się na kogoś czeka.

– A zro­bi­li­by­ście cokol­wiek, gdy­bym zadzwo­nił wcze­śniej? – Ton jego głosu nagle stał się wysoki, nie­mal piskliwy. – Nie powie­dzie­li­by­ście po pro­stu, żebym cze­kał?

– A dzwo­nił pan kie­dy­kol­wiek wcze­śniej? – spy­tał Win­ter. – Zda­rzyło się wcze­śniej, żeby znik­nęła?

– Ech… nie. Cho­dziło mi o to, że trzeba cze­kać. Tak czy­ta­łem. Poli­cja czeka, nie?

– To zależy – powie­dział Win­ter i nagle to on zaczął odpo­wia­dać na pyta­nia. Było ciężko. Całe to prze­słu­cha­nie oka­zało się trudne. – Nie da się powie­dzieć tak ogól­nie.

– Cza­sami… szła na spa­cer – zaczął Börge, choć Win­ter nie zadał pyta­nia. – Wycho­dziła bez słowa i nie było jej nawet kilka godzin.

– Pięć?

– Nie, ni­gdy. Dwie, cza­sem może trzy.

– Dla­czego?

– Dla­czego co?

Börge zamilkł, jak gdyby wspo­mnie­nie prze­szło­ści go uspo­ko­iło.

– Dla­czego bez słowa wycho­dziła na wiele godzin?

– Powie­dzia­łem, że na kilka godzin.

– Pytał ją pan?

– Niby o co? – Börge prze­cią­gnął dło­nią po plu­szu, jakby gła­skał psa albo kota. – Prze­cież to był tylko spa­cer.

– Ale tym razem wyszła kupić cza­so­pi­smo. Może „Feminę”.

– Skoro pan tak twier­dzi.

– Widzę tu tylko jeden tytuł – powie­dział Win­ter, a potem zła­pał całą stertę i spraw­dził datę wyda­nia ostat­niego numeru. – Jest pan pewien, że poszła po cza­so­pi­smo?

– Tak.

– Pre­nu­me­ro­wała jakieś inne tytuły?

– Co? Nie… kie­dyś tak… ale teraz prze­rzu­ciła się na… kupo­wa­nie w skle­pie.

– Kiedy prze­stała pre­nu­me­ro­wać?

Te szcze­góły mógł aku­rat sam spraw­dzić, ale wolał spy­tać jego. Takie pyta­nia mogły być ważne. Naj­czę­ściej dopiero póź­niej się o tym prze­ko­ny­wał.

– No… – odparł Börge i spoj­rzał na stertę cza­so­pism na stole. – Nie pamię­tam dokład­nie. Zdaje się, że kilka mie­sięcy temu.

– Czy­tała jakieś inne gazety albo cza­so­pi­sma?

– Noo… dzien­nik. „Göteborgs-Posten”. No i chyba ten maga­zyn tutaj – odparł, wska­zu­jąc ręką na stertę, którą Win­ter wciąż trzy­mał w ręku. – Może pan pospraw­dzać w sza­fach, ale ja widzia­łem tylko ten tytuł.

– Już go miała – powie­dział Win­ter.

– Słu­cham?

Win­ter pod­niósł dwa pierw­sze numery.

– Miała sierp­niowy i wrze­śniowy.

– Wrze­śniowy? Prze­cież wrze­sień jesz­cze się nie zaczął.

– Wydaje mi się, że wycho­dzą na chwilę przed począt­kiem mie­siąca. – Jesz­cze raz prze­czy­tał napis na okładce. – Jak byk: wrze­sień 1987.

– Może nie o ten jej cho­dziło? – powie­dział Börge. – To zna­czy może poszła kupić coś innego.

Win­ter nie odpo­wie­dział. Cze­kał. Wie­dział, że cza­sem dobrze jest pocze­kać. To było zresztą w sztuce pro­wa­dze­nia prze­słu­chań naj­trud­niej­sze.

Minęło pół minuty. Widział, jak cisza spra­wia, że Börge zaczyna się zasta­na­wiać, czy nie powie­dział cze­goś, co mu się nie spodo­bało albo zabrzmiało podej­rza­nie. I czy teraz nie powi­nien cze­goś wydu­sić, żeby tro­chę popra­wić atmos­ferę.

Nagle wstał i pod­szedł do sto­ją­cego pod ścianą regału. Tak naprawdę był ogromną witryną na por­ce­lanę, ozdoby, książki i zdję­cia w ram­kach. Twarz Ellen, którą Win­ter już widział.

Börge wciąż stał przy książ­kach, jakby szu­kał kon­kret­nego tytułu. Odwró­cił się.

– Pokłó­ci­li­śmy się tro­chę.

– Kiedy?

– Wtedy… gdy wyszła.

– O co się pań­stwo pokłó­cili?

– O dziecko.

– Dziecko?

– No… chciała mieć dziecko, a ja uzna­łem, że jest jesz­cze za wcze­śnie.

Win­ter prze­mil­czał odpo­wiedź swo­jego trzy­dzie­sto­jed­no­let­niego roz­mówcy. Głów­nie dla­tego, że nie miał na ten temat nic do powie­dze­nia. Wcze­śnie ozna­czało dla niego totalną abs­trak­cję. Per­spek­tywa zało­że­nia rodziny była odle­gła o lata świetlne. Nawet wyobraź­nią nie mógł tego ogar­nąć.

– Kłó­cili się pań­stwo o dziecko?

– Tak. Tak powie­dzia­łem. Ale to nie była poważna kłót­nia.

– Co pan ma na myśli?

– To w zasa­dzie nie była żadna kłót­nia. Ona po pro­stu… o tym wspo­mniała.

– A pan nie chciał roz­ma­wiać?

Börge się nie ode­zwał.

– Czy wcze­śniej docho­dziło do takich sprze­czek?

– Tak…

– Czy potem wycho­dziła? I nie mówiła, gdzie idzie?

– Tak – odparł Börge.

– Tym razem też wyszła z tego powodu?

– Eee… wła­ści­wie się nie pokłó­ci­li­śmy. Miała pójść do sklepu po cza­so­pi­smo. – Börge spoj­rzał na numer, który Win­ter pod­niósł ze sterty. Na ten, który chciała kupić, choć już go miała.

– Z tego powodu wyszła? – spy­tał ponow­nie Win­ter, patrząc mu pro­sto w oczy. – Z powodu kłótni o to, kiedy będzie­cie mieć dzieci?

– Eee… nie pamię­tam – odparł Börge. – Ale zawsze prze­cież wra­cała. – Spoj­rzał na Win­tera, szu­kał jego wzroku. – Zawsze wra­cała.

Ale wtedy nie wró­ciła.

Ni­gdy nie wró­ciła.

– Przy­po­mnia­łem sobie – powie­dział Win­ter. – Ni­gdy nie wró­ciła do domu. Ellen. Miała na imię Ellen. Ellen Börge.

Wciąż stali przy oknie. Na dwo­rze było ciemno jak w listo­pa­dzie. Win­ter myślał o okładce z wydru­ko­wa­nym pod tytu­łem sło­wem: wrze­sień.

Wrze­śnie przy­cho­dziły i odcho­dziły, przez całe lata, ale Ellen Börge już nie gro­ma­dziła cza­so­pism, nie two­rzyły już sterty, przy­naj­mniej nie na tam­tej ławie.

– Pamię­tam – odparł Ring­mar, lekko się uśmie­cha­jąc w bla­sku świa­tła zza okna. – I pamię­tam cie­bie. To chyba była twoja pierw­sza sprawa. Albo jedna z pierw­szych.

– Pierw­sza sprawa i pierw­sze nie­po­wo­dze­nie.

– Jedno z wielu – odparł Ring­mar.

Win­ter ski­nął głową.

– A tak na poważ­nie… – zaczął Ring­mar. – To było zagi­nię­cie, któ­rego nie wyja­śni­li­śmy, ale nie stwier­dzi­li­śmy też, że doszło do zbrodni.

– Nie dowie­dzie­li­śmy się nawet, czy to mogła być zbrod­nia, którą nale­ża­łoby wyja­śnić.

– Ma to dla cie­bie jakieś zna­cze­nie? – spy­tał Ring­mar. – Było w tym coś szcze­gól­nego? W jej znik­nię­ciu?

– Nie wiem. – Nagle Win­ter poczuł się cho­ler­nie zmę­czony, jak gdyby wszyst­kie lata od tam­tego dnia do teraz zwa­liły mu się hur­tem na głowę. – W… Ellen było coś, co spra­wiało, że nie chcia­łem odpu­ścić.

– Początki są naj­trud­niej­sze – powie­dział Ring­mar. – Jest się jesz­cze zie­lo­nym w branży.

– Nie.

Win­ter pogła­dził się po zaro­ście. Usły­szał chrzęst szcze­ciny pod pal­cami. Od kilku lat siwiał w tym miej­scu. I nie cho­dziło wcale o wiek. Cecha dzie­dziczna, natu­ralna pra­wi­dło­wość. Aż taki stary jesz­cze prze­cież nie był.

– Cza­sami się nad tym zasta­na­wia­łem – cią­gnął. – Przez wszyst­kie te lata. I wydaje mi się, że w tej spra­wie była jakaś wska­zówka. Że mogłem jesz­cze coś zro­bić. Cze­muś się przyj­rzeć. Że to coś tam było, że mia­łem to przed oczami. Powi­nie­nem był to dostrzec. Gdyby tak się stało, zaszedł­bym dalej.

– Dalej, czyli dokąd?

– Do… Ellen.

– Mówisz o tym jak o prze­stęp­stwie – powie­dział Ring­mar. – Jakby była ofiarą.

Win­ter roz­ło­żył bez­rad­nie ręce, w stronę Ring­mara i nocy.

– W każ­dym razie teraz mamy do czy­nie­nia z oczy­wi­stym prze­stęp­stwem – powie­dział Ring­mar.

– Hm… – odparł Win­ter i gwał­tow­nie ski­nął głową. Czuł, że w środku coś mu brzę­czy, może jakaś śrubka, którą trzeba dokrę­cić jesz­cze moc­niej. – Jestem zmę­czony. Nie mogę sobie przy­po­mnieć, jak tra­fi­li­śmy na jej ślad.

– Hotel Revy – powie­dział Ring­mar. – Zamel­do­wała się w naj­mil­szej noc­le­gowni w mie­ście.

– Ale Paula Ney tego nie zro­biła.

– Zga­dza się. Ani się nie wymel­do­wała.ROZDZIAŁ 3

3

ZESPÓŁ ZEBRAŁ SIĘ W SALI KON­FE­REN­CYJ­NEJ. Od kiedy Win­ter pra­co­wał w wydziale, odno­wiono ją dwa razy. I na tym koniec. Ceglane kory­ta­rze, które wyglą­dały jak z innej epoki, nie miały się już docze­kać remontu. W ogóle nie pla­no­wano reno­wa­cji. Nie było na to pie­nię­dzy. Mógł tylko cze­kać, aż ściana kory­ta­rza przy jego pokoju sama się zawali.

Zoba­czył ostat­nią chwilę wschodu słońca nad Ullevi. W tej czę­ści świata wsta­wało nie­chęt­nie. Bez­sen­sowna robota. W końcu i tak miała nadejść zima. Słońce było teraz w dro­dze do rów­nika, tam, gdzie jego miej­sce. Tutaj cały rok chy­lił się ku zacho­dowi. Potem zapad­nie ciem­ność. Do nocy polar­nej pozo­stało tylko kilka mie­sięcy. Na początku kale­sony znów będą gry­zły, ale z cza­sem, jak zawsze, czło­wiek się przy­zwy­czai.

– Cho­lera, jak gorąco – powie­dział Ring­mar, jak tylko wszedł. Usiadł i otarł pot z czoła.

– Odpuść sobie – powie­dział Hal­ders.

– Słu­cham? – spy­tał Ring­mar, wciąż z ręką na czole.

– Naj­gor­sza rzecz, jaką znam, to miesz­ka­niec pół­nocy, który narzeka na słońce, jak tylko się pojawi.

– Powie­dzia­łem tylko, że jest gorąco – odparł Ring­mar.

– Powie­dzia­łeś: cho­lera, jak gorąco. – Hal­ders wska­zał na sło­neczną mgłę. – Czy to nie jest narze­ka­nie?

– Powie­dział to naj­więk­szy opty­mi­sta w poli­cji – odparł Ring­mar i znów wytarł czoło.

– _Carpe diem_ – zaśmiał się Hal­ders.

– _Mea culpa_ – odpo­wie­dział Ring­mar. – _Mea maxima culpa_.

– Może ktoś to prze­tłu­ma­czyć? – wtrą­cił Lars Ber­gen­hem, wciąż naj­młod­szy inspek­tor w gru­pie.

– Nie sze­dłeś kla­syczną ścieżką? – spy­tał Ring­mar.

– Kla­sycz­nym czym?

– Kla­sycz­nym pro­gra­mem. W szkole poli­cyj­nej – wtrą­cił Hal­ders. – Naj­pierw pomyśl, potem zrób. Już tego nie uczą. Porzu­cili stare metody.

– _Carpe diem_ ogar­niam – powie­dział Ber­gen­hem. – Ale te inne zwroty?

– Moja wina, moja bar­dzo wielka wina – wyja­śnił Ring­mar.

Win­ter pocią­gnął ostatni łyk kawy. Przy­naj­mniej kawa była chłodna w tym dusz­nym pokoju. Potem chrząk­nął i poranna roz­grzewka mię­dzy Hal­der­sem, Ring­ma­rem i Ber­gen­he­mem uci­chła.

– Słowo nic nie kosz­tuje – powie­dział. – Ale sze­fo­stwa poli­cji już nie stać na tłu­ma­czy.

Aneta Dja­nali wybuch­nęła gło­śnym śmie­chem. To był pierw­szy odgłos, jaki wydała tego ranka. Wcze­śniej roz­ma­wiała z Hal­der­sem i z jego dziećmi, Han­ne­sem i Magdą, ale w roz­grzewce w sali kon­fe­ren­cyj­nej nie uczest­ni­czyła. Było jej wystar­cza­jąco cie­pło. Wie­czo­rem mieli się wybrać do Sal­thol­men, na skałki, i zażyć ostat­niej tego lata kąpieli. Mówili o tym już od tygo­dnia. Ale słońce zacho­dzące za Asperö co wie­czór było jak krwi­sta poma­rań­cza. A to ozna­czało, że następ­nego dnia wróci.

– Mię­dzy Paulą a jej rodzi­cami jest ogromna prze­paść – zaczął Hal­ders. – Była. – Win­ter ski­nął głową. – Nikt nic nie mówi, a raczej nie mówił. Dla mnie to podej­rzane – cią­gnął Hal­ders. Win­ter znów kiw­nął głową. – Wydaje mi się, że tam­tego wie­czoru wyszła z domu, żeby już nie wró­cić.

– Bez walizki? – Ring­mar pochy­lił się nad sto­łem. – Jej torebka była z gatunku tych mini­ma­li­stycz­nych dodat­ków.

– Prze­cież miała miesz­ka­nie, nie? – powie­dział Hal­ders, roz­glą­da­jąc się po pokoju. Ber­gen­hem zachę­ca­jąco kiw­nął głową. – Miała od niego klucz, prawda? Był wie­czór, mala­rze poszli już do domu. Mogła poje­chać do sie­bie, spa­ko­wać walizkę i wyjść. Potem spo­tkała tę przy­ja­ciółkę jak-ona-się-tam-nazywa i ruszyła dalej.

– Do hotelu Revy? – wtrą­cił Ring­mar.

– Nie wiem, czy aku­rat tam zamie­rzała poje­chać.

– Przy­ja­ciółka nazywa się Nina Lor­rin­der – powie­dział Win­ter. – Nie wspo­mi­nała nic o walizce.

– A pyta­li­śmy o nią? – zauwa­żył Hal­ders.

– Nie – odparł Ber­gen­hem. – Nie pyta­łem o walizkę.

– Tak to jest, jak się nie szło kla­syczną ścieżką – powie­dział Hal­ders.

– O to byś ją naj­pierw spy­tał? – odparł Ber­gen­hem. Wyglą­dał na wście­kłego. Hal­ders tylko cze­kał na taki wyraz twa­rzy.

– Daj­cie spo­kój – wtrą­cił Win­ter. – Prze­cież ona żyje. Możemy ją spy­tać teraz.

– Zadzwo­nię od razu – powie­dział Ber­gen­hem i wstał.

– Świetny pomysł! – odparł Hal­ders.

– Prze­stań, Fre­drik – powie­działa Aneta Dja­nali.

– Z jej rodzi­cami coś jest nie tak – cią­gnął Hal­ders nie­wzru­szony. Nawet nie odwró­cił głowy w stronę Anety.

– Wła­śnie stra­cili jedyne dziecko – powie­dział Ring­mar.

– Było cicho – mówił dalej Hal­ders, jakby go nie usły­szał. – W dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć po tak cho­ler­nej trau­mie wszy­scy chcą roz­ma­wiać. Ludzie nie mogą się naga­dać. Napła­kać. A u Neyów nie było żad­nych łez.

– Nie otrzą­snęli się jesz­cze z szoku – wtrą­cił Ring­mar.

– Nie – odparł Hal­ders, a wyraz jego twa­rzy się zmie­nił. – Wierz mi, Ber­til, wiem… coś o tym. W pierw­szych dniach nie ma żad­nego szoku. Jest tylko nie­na­wiść.

Zapa­dła cisza. Wszy­scy sły­szeli tylko jedno z ostat­nich wes­tchnień eks­presu do kawy. Ring­mar otarł ręką czoło. Win­ter usły­szał odgłosy ulicy zza okna, do Anety Dja­nali dotarł szum kli­ma­ty­za­tora: posępne szepty roz­cho­dzące się tuż pod sufi­tem.

Wró­cił Ber­gen­hem.

– Nie miała walizki.

– Mogła ją zosta­wić w szatni. W nie­któ­rych kinach są szat­nie – powie­dział Hal­ders.

– Spo­tkały się na zewnątrz. Miała przy sobie tylko torebkę.

– Mogła tam być wcze­śniej.

– Szły stam­tąd razem. Do pubu, zna­czy do baru. Nie było żad­nej walizki.

– I wypy­ta­łeś o to wszystko?

Ber­gen­hem ski­nął głową.

– Mogła pójść wcze­śniej do pubu i tam zosta­wić walizkę – cią­gnął dalej Hal­ders.

– Nie.

– O to też pyta­łeś?

– Powie­działa, że to ona zapro­po­no­wała ten pub. Paula chciała iść gdzie indziej – wyja­śnił Ber­gen­hem.

– W takim razie musimy go spraw­dzić – powie­dział Hal­ders.

– Otwie­rają o czwar­tej.

– Już się dowie­dzia­łeś?

Ber­gen­hem ski­nął głową.

– Dobrze pomy­ślane, chłop­cze! Wyobraź­nia działa.

– Ale wszystko, co mamy, to hipo­te­tyczna walizka – powie­dział Win­ter.

– Czy ktoś może to prze­tłu­ma­czyć? – Hal­ders rozej­rzał się po pokoju.

– Mogła też pójść na Cen­tralny – zauwa­żyła Aneta Dja­nali. – Jeśli zamie­rzała wyje­chać na dobre i miała przy sobie walizkę, a nie chciała jej za sobą cią­gnąć po mie­ście.

– W torebce nie było klu­czyka od szafki – powie­dział Ber­gen­hem. – To zna­czy takiego z prze­cho­walni bagażu. Do takiej szafki.

– Mor­derca mógł ulec poku­sie i go zabrać – powie­dział Ring­mar.

– A może klu­czyk jest gdzie indziej? – wtrą­ciła Aneta.

– Może szafka wciąż jest zamknięta? – dodał Ber­gen­hem. – A w środku jest walizka?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: