Pokój w dolinie - ebook
Pokój w dolinie - ebook
Trey Walker Stafford zawdzięcza życie swojemu wujowi Samowi Staffordowi, który ocalił go i przygarnął po śmierci rodziców. Trey kilka lat temu opuścił ranczo Double S, by wbrew woli Sama tworzyć muzykę, jednak teraz wraca do centralnego Waszyngtonu, gdy dowiaduje się, że może uratować życie przybranego ojca, zostając dawcą przeszczepu. Chociaż Trey odnalazł sławę i sukces w świecie muzyki country, ma za sobą bolesną stratę – śmierć żony. Śpiewa piosenki o miłości, jednocześnie nosząc w sobie zionącą pustkę, której nie potrafi wypełnić.
Lucy Carlton, samotna matka przytłoczona rosnącą liczbą wyzwań i nieufna wobec Staffordów, niechętnie przyjmuje pomoc Treya na swojej podupadającej farmie, którą mężczyzna oferuje jej na prośbę przybranego ojca pragnącego naprawić dawne błędy.
W miarę jak tych dwoje się do siebie zbliża, Trey powoli otwiera swoje serce dla tej pięknej kobiety, usiłując wyzbyć się żalu, który nosi w sobie od lat. Lucy również ma skomplikowaną przeszłość – czy Trey zaakceptuje ją taką, jaka jest, nauczy się przebaczać dawne błędy i odnajdzie wewnętrzny pokój, którego tak poszukuje?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66297-18-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku!
Ostatnia część serii, Pokój w dolinie, opowiada o losach Treya Walkera Stafforda, najmłodszego syna właściciela rancza Double S, znajdującego się w południowej części stanu Waszyngton. Główny bohater jest muzykiem country, a w powieści przewijają się nawiązania do bardzo popularnej w Stanach Zjednoczonych piosenki, która była inspiracją do tytułu tej książki. Mowa o balladzie Peace in the Valley, skomponowanej w 1937 roku przez Thomasa A. Dorseya, zwanego ojcem muzyki gospel. Jako pierwsza zaśpiewała ją Mahalia Jackson, ale przez lata utwór zyskał taką popularność, że wykonywało go bardzo wielu artystów, m.in. Elvis Presley, Little Richard, Johnny Cash czy Dolly Parton.
Tekst piosenki jest pełną nadziei modlitwą zmęczonego życiem człowieka, poszukującego ukojenia i wewnętrznej przemiany pośród życia pełnego ciemności i przeciwności. Oprócz rozdzierającej tęsknoty słowa wyrażają głęboką wiarę w to, że tytułowy „pokój w dolinie” zostanie odnaleziony, podarowany przez Boga w odpowiednim, wyznaczonym przez Niego czasie.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden utwór, który Ruth Logan Herne wymienia na kartach swojej powieści, mianowicie kościelną pieśń Amazing Grace, którą skomponował w 1779 roku anglikański duchowny John Newton, nawrócony handlarz niewolników. To znany na całym świecie hymn pochwalny na cześć Bożej łaski, która wybawia od zła, uśmierza lęki oraz pozwala dostrzegać dobro i Bożą światłość. W jednym z rozdziałów wykonuje go główna bohaterka książki – Lucy Carlton.
Gorąco zachęcam do wysłuchania obu tych piosenek, zarówno przed przeczytaniem tej powieści, jak i podczas lektury fragmentów, w których autorka do nich nawiązuje.
Joanna Olejarczyk1
Choć raz Trey Walker Stafford okazał się w czymś lepszy od dwóch starszych braci. Zaszczyt ten wydawał mu się jednak wątpliwy, gdyż aby go dostąpić, musiał ryzykować życiem i oddać kawałek wątroby.
Dumał nad tą ironią losu, jadąc na wschód przez centralny Waszyngton drogą międzystanową numer dziewięćdziesiąt w swoim załadowanym po brzegi SUV-ie. Spośród trzech synów Sama Stafforda to akurat osierocony siostrzeniec, którego mężczyzna adoptował, okazał się mieć najlepiej pasujące DNA, żeby zapewnić przybranemu ojcu największe szanse na przyjęcie przeszczepu. Taki scenariusz idealnie nadawałby się do telewizyjnego reality show, ale przecież ich rodzinne życie jak dotąd przypominało tego typu program, więc czemu miałoby się to zmienić akurat teraz?
Uderzał palcami lewej dłoni o skórzaną kierownicę, wybijając nimi przypadkowy rytm. Jechał drogami, które znał od tak dawna, z zamiarem powrotu na ranczo do człowieka, który dwadzieścia pięć lat temu uratował go od nędzy. Był zdeterminowany zrobić wszystko, co w jego mocy, by pomóc ojcu. Nie dlatego, że nosił w sobie życzenie śmierci. Operacja, bolesna rekonwalescencja i perspektywa zgonu nie figurowały na liście jego planów. Jego menedżer wielokrotnie powtarzał to przez ostatni tydzień we wszystkich możliwych mediach.
Ryzykujesz wszystkim, na co zapracowałeś, wszystkim, co masz: swoim domem... – Ed Boddy wyliczał na palcach, zwiastując Treyowi upadek. – ...ranczem, które tak kochasz, ukrytym pośród wzgórz północnego Tennessee, swoją twórczością, swoim życiem. I to wszystko po to, by pomóc facetowi, który wyrzucił cię z domu, bo kochałeś muzykę? Jesteś lepszym człowiekiem niż ja, Trey. Bez dwóch zdań.
Wcale nie był lepszy. Wiedział to. Po prostu dręczyło go poczucie winy i czuł w środku zionącą otchłań podobną do jednej z czarnych dziur w nieskończonym wszechświecie. Solidną, zbitą, ale pustą wewnątrz. Nosił ją w sobie, odkąd tylko sięgał pamięcią.
Sam Stafford wcale nie przepędził go z powodu miłości do muzyki. Odtrącił chłopaka, ponieważ wiele lat wcześniej patrzył, jak negatywne strony sławy odebrały życie jego własnej młodszej siostrze i jej mężowi. Widział, czym mogło się skończyć życie w świetle jupiterów. Wiedział, że to nic dobrego, ale przybrany syn zbywał troski ojca wzruszeniem ramion.
Trey doświadczył na własnej skórze wszystko, co najgorsze w przemyśle rozrywkowym, i odczuwał silną potrzebę udowodnienia, że będąc muzykiem, można żyć przyzwoicie – otwarcie, uczciwie i w czystości. Nie planował tego całego szaleństwa i bogactwa, które same do niego przyszły.
Och, jakiś ty biedny.
Ten głos. Jej głos. Głos jego matki, Sandry Lee Stafford. Wzbudzający podziw już w jej wczesnych przebojach country głęboki alt nagle stawał się ostry i zjadliwy, gdy zwracała się do synka.
Stała nad nim, pachnąc paskudnie i mierząc go nienawistnym spojrzeniem – Treyowi tylko taki obraz stawał przed oczami, gdy ktoś wspominał o jego mamie. Podobno trzylatek nie ma zdolności zapamiętywania całych wydarzeń, a z tego okresu życia ludzie mogą jedynie od czasu do czasu miewać przebłyski wspomnień. Cóż, ktokolwiek tak twierdzi, jest głupcem, bo Trey pamiętał wystarczająco dużo. Zbyt dużo.
Nie ma na świecie nikogo, komu byłoby cię żal, Trey. A już na pewno nie mnie.
Prawdopodobnie płakał. Nie przypominał sobie łez, ale pamiętał, że miał mokrą twarz. A potem matka odeszła, ojciec również, po czym na komisariat policji wkroczył wielki i postawny Sam Stafford. Wziął Treya na ręce i zabrał do domu.
Tak to się zaczęło, a oto jak może się skończyć: Trey odda Samowi Staffordowi kawałek wątroby, by utrzymać go przy życiu. Dobry chrześcijanin śmiało ruszyłby naprzód ku takiej okazji. Dla Treya była to kolejna porażka, bo w większości spraw był gorliwym chrześcijaninem... tylko nie w tej.
Wewnętrzne poczucie winy kłuło go jak pęknięta struna gitary, ale czuł je od tak wielu lat, że nie powinno mu robić różnicy, iż doświadczał go również dziś. Jednakże tegoroczne lato miało przynieść życie lub śmierć – a to robiło wielką różnicę.
Zjechał z autostrady i skręcił w prawo, oddalając się od Gray’s Glen – miasteczka, w którym dorastał. Po obu stronach rozciągały się szerokie połacie pól, porośnięte bujną trawą i szarozieloną bylicą. Im wyżej jechał, tym bylica stawała się gęstsza. Ciemnobrunatne bydło pasło się na górnych pastwiskach, a obraz ten przypominał mu gotowane na parze brokuły hojnie posypane ziarenkami pieprzu cayenne...
Trey był głodny. Zmęczony. Zdenerwowany? Owszem.
Prezenter radiowy z Ellensburga zapowiedział najnowszy singiel Treya w sposób, od którego mężczyzna aż się skrzywił.
– Chcecie kowbojskiej wersji bajki o Kopciuszku? Proszę bardzo, mamy ją dla was! Pochodzący z centralnego Waszyngtonu Trey Walker poruszy struny waszych serc pnącym się na szczyty list przebojów utworem You Only Live Once.
Trey wyłączył radio.
Nie miał ochoty słuchać własnej piosenki, w której udzielał mądrych rad swoim fanom. Wydawało im się, że rozumiał ich trudny los.
Otóż nie.
Sądzili, że miał złote serce.
Mylili się.
Wierzyli w niego, jego muzykę, powołanie i wiarę. Jakżeby chciał sam w siebie tak uwierzyć...
Stary, granatowy van pojawił się znikąd. Trey wcisnął hamulec. Za późno.
Furgonetka wpadła na skrzyżowanie. Mężczyzna skręcił ostro kierownicę i zaczął się modlić. Jego SUV zapiszczał w proteście.
Van również skręcił w desperackiej próbie uniknięcia wypadku. Manewr zadziałał, ale samochód wypadł z drogi, spadł ze skarpy, przewrócił się na bok i wylądował w strumieniu wpływającym do wąwozu.
Trey zatrzymał auto i wyskoczył z niego. Przebiegł dwupasmową wiejską drogę, wskoczył na pagórek, jednocześnie dzwoniąc pod numer ratunkowy. Wykrzyczał dyspozytorowi krótkie informacje i przyjrzał się niewielkiemu, choć stromemu zboczu.
– Do Chudney’s Creek wpadł van, na północ od drogi I-dziewięćdziesiąt, przy Buell Road, tuż za skrzyżowaniem z East Chelan. Leży na boku.
Nie czekał na odpowiedź, od razu zbliżył się do brzegu strumienia. Wszedł do wody i spróbował wdrapać się na przednie drzwi przechylonego samochodu. Mokrymi dłońmi trudno było mu się utrzymać, jednak gdy udało mu się oprzeć nogą, podciągnął się na górę. Schylił się do klamki. Drzwi nie chciały ustąpić.
Kierowca – była to jakaś kobieta – miała twarz odwróconą w przeciwnym kierunku. Nie ruszała się. Ani drgnęła. Może nie... Serce zamarło mu w piersi. Zaczął walić pięścią w drzwi, nie mając innego pomysłu, i wtedy zdał sobie sprawę, że może uda mu się dostać do środka przez tylne drzwi prowadzące do części ładunkowej. Zeskoczył i popędził przez sięgającą do kolan wodę, po czym schylił się i chwycił klamkę.
Drzwi się otworzyły. Trey z ulgą wypuścił powietrze. Teraz miał dostęp do vana i kierowcy. Poczucie ulgi nie trwało jednak długo. Cały tył furgonetki był zawalony szczątkami roślin. Wywrócone donice, kosze i tace z sadzonkami blokowały mu drogę. Samochód od podłogi po dach wypełniały chaos i zniszczenie.
– Nieee... – Z przodu pojazdu dobiegło jedno przeciągane słowo, co oznaczało, że kobieta żyła.
Serce Treya miało powód, by bić dalej. Uniósł wzrok.
Jeśli rozpacz miała oblicze, to chyba właśnie takie jak twarz właścicielki vana, gdy dostrzegła rozmiar zniszczeń.
– Proszę odblokować drzwi! – krzyknął, po czym przebrnął przez wodę. Ponownie wspiął się na samochód. Auto było przekrzywione pod takim kątem, że trudno było otworzyć drzwi. Instynkt jednak kazał Treyowi wyciągnąć kobietę z kabiny. A co, jeśli w środku znajdował się też pasażer?
Zaparł się na obcasach i pociągnął drzwi do góry. Zasłaniały mu widok i nie stał stabilnie, ale trzymał się ich kurczowo.
– Da pani radę wyjść? Boję się puścić drzwi i pani pomóc. Mogłyby spaść i panią uderzyć.
– Dam radę.
Trey się modlił. Wątpił, by przyniosło to jakiś efekt, bo choć wierzył w Boga, to nabrał przekonania, że Pan omijał z daleka jego ranczo w Tennessee. Właściwie to czemu miałoby być inaczej?
Tylko on i Bóg znali prawdę. Trey przyjechał tu po rozgrzeszenie. Po coś... cokolwiek, co wypełni pustkę pozostawioną przez bolesne poczucie winy. Nie wiedział, czego dokładnie szukał. Wiedział tylko, że szukał naprawdę od bardzo dawna.
Bez rezultatu.
Trey nie był głupi. Perspektywa odnalezienia wewnętrznego pokoju w ogromnej, zielonej dolinie w centralnym Waszyngtonie była raczej nierealna. Nie był pesymistą. Po prostu tak w ostatnim czasie układało się jego życie.
Tuż obok jego stopy pojawiła się jedna dłoń, a potem następna, po czym z auta wychynęły złotobrązowe włosy. Kobieta odwróciła się w jego stronę i ujrzał jej twarz. Przepiękną, bardzo rozgniewaną twarz.
Świetnie.
Nie wzdychał i powstrzymał się od mówienia oczywistości. Powinna była zatrzymać się na skrzyżowaniu. To on miał pierwszeństwo.
Z położonego w dolinie miasta dobiegały sygnały syren. Z kabiny wysunął się jasnoniebieski T-shirt, a za nim zielono-niebieska spódnica. Kobieta nie uraczyła go już spojrzeniem. Zeskoczyła z boku samochodu do wody. Jej spódnica wydęła się, a potem zaczęła nasiąkać wodą niczym bardzo drogi papierowy ręcznik. Mokry materiał przykleił jej się do nóg. Warknęła, uniosła spódnicę obiema rękami i ruszyła przez strumień, po czym przystanęła przed otwartymi drzwiami bagażnika.
Nie potrafił odwrócić od niej wzroku, choć nie mógł też znieść widoku jej twarzy. Na własne oczy zobaczył przecież szkody wewnątrz vana – czyjaś kilkumiesięczna praca poszła na marne. Jej praca? Możliwe.
Łzy płynęły jej po policzkach, gdy przyglądała się temu bałaganowi. Nie szlochała, nie histeryzowała, nie krzyczała. Wylewał się z niej cichy strumień rozpaczy. Zapragnął jej pomóc. Tylko jak?
Może była teraz w szoku. To go pocieszyło, bo jeśli tak, to ten wypadek nie zrujnował jej życia. Z szoku przynajmniej dało się wyleczyć. Nie istniały za to koce termiczne ani kawa, które byłyby zdolne ukoić złamane serce. Wiedział to.
Puścił drzwi, pozwalając im się zamknąć, po czym wskoczył do wody, akurat gdy nowym radiowozem zastępcy szeryfa podjechała jego przyszła bratowa.
– Trey? – Zdumiała się, widząc go w strumieniu, ale po chwili otworzyła oczy jeszcze szerzej, a na jej obliczu wymalowała się jeszcze głębsza troska. – Lucy? O mój Boże, Lucy, nic ci nie jest?
Za autem Angeliny zaparkował ambulans. Policjantka nie marnowała więcej czasu na Treya. Pospieszyła na brzeg strumienia i wyciągnęła dłoń do poszkodowanej kobiety.
– Chodź, kochana, podejdź do mnie. Co tu się stało?
Kobieta – Lucy – chwyciła dłoń Angeliny i pozwoliła wyciągnąć się na suchy występ skalny, po czym wskazała na Treya.
– Pędził jak szalony i nie zatrzymał się na stopie. Typowe jak na Stafforda. Szybki i wściekły, bez poszanowania dla przepisów i innych ludzi.
– Och, kochana. – Angelina uściskała ją i zwróciła się do Treya: – Przejechałeś znak stop?
– Nie ma tu takiego znaku. – Trey spojrzał z niedowierzaniem najpierw na nieznajomą, a potem na przyszłą bratową, po czym odwrócił się w lewo. – Jak widzisz... – Zamarł i naprawdę uważnie się przypatrzył, aż dostrzegł kształt ośmiokąta. – Nie. – Przeszedł przez ulicę, gdy ratownicy medyczni wyciągali nosze na kółkach. – Nie było go tu dziesięć minut temu. Przysięgam! – Pokonał kilka metrów, odwrócił się i westchnął.
Angelina pokręciła głową.
– Jeżdżę tędy bez przerwy i nie zauważyłam, że gałęzie zasłoniły znak. Po prostu wiem, że on tu jest.
– Nigdy go nie było. – Trey spojrzał na nią, a potem na Lucy. – Nigdy go nie widziałem, a kiedy tu mieszkałem, przy Buell Road nie było nakazu zatrzymania.
– Zmienili organizację ruchu kilka lat temu, gdy zbudowano drogę do osiedla Chelan Crossing – wyjaśnił jeden z ratowników, przechodząc przez jezdnię i wyciągając dłoń. – Brian Mulcahy. Chodziłem do szkoły z Coltem. – Przyjrzał mu się bliżej, podczas gdy jego kolega badał właścicielkę vana. – Wszystko w porządku? Ma pan jakieś obrażenia?
– Nie, nic mi nie jest. Gorzej z nią. – Trey skinął głową w stronę kobiety o imieniu Lucy, stojącej przy karetce. – Przejechałem na wprost i nawet nie zauważyłem, jak nadjeżdżała, aż oboje znaleźliśmy się na skrzyżowaniu.
– Zadzwonię po Harva Bedlowa, żeby przyjechał tu z piłą łańcuchową i sekatorem i zrobił z tym porządek. – Brian wskazał bujne gałęzie. – Nie wiem, jak mogliśmy to przeoczyć, Trey. Gałęzie zasłaniają znak zarówno z tej strony, jak i z tamtej, dla nadjeżdżających samochodów.
Mężczyzna mu pobłażał. Trey na to nie zasługiwał, ale z różnych powodów dobrzy ludzie z Gray’s Glen zawsze traktowali go łaskawie, choć nigdy nie patrzyli przez palce na resztę rodziny. On nie urodził się jako jeden z synów Sama Stafforda i zyskał dzięki temu dodatkowe punkty u lokalnej społeczności, która przez zbyt wiele lat musiała znosić surowe usposobienie jego ojca. Czasami czuł się dobrze z tym, że go faworyzowano, a czasami nie – starsi bracia nigdy się nie wahali, by nauczyć go pokory.
– Nic mi nie jest, Brian, idź zbadać tę kobietę. Proszę – dodał, odganiając nachalną muchę, która nagle zainteresowała się jego głową. – Potrzebujemy lawety, żeby wyciągnąć furgonetkę z wody.
– Potrzebujemy lawety? – Przeszyło go dwoje niebieskich oczu o tak żywym odcieniu, że letnie niebo wydawało się przy nich blade, a letnie niebo w centralnym Waszyngtonie było niebywale piękne. Lucy zrobiła krok naprzód, wyraźnie zaniepokojona. – A nie możemy po prostu ją postawić i wyciągnąć?
Trey otworzył usta, by coś powiedzieć, ale powstrzymał się.
Pieniądze. Stary, zrujnowany van, zniszczone rośliny, laweta... To brak pieniędzy sprawiał, że Lucy patrzyła z takim lękiem. Nie on sam. No, może nie tylko on – a to już coś.
– To moja wina – rzekł, ponownie przechodząc przez ulicę. – Za wszystko zapłacę. I przepraszam. Naprawdę bardzo przepraszam. – Położył sobie dłoń na karku i szybko zerknął w stronę znaku. – Zupełnie go nie zauważyłem.
Trey Stafford przepraszał.
Wielka mi rzecz.
Staffordowie naprawdę mieli za co przepraszać w Gray’s Glen, zwłaszcza w przypadku jej maleńkiej farmy, którą prowadziła w cieniu ich ogromnej posiadłości, zarządzanej bez oglądania się na interesy innych. Lucy Carlton mogła więc dopisać do długiej listy zażaleń kolejny punkt mówiący, że całkowicie ją zrujnowali.
Na samą myśl o tym, że dwa miesiące ciężkiej pracy przepadły przez pięciosekundowy brak uwagi... A na dodatek on uszedł z wypadku bez najmniejszego szwanku, a jego błyszczący SUV lśnił w promieniach letniego słońca z nietkniętymi, grubymi oponami. Fart typowy dla Staffordów.
A jej van?
Gapiła się w wąski pasek granatowej karoserii wystający ponad skarpę i szybko się otrząsnęła. Dwie sekundy później jej samochód mógł uderzyć w podporę mostu zamiast w skarpę, a wtedy skończyłoby się o wiele gorzej. Nie doznała obrażeń, a troje jej dzieci wciąż miało matkę. To wystarczający powód, by dziękować Bogu.
Jednak stojący przed nią przystojny Stafford to już zupełnie inna sprawa. Spojrzała na niego ozięble, przynajmniej na tyle, na ile potrafiła w mokrej spódnicy, z której woda kapała na wąskie pobocze drogi.
– Potrzebuję dane pańskiej polisy ubezpieczeniowej.
Pokręcił głową. Już otworzyła usta, by zaprotestować, ale jego słowa ją powstrzymały.
– Zajmę się wszystkim osobiście.
Życie nauczyło Lucy, aby nikomu nie pozwalać się oszukiwać. Zbyt szybko i w zbyt młodym wieku zaufała niewłaściwej osobie i teraz ostrożnie dawkowała zaufanie, a ten facet nie zasługiwał nawet na odrobinę. Zadarła podbródek i odrzuciła jego ofertę.
– To nie wchodzi w grę. Przy tego typu sprawach potrzebny jest protokół. Musimy zgłosić ten wypadek.
Angelina uniosła dłoń znad notesu, w którym pisała.
– Już się tym zajęłam.
– A potem wymienimy się danymi polis, z tym że pan nie potrzebuje moich, bo ponosi pan wyłączną winę za to, co się stało.
Wiedział o tym, a mimo to miał czelność jej się sprzeciwić.
– Nie zauważyłem znaku, to prawda. Ale jak szybko pani jechała? Bo wpadła pani na skrzyżowanie, jakby brała udział w jakimś wyścigu. Może powinniśmy ostrzec Danicę , że rośnie jej konkurencja?
Zmarszczyła się, bo pytanie było trafne.
– To ja miałam pierwszeństwo.
Pokiwał głową z godnym kowboja wyluzowaniem, jakby byli starymi przyjaciółmi gawędzącymi sobie na poboczu. Ale nie byli, a Lucy prędzej dałaby się pokroić, niż pozwoliła, by kolejny zapatrzony w siebie Stafford niszczył jej życie. Jego ojcu udawało się to przez wiele lat. Koniec z tym. Skrzyżowała ramiona na piersi, okazując upór.
Trey nie dał się jednak zbić z tropu i nie wyglądał na specjalnie zdenerwowanego albo winnego. Wyglądał świetnie i była na siebie zła, że w ogóle zwróciła na to uwagę.
– Spieszyła się pani.
– Lucy, czy przekroczyłaś dozwoloną prędkość? – spytała łagodnie Angelina i wskazała na zachodnią część skrzyżowania. – Nie ma śladów hamowania, które świadczyłyby o tym, że próbowałaś się zatrzymać.
– Nie miałam powodu, by się zatrzymać, aż do momentu, gdy on zajechał mi drogę – zaoponowała. – Jak możesz podejrzewać, że to moja wina?
Wpatrywała się w Angelinę – sąsiadkę i jedyną prawdziwą przyjaciółkę – po czym ponownie skupiła uwagę na zanurzonej w wodzie furgonetce.
– Jechałam na targ i byłam spóźniona.
Angelina spojrzała na kobietę, a potem na auto.
– O, nie. Lucy, czy wiozłaś ze sobą rośliny?
Nie zamierzała znowu płakać. O, nie. Nie na oczach bogatego, zadufanego w sobie Stafforda.
– Tak.
– Och, kochana. – Angelina przytuliła ją i choć było to miłe, Lucy nie mogła teraz pozwolić sobie na rozczulanie. Została bez pieniędzy, bez vana i czekało ją porządne sprzątanie pojazdu.
Ulicą, z głośnym warkotem, nadjechała laweta. Wysiadł z niej Sal Smith, właściciel warsztatu Sal’s Auto. Spojrzał na furgonetkę i zagwizdał.
– Mam za sobą trudny poranek i miałem nadzieję na łatwe holowanie, ale wyciągnięcie tego auta z wody na pewno łatwe nie będzie. Wszystko w porządku, Lucy?
– Na tyle, na ile to możliwe.
Na twarzy mechanika wymalowało się współczucie. Po chwili zauważył Treya stojącego z Brianem.
– To ty? – Podszedł bliżej, wyciągnął dłoń i posłał najmłodszemu synowi Sama Stafforda tak szeroki uśmiech, jakiego Lucy jeszcze u niego nie widziała. – Przyjechałeś? To wspaniale. Nie mogę się doczekać, aż powiem Gracie. Grasz tu gdzieś koncert? Czy wróciłeś z powodu choroby ojca?
– Dla taty.
– Dobry z ciebie człowiek, Trey. – Starszy pan klepnął go w ramię, a Lucy spodziewała się, że mężczyzna będzie chłonął komplementy jak gąbka.
A jednak tak się nie stało. W jego brązowych oczach coś błysnęło. Niezdecydowanie? Nie. Może zwątpienie? Tak, właśnie to. Zmrużył lekko powieki.
– Dasz sobie z tym radę, Sal? Mogę pomóc. Już i tak jestem mokry. Nie ma sensu, byś wchodził do wody, żeby zaczepić hak.
– Faktycznie jesteś mokry. Dobrze się spisałeś, jeśli udało ci się pomóc Lucy wydostać się z tego wraku. Leży pod koszmarnym kątem, prawie prostopadle.
Nadjechał niewielki SUV z niebieskim kogutem oznaczającym ochotniczą straż pożarną. Wysiadł z niego mężczyzna z małą piłą łańcuchową. Uruchomił ją i zaczął wycinać gałęzie porastające znak.
Sal wrócił do swojego wozu, wycofał go pod ostrym kątem w stronę skarpy, a potem wysiadł wraz ze swoim współpracownikiem.
– Mówiłeś poważnie, że możesz się zmoczyć? – spytał Treya, a Lucy z zaskoczeniem patrzyła, jak mężczyzna kiwa głową.
– Ja też w to wchodzę. – Brian podszedł nad brzeg. – W remizie mam zapasowe ubranie. Jeśli uda nam się zaczepić wyciągarkę i postawić auto na koła, to będziesz mógł je stamtąd wydostać, prawda, Sal?
– Taki jest plan, ale wolałbym, żeby żaden bohater nie został przez nie przygnieciony, jeśli hak się urwie.
– Trey, chcesz to przemyśleć? – Brian przyjrzał się przechylonemu vanowi. – Mogę zadzwonić po posiłki.
– Nie ma potrzeby – odparł, po czym zdjął koszulę i rzucił ją Angelinie, zostając tylko w białym T-shircie. – Zaczepmy ten hak.
Przeszedł przez skarpę, aby wskoczyć do wody. Razem z Brianem słuchali instrukcji Sala i udało im się zaczepić linę wyciągarki o samochód. Każdy z nich raz się przewrócił, a kiedy wspinali się po śliskiej, wewnętrznej stronie wału, śmiali się i przybili sobie piątki.
Lucy nie widziała żadnego powodu do śmiechu. To nie były licealne wybryki w sobotni wieczór. To był jej chleb, jej utrzymanie, jej rachunki za ten miesiąc. Przełknęła z trudem ślinę, gdy Angelina objęła ją ramieniem. Ogarnął ją gniew i frustracja. Sal włączył wyciągarkę, a do jej uszu wdarł się piskliwy dźwięk, kiedy lina naprężyła się pod ciężarem jej zardzewiałego, porysowanego, niegodnego zaufania vana. Auto drgnęło i zachybotało się, a potem jakaś część się oderwała i hak odbił się od dna z taką siłą, że rykoszet ledwie ominął Briana i Treya.
– Przerdzewiał. – Brian z powrotem wskoczył do wody, a Trey za nim.
Rozejrzeli się uważnie, po czym Trey zanurzył się pod wodę i po chwili wyłonił się kompletnie przemoczony.
– Już wiem. Podaj mi hak.
Brian mu go podał, a kiedy Trey znów pojawił się nad powierzchnią, uniósł oba kciuki do góry, dając Salowi znak.
– Chyba tym razem będzie dobrze.
– Dobra. – Sal ponownie uruchomił wyciągarkę i tym razem lina wytrzymała, a furgonetka przechyliła się i stanęła na koła.
Powoli i spokojnie silnik lawety wyciągał auto z wody na brzeg. Strumień mętnej wody wylał się przez otwarte drzwi razem ze zmiażdżonymi roślinami. A kiedy van znalazł się na szczycie skarpy, z nurtem strumienia płynęła zaskakująco kolorowa równowartość przynajmniej tysiąca dolarów będąca owocem ciężkiej pracy i inwestycji Lucy. Nie tak miało być. Serce ścisnęło jej się w piersi na ten widok.
Wszystko przepadło.
Dokładnie tak jak nadzieje i marzenia, które miała wiele lat temu. Poczuła się tak przytłoczona, że pragnęła tylko usiąść i ukryć twarz w dłoniach. Nie zamierzała jednak dać Treyowi Staffordowi tej satysfakcji, więc skoncentrowała się na konkretach.
– Chyba możemy już wrócić do sprawy ubezpieczenia.
– Mieszka pani w pobliżu?
To pytanie ją rozdrażniło, bo była właścicielką małej farmy przylegającej do olbrzymiego rancza jego ojca, ale udało jej się utrzymać emocje w ryzach. Przez ostatnie kilka lat muzyk bywał w rodzinnych stronach rzadko i na krótko.
– Tuż obok Double S.
– Pozwoli pani, że się odświeżę i zaraz do pani przyjadę – powiedział. Wskazał swoje przemoczone ubranie. – Wyglądam okropnie.
To prawda.
Choć nie do końca, bo w mokrym T-shircie i z wymalowanym na twarzy najmilszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziała, wyglądał też niesamowicie dobrze. Nauczyła się nie ufać uśmiechom, odkąd wyszła za Chase’a Carltona.
– Jeśli poda mi pan swoje dane, będziemy mogli uznać sprawę za zamkniętą.
– Nieee.
Nie była pewna, jak udało mu się podjąć tę decyzję jednostronnie – ale tak właśnie się stało.
– Zawsze sądziłem, że jeśli mężczyzna popełni jakiś błąd, to musi go naprawić na tyle, na ile potrafi. Przyjadę do pani w ciągu godziny. Ange? – zwrócił się do narzeczonej brata. – Do zobaczenia na ranczu.
– Kończę o trzeciej, a mamí zajmuje się kuchnią.
– I facetami, jak mniemam.
Angelina się uśmiechnęła.
– To część tej roboty.
– Racja. Panno Lucy? – Odwrócił się ku niej. – Czy mogę panią podwieźć do domu?
Prędzej dałaby sobie wrzucić do sałatki stare ślimaki, niż wsiadła z nim do auta. Może nie znała go osobiście, ale znała zarówno Staffordów, jak i muzyków, a to wystarczyło, by go skreślić. Doświadczenie podpowiadało jej, że Staffordowie dbali wyłącznie o własne interesy i robili tak od dekad.
A ten człowiek? Gwiazda muzyki country – do jego zdjęć na okładkach kolorowych pism wzdychały kobiety w każdym wieku. Jeśli można było wierzyć tabloidom, Trey Walker Stafford lubił szalone życie, a Lucy Carlton już raz próbowała wieść podobne.
Z ręką na Biblii przysięgła: nigdy więcej.Przypisy
- Danica Sue Patrick – amerykańska zawodniczka biorąca udział w wyścigach samochodowych (o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
- Prz 3,5.
- Nawiązanie do wiersza God Moves in a Mysterious Way autorstwa Williama Cowpera. Znana fraza hymnu nawiązuje najpewniej do Listu św. Pawła do Rzymian: „Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi!” (Rz 11,33).
- Organizacja marketingowa wiodących producentów roślin, która współpracuje z niezależnymi hodowcami z całego świata.
- W większości stanów mieszkańcy o niskich dochodach mogą ubiegać się w programie rządowym o darmowy telefon komórkowy i pakiet darmowych minut, który umożliwi im spełnienie podstawowych potrzeb komunikacyjnych i kontakt ze służbami ratunkowymi w nagłych wypadkach.