- W empik go
Pokonać ciemność - ebook
Pokonać ciemność - ebook
To powiastka, a nie powieść. Czasem wystarczy kilka chwil, aby postawić życie do góry nogami. Oliwia jest młodą dziewczyną, której świat zmienia się w ciągu paru tygodni. Musi na nowo uczyć się wszystkiego. Odkrywa nowy świat, który dla niej nigdy nie będzie już taki sam. Uczy się, że nigdy nie można się poddawać. Duża czcionka jest ukłonem dla osób niedowidzących.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-146-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Liczę. Ciągle liczę. Czasem zastanawiam się, czy to nerwica natręctw, sposób na życie, a może próba odzyskania kontroli nad swoim życiem? Może chciałabym nad czymś panować, tak, jak to było kiedyś?
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, w lewo, teraz do dwudziestu. I znowu w lewo, znowu jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Słyszę wszystko bardzo dokładnie, jestem wyczulona na każdy dźwięk, każdy ruch. I znowu liczę… Już zawsze będę liczyć. Dopóki będę żyć, dopóki będę to robić, będę liczyć. Bo nie mam innego wyjścia.Rozdział 2
Wychowywałam się praktycznie w stajni. Taka tradycja. Ojciec mojej mamy był weterynarzem w jednej z państwowych stadnin. Mój drugi dziadek był masztalerzem w tej samej stadninie. To tam poznali się moi rodzice, zresztą jak znakomita większość młodych ludzi, których rodzice byli pracownikami takich miejsc. Mama skończyła weterynarię, ale pracuje na uczelni, robi karierę naukową. W naszej stajni wykonuje czasem drobne zabiegi, ale od zadań specjalnych mamy innych lekarzy. Ojciec jest zawodnikiem i trenerem, chociaż nie ma spektakularnych sukcesów na koncie. Dużo lepiej idzie mu praca z parą koń — jeździec, niż jazda sportowa. Pewnie dlatego przerzucił na mnie swoje ambicje i wymyślił, że zrobi ze mnie zawodnika na duże konkursy, tym bardziej, że z mojego brata nie będzie nigdy profesjonalnego jeźdźca. Maciek kocha konie, ale mechaniczne. Zaklęte w motocykl. To student ekonomii, który ucieka co weekend na jakieś motorowe wypady. Zeszłe lato spędził na wyprawie po Europie. Czasem mu zazdroszczę tej wolności.
Mimo, że wychowywałam się przy stadninie, to nie jeżdżę od najmłodszych lat. W domowym albumie znalazłam dwa zdjęcia z mojego dzieciństwa, na których widać mnie około dwuletnią, siedzącą przed mamą w siodle. Potem były jakieś oprowadzanki na kucykach, ale pierwsze jazdy zaczęłam, kiedy skończyłam dziewięć lat. Wtedy zaczęło się na dobre. Byłam odważnym dzieckiem, więc dość szybko zaczęłam przygodę ze skokami. Nie wiem, czy mam jakiś wybitny talent. Na pewno jestem dobra technicznie. Uczyli mnie dobrzy instruktorzy, którzy dali mi solidne podstawy, na których mogłam wszystko budować. Ale jazda konna nie jest sportem, gdzie można się czegoś wyuczyć i zdobywać świat. To ciągła nauka. Każdy koń jest inny, trzeba mu stawiać inne wymagania, czasem szukać rozwiązań, które na jednego konia zadziałają, a innego doprowadzą do spadku formy, bo nie będą dla niego dobre. Mój Dream jest koniem potrzebującym większej dawki ruchu, więc chodzi sześć razy w tygodniu, ale już klacz, na której zaczynałam starty najlepsze efekty osiągała, kiedy mogła się zregenerować i dlatego wsiadałam na nią co drugi dzień.
Czasem się zastanawiam, czy mogłabym przestać jeździć. Po ciężkim treningu czy zawodach przychodzą do mnie takie myśli. Odpocząć od tego wszystkiego. Chciałabym wyjechać ze znajomymi, pójść na imprezę, pojechać gdzieś na wakacje na dłużej niż trzy dni. Ale nie mogę. Czeka stajnia i obowiązki.
Miejsce, w którym mieszkamy jest sporym ośrodkiem położonym w otoczeniu lasów i mazurskich jezior. Od kilku lat ojciec jest managerem i zarządzającym ośrodkiem. Mamy halę, która pozwala jeździć niezależnie od pory dnia i pogody. Odległość od dużego miasta nie jest duża. Dwadzieścia kilometrów, aby dostać się do cywilizacji. Pójść do kina, teatru. Chociaż, kiedy ja byłam w kinie ostatni raz? Wyjść w ramach szkoły nie liczę.
Maciek, mój brat, ma za sobą epizod jeździecki. Zaczynał starty, był niezły, ale zaczął się buntować. Jest ode mnie starszy o cztery lata. Kiedy zaczynałam jeździć, on miał już pierwsze sukcesy na koncie. Wygrywał zawody regionalne, ale szybko odkrył, że nie chce mieć koni jako pracy. A tak to trzeba nazwać. Odpuścił. Kilka dni krzyków, trzaskania drzwiami. W przypływie desperacji rodzice wysłali go do dziadków do stadniny, aby tam odpoczął, zmienił otoczenie, trenera, pojeździł na innych koniach. Nie dało to nic. Lubi konie, zaparł się i nie pozwolił sprzedać swojego konia, dziś dwudziestoletniego wałacha, który od lat nic nie robi, tylko chodzi po łąkach. Ojciec, kiedy zobaczył, że z Maćka nie będzie sportowca, chciał się pozbyć Entera. Ale mój braciszek nie był nigdy gamoniem, więc zadzwonił do dziadków, opowiedział im łzawą historyjkę i udało mu się doprowadzić do zatrzymania konia. Czasem udaje mi się go złapać na tym, że przebywa na padoku i drapie zwierzaka po kłębie długie minuty. W siodle zaś nie widziałam go od lat.
Myślę, że ojciec łatwiej przełknął bunt Macieja i jego odejście od sportu, bo miał mnie. Na mnie przelał wszelkie ambicje, zarówno te, które dotyczyły mojego brata, jak i swoje własne. A ja nie umiałam się postawić. Zawsze było tak, że Oliwka co usłyszy, to zrobi. W domu, w stajni, na treningu. Więcej, chyba nawet nie chciałam się buntować. Lubię jeździć konno, chociaż czasem chciałabym mieć więcej luzu. Móc się wyspać, skupić na sobie. Dlatego lubię chorować, choć zdarza się to rzadko. Tylko wtedy, przez chwilę, jest taryfa ulgowa.Rozdział 3
Nadszedł wielki dzień. Sobota. To dziś ma przyjechać koń nowego trenera. Odbył już kwarantannę i o dziesiątej wyruszył z Warszawy. Trener ma się pojawić po weekendzie. Treningi w stajni odbywały się normalnie, ale czuć było napięcie od rana. Boks pobielony, świeże trociny, zabawka i lizawka z soli powieszone. I nagle popsuło się automatyczne poidło. Zaczęło zalewać stajnię, co spowodowało zamieszanie jak podczas tsunami. Ojciec biegał jak szalony, więc uciekłam z Magdą w teren. Ależ ja lubię te wyjazdy! Luźna wodza, spokojne tempo, bez nerwów, pośpiechu. Bez krzyków, poprawiania najazdów, podwyższania przeszkód.
— Magda, dlaczego zdecydowałaś się na ujeżdżenie? — zapytałam, kiedy po dość wesołym i długim galopie stępowałyśmy „strzemię w strzemię”, obok siebie, dając koniom odetchnąć.
— Nie wiem, co mam ci powiedzieć. Chyba tak wyszło — zaśmiała się, odciągając jednocześnie Karmela od krzaka, z którego próbował skubnąć zeschłe liście, którym udało się nie spaść jesienią. — Kiedyś skakałam, ale miałam wypadek. Koń się zatrzymał, a ja wpadłam w drągi. Nic mi się nie stało, ale jak widzę coś wyższego niż leżący na ziemi drąg, to pocą mi się ręce i mam kolana jak z waty. O żołądku to nie wspomnę przez grzeczność — złapała się teatralnie za brzuch.
— To do przepracowania… — zaczęłam.
— Wiem — przerwała mi. — Ale ja nie chcę. Kiedyś, chwilę po wypadku, obejrzałam przejazd Anky van Grunsven z Igrzysk Olimpijskich i stwierdziłam, że też tak chcę. I przyjdzie czas, że pasaże i piaffy będą moją codziennością — zakończyła czochrając Karmela po rudej grzywie.
— Ale folblut po torach do ujeżdżenia? — zaczęłam się zastanawiać na głos.
— Bywały i takie przypadki — mrugnęła do mnie. — A mówiąc już bardzo serio, nie mam wielkiej potrzeby, aby być mistrzem świata i okolic. Robię to dla własnej satysfakcji. Jeśli coś z tego wyjdzie to świetnie. Jeśli nie, płakać nie będę. Karmel, jak na konia po torach, jest bardzo zrównoważony, w stawce na torze był raczej tłem, niż pretendentem do pierwszego miejsca, więc szybko zrezygnowano z wystawiania go w gonitwach. Taki trochę odrzut z torów. Zdrowy, sympatyczny, długo się nie zastanawiałam. I nie żałuję. Kłusujemy?
— Jasne — odpowiedziałam. — Jesteś ciekawa naszych nowych gwiazd?
— A ty nie? — spojrzała na mnie zdziwiona. — Nowy koń, podobno chodził Grand Prix w Irlandii, nowy trener, który może trochę rozrusza okolicę pod względem ujeżdżenia. Już słyszałam, że twój ojciec ma plan na zorganizowanie konsultacji ujeżdżeniowych i zawodów.
— Cóż za urocza perspektywa. Nie mogę się wprost doczekać… — ciężko było nie usłyszeć rezygnacji w moim głosie. Zawody, konsultacje czy otwarte parkury były nie raz organizowane u nas w stajni. Zawsze było to ogromne zamieszanie, pokrzykiwanie ojca, wieczna gonitwa. A po wszystkim nie było kiedy odpocząć. Na szczęście w ujeżdżeniu raczej mnie nie wystawi. Chociaż, tego być pewna nie mogłam, bo głupie pomysły ojca to chleb powszedni.
— Wracamy — Magda spojrzała na zegarek. Powinien niedługo dojechać.
Ruszyłyśmy kłusem pozwalając koniom wybrać sobie tempo. Szły raźno, ale bez wielkiego pośpiechu. Ścieżka nie była twarda, zima była dość łagodna, ale było w tym roku trochę śniegu. Ciekawe, czy moje dzieci jeszcze będą miały okazję ulepić bałwana. Raporty klimatyczne były przerażające, mogło się okazać, że za parę lat o śniegu będą opowiadać tylko babcie.
Koń dotarł mniej więcej godzinę po naszym powrocie. Pastowałam siodło, zamknęłam się w siodlarni przed atmosferą ogólnego podniecenia. I nagle rozległ się kwik. Tylko tak można nazwać to, co dotarło do moich uszu przenikając przez drzwi i ściany.
— Przyjechał — pomyślałam, rzucając wszystko, żeby zobaczyć go jak najszybciej.
Właściwie nie wiem, czego oczekiwałam. Czy w ogóle miałam jakieś oczekiwania odnośnie tego konia? Wydawał mi się niepozorny. Miał nie więcej niż sto sześćdziesiąt pięć centymetrów w kłębie. Był skarogniady, z długą grzywą, bez żadnych odmian. Nie lubię długich grzyw, więc spojrzałam na niego jak na zaniedbanego tuptusia. Był ładny, owszem. Lubię konie hanowerskie. Ale nie prezentował się niczym sportowa maszyna jak te, które podbijają czworoboki w wyższych klasach ujeżdżenia. Nie był masywny niczym góry w Karakorum, których imię nosił. Gasherbrum, bo tak się nazywał, wyglądał dość przeciętnie. Nie miał nadzwyczajnej szyi, mimo, że był ogierem. Właśnie. To mógł być problem. Pewnie, nie każdy ogier był koniem trudnym czy nieprzewidywalnym, ale on od wejścia pokazał, że tylko wygląda tak niewinnie. Poza kwikami, jakie z siebie wydawał, starał się rzucać na kraty każdego boksu, obok którego przechodził, złapał stajennego za ramię, a na koniec zaczął się cofać do wyjścia, wyrywając uwiąz z rąk pana Stasia. Zatrzymał się tylko dlatego, że wsadził nos w szparę między kratami boksu i zaczął wąchać jednego z wałachów. Popędzony batem pozwolił się zaprowadzić do swojego boksu, gdzie rozpoczął proces integracji ze stojącym obok niego Enterem.
Koń jest zwierzęciem, które potrzebuje ruchu. Zawsze staraliśmy się, aby nasze konie codziennie były padokowane. Ciekawe, jak zamierzali rozwiązać ten problem. Przecież nasze padoki nie były przystosowane do wypuszczania szalonych ogierów. Odpowiedź dostałam już następnego dnia, kiedy pojawili się panowie uzbrojeni w rurki, które miały podwyższyć ogrodzenie wybiegu, dość niedużego, do wysokości bez mała dwóch metrów.
Pod wieczór Gasherbrum został wypuszczony po raz pierwszy w naszej stajni. W hali, gdzie miał wyjść, zebrał się tłum gapiów. Wszystkie przeszkody zdjęto i zabrano, żeby sobie niczego nie zrobił. Bez większych problemów pozwolił sobie założyć ochraniacze, które miały zabezpieczać jego nogi przed potencjalnymi urazami. Okazało się, że koń, po pierwszych ekscesach tuż po przyjeździe, jest wychowanym i grzecznym ogierem. Pewnie emocje związane z podróżą, nowym miejscem i zapachami spowodowały jego nadmierne podniecenie.
Do hali wchodził spokojnie. Najpierw został po niej oprowadzony przez mojego ojca. Ostatnia rzecz, jakiej chciałby ktokolwiek, to kontuzja niewybieganego konia. Kiedyś przyjechał do pensjonatu nowy koń, Karmel. Gdy wyszedł pierwszy raz na padok, zaczął skakać jak na rodeo, strzelać z zadu, biegać jak szalony. Pewnie, wygląda to spektakularnie, ale może się skończyć poważnym urazem. Gasherbrum zaś nie miał ochoty na bieganie. Kiedy został odpięty i puszczony luzem, godnie przemieszczał się stępem i obwąchiwał ściany, podłoże. Dwa razy zarżał. Bez strachu, ale i większego zainteresowania przeszedł, z nosem przy ziemi obok obserwujących go ludzi. Zaczął szukać miejsca do wytarzania się. Najpierw wykopał kopytem dość elegancką i sporą dziurę, powąchał ją, podniósł głowę jakby myślał, czy to odpowiednie miejsce, przeszedł kilka kroków, znowu wykopał dziurę i stwierdził, że to jest właśnie to. Wręcz rzucił się na ziemię i z rozkoszą drapał swój grzbiet i boki. Wydawał przy tym odgłosy, które świadczyły o jego zadowoleniu. Ale my czekaliśmy na kłus i galop. Koń ujeżdżeniowy powinien mieć chwytający za oko ruch. Przynajmniej taki panuje pogląd. Ogier zaś nie zachwycał. Poruszał się poprawnie, ale nie wybitnie.
Nie czekałam na odprowadzenie go do boksu. Następnego dnia miałam odpowiadać z historii, a stan mojej wiedzy nie prezentował się najlepiej. Pogorszenie ocen nie miało szansy spowodować, że dostanę szlaban na konie. Tak zrobili rodzice koleżanki z klasy. Za dużo siedziała w stajni, oceny się popsuły, więc do czasu ich poprawy to miejsce mogła oglądać najwyżej na zdjęciu w internecie. Ja nie miałam tak dobrze. Pierwszą rzeczą, która by się zmieniła w moim życiu, byłoby wyłączenie internetu i odcięcie mnie od radia i telewizji. Nie jest to tylko hipoteza. Sprawdziłam.Rozdział 4
Nie ma jak dzień pod psem. Rano nakryłam jednego z wałachów, jak krążył po stajennym korytarzu. Porozwlekał siano po całej stajni. Wyjadł paszę w wiaderkach, która była przygotowywana przez właścicieli dla ich koni. Podarł derkę wiszącą na drzwiach jednego z boksów. Doprowadził do wściekłości Gasherbruma, który popsuł poidło. Dlaczego ktoś nie domknął drzwi boksu Markiza, nie wiem. Konia trzeba było obserwować, czy nie zacznie kolkować po tych ilościach pokarmu, które spożył. Część siana nie nadawała się do niczego, bo była mokra i podeptana. Zrobiłam co mogłam, poszłam do stajennych z informacją o sytuacji w stajni i z ulgą pojechałam do szkoły. Była to swego rodzaju ucieczka.
— Jak ja nienawidzę tej starej zołzy — Jolka rzuciła plecak na ławkę i usiadła ciężko. — Ile bym z siebie nie dała, to i tak mi, krówsko, wstawi laskę!
— Znowu jedyneczka będzie, no popatrz… — zakpiła z niej Iza, ulubienica historyczki. — A myślałaś kiedyś, że zamiast iść na hybrydę mogłabyś się pouczyć?
— Zamknij się, nikt cię o zdanie nie pytał — wysyczała Elka, najbliższa koleżanka Joli.
Patrzyłam na to wszystko z boku, ale nie miałam ochoty się odzywać. Doskonale rozumiałam Jolę. Nie odpowiadałam z historii. Nasza ukochana nauczycielka wpadła na pomysł zrobienia kartkówki. Chciała utrwalić nam materiał, w efekcie czego pytania obejmowały praktycznie dwa ostatnie miesiące. Nie wiem, czy Iza grała, czy faktycznie była tak obkuta, że nie robiło to na niej wrażenia, czy, jako córka radnego, wiedziała, że zakochana w nim pani historyk i tak potraktuje ją ulgowo, co nie raz miało miejsce. Inna sprawa, że pani Barszcz Joli nie znosiła. Jolka była dziewczyną pochodzącą z nowobogackiej rodziny. Z rodziny dorobkiewiczów, jak to pogardliwie mówiono w pokoju nauczycielskim. Jej ojciec wyjechał do Anglii na kilka lat, gdzie pracował na budowie. Po pewnym czasie otworzył własną firmę, która została podwykonawcą jakiejś dużej budowy. Z czasem przestał nim być, a stał się głównym wykonawcą. Firma funkcjonowała na Wyspach Brytyjskich i miała filię w Polsce. A Jola z przeciętnej dziewczyny stała się córką bogatych rodziców. Nie zmieniła się bardzo, miała lepsze ciuchy, lepszy komputer, telefon, dbała o siebie. Jak widać to za dużo dla niektórych. Zazdroszczono sukcesu jej ojcu. Większość z nas nie zwracała na to uwagi, zwłaszcza, że dziewczyna się nie wywyższała, była pomocna, uczynna. Największe problemy miała ze strony nauczycieli. A zwłaszcza pani Barbary Barszcz. Kilka razy uczyłyśmy się razem, więc nie miałam problemu, aby wierzyć w to, że opanowała program. Zawsze jednak jej oceny nie odzwierciedlały stanu wiedzy. Barszcz była niesprawiedliwa. I wredna. Kiedyś, przechodząc obok mnie, „dyskretnie” zauważyła, że nie lubi, jak w sali śmierdzi obornikiem. Trzeba było robić swoje i zaciskać zęby, tym bardziej, że w tym roku miała odejść na emeryturę. Pewnie zajmie się gnębieniem sąsiadów. Nowy etat, osiedlowy monitoring. Poduszka, parapet i te sprawy. Będzie spełniona i szczęśliwa.
— Ta klasówka wszystkim się odbije czkawką, była zrobiona po złości — zauważył Jurek, klasowa gwiazda sportu. Był w kadrze juniorów w piłce ręcznej. — Barszcz się musiała oblać barszczem w niedzielę i wylewa na wszystkich swoją frustrację.
— Białym czy czerwonym? — zapytałam nie podnosząc głowy znad telefonu.
— Każdym po trochu — skwitował piłkarz. — Wszystkie baby są takie w okresie menopauzalnym?
— Tylko te brzydkie z odrostami i żółtym blondem oraz popękanymi piętami — roześmiała się Jola, na co Iza prychnęła jak mój koń, kiedy bawił się wodą w kałuży i ta wlewała mu się do chrap. Na szczęście dla wszystkich dziewczyna poszła oburzona mamrocząc pod nosem, jaki to z nas beton umysłowy. — Ciekawa jestem, czy to, co nam opowiada o powstaniu listopadowym to ona pamięta z własnej młodości?
Problem z Izą zaczął się zaraz po podstawówce. Chodziłam do jednej klasy z nią i Jurkiem. Mieszkaliśmy niedaleko siebie, razem jeździliśmy do szkoły i z niej wracaliśmy. Kiedy ojciec zaczął administrować ośrodkiem i się tu przyprowadziliśmy miałam jedenaście lat. Iza pomogła mi się odnaleźć w nowym miejscu. Nawet parę razy przyjeżdżała do nas uczyć się jazdy konnej, chociaż nie mamy szkółki jeździeckiej. W wakacje zaczęła się robić nieprzyjemna. W liceum zaś zaczęła się kreować na gwiazdę. Może chciała być odbierana inaczej w nowym środowisku? Tak czy inaczej, zadawanie się z nią przestało mieć sens. Miała wąskie grono swoich wyznawczyń, żyły we własnym świecie i nikomu nie zależało, żeby zmieniać te stosunki na lepsze.
— Oliwka, Karol w sobotę robi urodziny, będziesz? — Ela zwróciła się do mnie wyrywając z zadumy.
— Nie wiem, wiesz jak jest, muszę się zająć ogonami — westchnęłam. Chciałam iść na tę imprezę. Po prostu wyjść z domu, pobyć wśród rówieśników. Matka może jeszcze by się i zgodziła, o ile nie będzie na jakiejś konferencji naukowej. Gdyby trochę urobić Maćka, to może udałoby się przekonać ojca. Postanowiłam spróbować. — Nie obiecuję, ale się postaram.
— Byłoby fajnie — uśmiechnęła się do mnie. Ciszę zmącił dzwonek, który przypomniał gdzie i po co jesteśmy.
Złe przeczucia, które miałam od rana, szybko się zmaterializowały. Wyrwana do odpowiedzi na matematyce obroniłam się tylko na dwójkę, a na ostatniej lekcji, którą był angielski, weszła pani Barszcz. Okazało się, że miała okienko i zdążyła już sprawdzić kartkówki. Zdruzgotana stanem naszej wiedzy zamieniła się z nauczycielem angielskiego i postanowiła zrobić z nami porządek.
Zdziwienia nie było. Oblała niemal całą klasę. Wybrańcy, pięć osób, cieszyli się z dwójek, a Iza dumnie prezentowała swoją czwórkę, choć była to duma trochę udawana. Liczyła na piątkę. Według Barszczowej mieliśmy zasilić szeregi bezrobotnych, chyba, że do budowlanki ktoś nas przyjmie po znajomości. Spojrzała, oczywiście, wymownie na Jolę, po czym dodała, że naszą drugą opcją może być przewalanie gnoju. Nie byłam zdziwiona wycieczką personalną, te były na porządku dziennym. Ale humor mi się popsuł. Chciałam iść na urodziny Karola, a z moimi dzisiejszymi osiągnięciami nie miałam na to szans. Nie było innej rady jak przemilczeć sprawę ocen, grzecznie zająć się stajnią, treningami i, w międzyczasie, nauką, żeby tych poniedziałkowych sukcesów nie powielić w ciągu tygodnia oraz jak najszybciej poprawić nieszczęsne oceny.
Po powrocie do domu wpadłam w wir przygotowań do kolacji. Miała być dość uroczysta, ponieważ przybył nowy trener. Rozstawiałam talerze, układałam sztućce i serwetki. W końcu miałam okazję zobaczyć człowieka, na którego wszyscy czekali. Był to dość wysoki, ciemny blondyn, koło czterdziestki. Nazywał się Alan, jego matka była z pochodzenia Polką, ojciec zaś Irlandczykiem. Mówił po polsku, choć bardzo kaleczył język. Przyjechał do naszego kraju ponieważ chciał zmienić otoczenie, cokolwiek to znaczyło. Wydawał się sympatyczny, choć małomówny. Mogło to być związane z problemami z językiem, choć się starał. Sama kolacja nie trwała, na szczęście, długo i nie była niezwykle radosnym wydarzeniem. Ot, zwykły czas spędzony przy wspólnym stole i zapiekance makaronowej. A jednak czuć było powiew optymizmu, bo szło nowe. Nowe zaś oznaczało pieniądze, których przypływ ojciec bardzo lubił.
Postanowiłam wykorzystać dobry nastrój rodziców i pomagając sprzątać po kolacji zapytałam, czy będę mogła uczestniczyć w urodzinach Karola w sobotę. O dziwo się zgodzili, chociaż ojciec postawił twarde warunki. Odbiorą mnie o dwudziestej trzeciej, a następnego dnia nie będzie taryfy ulgowej i nie ominie mnie karmienie koni. No i żadnego alkoholu. Pewnie, przecież moim marzeniem było się upić. Chociaż to może wcale nie byłoby takie głupie?Rozdział 5
Kapał ze mnie pot. Czułam, że mam mokrą koszulkę, bolały mnie plecy, tyłek, ręce i nogi. Od kwadransa uczyłam się jak poprawnie powinna wyglądać wolta. Wolta, czyli koło. Coś, co robiłam na każdym treningu po kilkadziesiąt razy. Ale to nie był normalny trening. To był trening ujeżdżeniowy z nowym trenerem. Nie bardzo wiem, co i po co tu robiłam. Dream jest skoczkiem. Czy tak bardzo ważne jest dla niego wykreślenie idealnego rysunku koła, kiedy na parkurze liczy się dokładność i czas? Muszę umieć wyliczyć odskok, wiedzieć, gdzie zwiększyć tempo, a gdzie skrócić krok konia, jak oszczędzić cenne sekundy. A tu robiłam kolejne koło, raz większe, raz mniejsze, jakby od tego zależało moje życie. Nie wiem, kto był bardziej poirytowany, ja, koń, trener czy ojciec, który patrzył na mnie jak na początkującego jeźdźca. Nie umiałam ocenić, na jakim poziomie ujeżdżeniowym byłam. To on był moim trenerem przez lata, to on układał i nadzorował moją pracę z koniem.
— Oliwia, czy ty umiesz usiąść w kłusie ćwiczebnym na dupie? — kolejny krzyk ojca. Moja wina, no a jak. Kłusa wysiadywanego używałam sporadycznie, nigdy na to nie zwracał uwagi, a teraz nagle mam siedzieć jak mistrzyni, wejść w siodło. To było bez sensu, kiedy stał i patrzył z niezadowoloną miną ja się spinałam. Komentował każdy mój ruch. Czy on nie miał pojęcia, że to wszystko świadczyło o nim? To ojciec mnie tak nauczył. Ja nawet galopuję w półsiadzie. Gubię się w długich strzemionach, nie mam równowagi. Jeśli te treningi mają tak wyglądać, to nie chcę się w to bawić.
Pozwolili mi przejść do stępa. Mogłam odpocząć. Z konia kapało. Za trzy godziny miałam być u Karola. Musiałam nie tylko zająć się sobą po jeździe, ale umyć konia i wypastować sprzęt. Wcale bym się nie zdziwiła, że to złośliwa zagrywka mojego ojca, byle tylko zostawić mnie w domu.
— Koniec na już — powiedział Alan, używając, jak zawsze, dziwnej składni. Chwała Bogu, bo i tak będę mieć siniaki na tyłku przez tydzień. Do tego obtarł mnie lej od bryczesów, krew przesiąkła już przez materiał. — Piętnaście minutów stępem.
— Minut chyba — wymamrotałam pod nosem, ale na głos powiedziałam — a nie może iść na karuzelę?
— Nie, popracujesz w stępie — wtrącił się ojciec. No, to zostaną mi dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Cudownie. Ale co było robić, znowu wjechałam na koło, które powiększałam i zmniejszałam tylko dosiadem i łydkami. Wodze trzymałam przy sprzączce, która spinała je w jedno.
W końcu skończyłam. Poruszałam się wręcz biegiem. Szybko umyłam konia i wypuściłam na padok, szybko wypastowałam sprzęt i swoje buty. Obtarcie zaczęło krwawić jak tylko oderwałam materiał od skóry. Pod ciepłym prysznicem zaczęło jeszcze bardziej, więc zakleiłam je plastrem. Z Kaczorem Donaldem. Będzie widać przez rajstopy, ale nada element humorystyczny. Nie wysuszyłam włosów, same się ułożą, zawsze tak robię. Często wychodzę z mokrymi włosami, nie umiem się posługiwać jednocześnie okrągłą szczotką i suszarką. O prostownicach czy lokówkach nawet nie wspominam. Do dziś mam bliznę na czole po próbie podwinięcia grzywki. Efektu nie było, a zapach i syk przypalanej skóry pamiętam bardzo dobrze. Szybki makijaż, prezent w rękę i byłam gotowa wywołać Maćka, który miał mnie odwieźć na urodziny. Jego motocykl spędzał weekend w warsztacie, więc chłopak dusił się w domu. Niby to jeszcze nie był sezon, ale jemu nie przeszkadzała nigdy pogoda.
— O dwudziestej trzeciej wsiadasz do auta! — przypomniał mi ojciec.
— Wiem, pamiętam — już łapałam za klamkę, aby otworzyć drzwi, kiedy podszedł do mnie i spojrzał surowym okiem.
— Jeśli chcesz wyjść, to zmyjesz tę tapetę z twarzy — zakomunikował.
— Tato, to tylko tusz do rzęs — zaczęłam. Na szczęście wszedł pan Gienio i wywołał ojca do stajni, ponieważ jedna z pensjonariuszek zdenerwowała się, że jej koń po raz trzeci w ciągu tygodnia zgubił podkowę i miała o to pretensję do stajni. Udało mi się więc wybiec bez zmywania makijażu. Swoją drogą, Eskulap powinien zmienić kowala, bo o ile zdarza się, że koń zgubi podkowę, o tyle gubienie ich notorycznie nie jest normalne. Problem musiał leżeć w nieodpowiednim kuciu, a nie w stajni, bo ten koń był po kontuzji i jeszcze obowiązywał go areszt w boksie.
Urodziny odbywały się w domu dziadków Karola. Było około dwudziestu osób, w tym rodzice jubilata, co gwarantowało, że będzie grzecznie. Większość osób było z naszej klasy, reszta to jakieś pociotki solenizanta. To fajny chłopak, pasjonat modelarstwa. Mówi się, że dzisiejsza młodzież nie ma żadnych zainteresowań poza internetem, a u nas w klasie praktycznie każdy ma jakieś hobby. Nie jest ważne jakie, ważne, że coś jednak robimy. Modele, konie, teatr, taniec, chór, piłka ręczna, nawet gotowanie. Czasem rozmawialiśmy o naszych pasjach. Miałam taki moment, ze bardzo chciałam chodzić na zajęcia tańca z Elą, ale niestety, brak czasu.
Tematem naczelnym imprezy była, oczywiście, Zupa. Tak bowiem nazwaliśmy panią Barszcz. Cioteczny brat Karola, Janek, który był absolwentem naszej budy opowiadał, że zawsze była zołzowata i od kiedy pamiętał odchodziła na emeryturę. Nie nastroiło nas to optymizmem, bo jeśli jej odejście to plotka, to z maturą możemy się pożegnać. Jola wspaniałomyślnie obiecała przedyskutować z ojcem nabór nowych pracowników, a ja zadeklarowałam letnie zajęcia z obsługi wideł. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Zawsze warto mieć jakiś plan awaryjny.
Wytańczyłam się za wszystkie czasy. Z alkoholu był tylko szampan, ale w dość sporej ilości, więc wszystkim lekko zaszumiało w głowie, ale nie na tyle, żeby spowodowało to upojenie. Można się było wyluzować. W pewnym momencie na parkiet, o ile środek salonu można tak nazwać, wkroczyli dziadkowie Karola i dali popis taki, że szczęki nam opadły. Babcia chłopaka przyznała się, że jej nauka tańca wzięła się z oglądanego pasjami Dirty Dancing. Dobrze, że jest po siedemdziesiątce i nie wykonała najsławniejszego skoku w historii kina. Chociaż byłoby to ciekawe.
Czas mijał zdecydowanie za szybko. O dwudziestej trzeciej zaczęliśmy się zbierać. Przyjechał po mnie brat z kolegą. Daniel, kolejny fan jednośladów. I pierwszy facet, na którego widok zmiękły mi kolana.Rozdział 7
Boję się kolki u koni. To paskudna choroba, która może prowadzić do śmierci. Są różne rodzaje kolek, ale każda wymaga szybkiej interwencji. Kiedyś kazano przeganiać konia kłusem na lonży, żeby pobudzić jelita do działania, ale odchodzi się od tego, ponieważ bieganie z bólem brzucha powoduje ogromny dyskomfort u konia. Wskazany był ruch w ręku, samym stępem tak, żeby koń się nie kładł i nie tarzał, co mogło doprowadzić do skrętu jelit.
Jest przysłowie, które mówi, że ktoś ma zdrowie jak koń. Chyba jest trochę na wyrost. Konie są dość delikatne. Koń ma mały żołądek, a długie jelita. I nie wymiotuje. Jeśli coś się dzieje, to jest tylko jedna droga, którą może opróżnić jelita.
Chodziłam z Medeą w hali, kiedy przyszli rodzice. Mama zbadała klacz i podała leki rozkurczowe, które powinny pomóc. Ja miałam z nią chodzić dalej. Po godzinie nie było poprawy, znowu chciała się kłaść. Dostała kolejne leki, ale nie dało to wiele. Zrobiliśmy jej wlewkę sondą przez nos. Niestety, nadal nie było pożądanej reakcji. Zaczęło być za to widoczne, że koń cierpi. Drżała na całym ciele, była spocona i szybko oddychała. Na domiar złego właścicielka klaczy zaczęła panikować. Nie było już na co czekać. Medea musiała trafić do kliniki weterynaryjnej. Obolała i otumaniona weszła do przyczepy bez problemu. Czekała ją długa droga, nie pozostało nic innego, jak trzymać kciuki, żeby dojechała i trafiła od razu na stół operacyjny.
Ciężko mi było zasnąć. Nawet historia mnie nie uśpiła. Szkoda mi było Beaty, która kupiła Medeę ze złych warunków. Kiedy klacz do nas przyjechała, była zastraszonym źrebakiem, który nie raz musiał być bity. Bała się ludzi, co rodziło agresję. Tego, ile razy mnie kopnęła, nie zliczę. Jednocześnie była zupełnie niewychowana, wchodziła na człowieka, wyrywała uwiąz, szarpała się, kiedy tylko próbowano ją przywiązać. Gryzła przy czyszczeniu, nie dawała kopyt. Po czterech latach nie przypominała już tamtego konia, który pojawił się w naszej stajni. Nadal uciekała, kiedy ktoś machnął za szybko ręką, ale to były sporadyczne echa dawnych przeżyć. Nawet zajeżdżanie, czyli przyuczenie do noszenia siodła i jeźdźca na grzbiecie, przeszło bezboleśnie, ale Beata nigdzie się nie spieszyła i poświęcała jej dużo czasu. Tyle razy widziałam ją, jak siedziała w boksie z klaczą i pozwalała jej się obwąchiwać. Karmiła ją łakociami, raz nawet zasnęła przy klaczy.
Rano zadzwonił ojciec, że klacz jest po operacji i rokowania są dobre. Miałam nadzieję, że to, co najgorsze, ma już za sobą.
W szkole zasypiałam na lekcjach. I to dosłownie. Skończyło się na wywaleniu mnie z biologii. Miałam iść do dyrektorki, bo chrapałam. Tego mi brakowało. Dyrektorka wezwała moich rodziców na rozmowę i zaznaczyła, że jeśli nie pojawią się w ciągu tygodnia, to zadzwoni i oficjalnie zaprosi ich na spotkanie. No i pięknie. Oceny się wydadzą, czeka mnie szlaban do końca życia, bo przecież nikogo nie obchodzi, że to sytuacja w stajni doprowadziła do mojego niewyspania. Jedynym plusem było to, że dyrektorka kazała mi wracać do domu. Upiekły się trzy lekcje. I dobrze. Do domu akurat nie miałam ochoty wracać, ale postanowiłam się powłóczyć po sklepach. To też coś, czego praktycznie nie robiłam, bo nie miałam kiedy.
Oglądałam właśnie sukienkę na wystawie, kiedy ktoś złapał mnie za ramię.
— O fuck… — wyrwało mi się.
— Co ty tu robisz ta pora, Oliwia? — zapytał Alan. No, jak się wali to na całego. Zaraz poleci do ojca z informacją, że mnie spotkał w godzinach szkolnych w centrum handlowym. Jak jeszcze dodać do tego radosną informację o zaproszeniu do szkoły, to czeka mnie konkretna odmiana losu. Tylko wątpiłam, że na dobre. — Ty chyba w szkoła musi być?
— Niby musi, ale została z niej wyproszona w dniu dzisiejszym — hardo spojrzałam mu w twarz. Płaszczyć się nie będę, trudno.
— A czemu? — chciał wiedzieć trener.
— Bo byłam niewyspana, bo Medea miała kolkę, bo nikogo to nie obchodzi, bo muszę być w szkole — nawet nie wiedziałam, kiedy z moich ust popłynęła lawina słów, które były niczym innym, jak wylewaniem żalu.
— Chodź — pociągnął mnie za sobą. Nie miałam ochoty. Bałam się, że będzie chciał mi zafundować jakąś psychoterapię czy spowiedź, a tego nie potrzebowałam.
Poszliśmy do kawiarni. Ciekawe, co sobie myśleli mijający nas ludzie. Galerianka czy raczej córka z ojcem? Chociaż jakoś staro nie wyglądał, to jednak mógłby być moim ojcem. Całe szczęście, że Alan nie ciągnął tematu przymusowych wagarów. Za to zaczął ze mną rozmawiać o mojej jeździe. Mimowolnie zaczęłam go słuchać. Chciał wprowadzić nowy system treningów, w którym skakać miałam dwa razy w tygodniu, dwa razy w tygodniu mieć trening ujeżdżeniowy, a raz w tygodniu pojechać w teren i popracować z ziemi. Co prawda dwie jazdy bez skoków mnie przerażały, bo ostatnia mnie wymęczyła, ale zdawał się mówić rozsądnie. Chyba najlepszą wiadomością było to, że czas, jaki spędzę na koniu nie będzie taki, jak dotychczas. System mojego ojca polegał na tym, że jeździłam koło godziny, chyba, że coś nam nie szło. Wtedy cisnęliśmy, aż się udało czegoś nauczyć czy poprawić. Tu zaś miało to wyglądać inaczej. Praca nad danym elementem. Jeśli będzie wszystko w porządku, to jazda mogłaby trwać dwadzieścia minut. No, pół godziny ze stępem.
Alan wyjaśnił mi, co powinniśmy przepracować jako pierwsze. Wyłaniał się z tego całkiem sensowny plan działania. Kto wie, może zacznę odzyskiwać radość z jazdy, a nie traktować ją tylko jak rzemiosło? To się zaczęło dziać, a ja wcale tego nie chciałam. Jeśli to mogła być przyjemność, a nie tylko obowiązek, to byłam skłonna spróbować.
Wróciliśmy do domu tak, jakbym miała normalnie lekcje. I tak się wyda, ale może lepiej nie dziś. W samochodzie dostałam SMS od Beaty, że Medea odeszła. Koło południa zaczęła mieć bóle i trafiła po raz drugi na stół. Niestety, nie miała szans, zaczęła obumierać okrężnica. Postanowiono jej nie wybudzać. Dawno nie zdarzyło mi się tak płakać.Rozdział 8
Szkolna wycieczka! Wiosna przyszła niespodziewanie, zaskoczyła nas ciepłem. Pąki na drzewach z każdym dniem robiły się coraz większe, tylko czekać, aż pękną. Idealny dzień, aby spędzić go poza szkołą. Wszystko byłoby ładnie gdyby nie to, że pojechaliśmy na spotkanie z grupą rekonstrukcyjną. Pod opieką wychowawcy i Zupy. Do stajni. Sama idea spotkania z tymi ludźmi była świetna, ale serio musiały tam być konie?
Grupa, z którą się spotkaliśmy, zajmowała się dość dużym okresem historii. Od powstania listopadowego, czyli, jak zauważył Jurek, dni młodości Zupy Barszcz, po drugą wojnę światową. Ależ ci ludzie mieli pasję. Fajnie było obserwować ich zapał. No i raczej nie mieli problemów z historią. Nawet nasza ulubiona nauczycielka wypadła przy nich blado.
Ta grupa zrzesza ludzi w różnym wieku. Od nastolatków po emerytów. Wyjeżdżają na różne pokazy, gdzie uczestniczą w bitwach z poszczególnych okresów historycznych. Największą rekonstrukcją, na jakiej byli, miała miejsce w Hiszpanii. Bitwa z okresu napoleońskiego, pod Albuerą. Była to okrągła, dwusetna rocznica bitwy, na której stawiło się kilkuset rekonstruktorów z całej Europy. Samych koni było ponad sto. Oglądaliśmy fotografie z tego wyjazdu z zapartym tchem. Jestem w stanie uwierzyć, że w czasie szarży ziemia drżała.
Opowiedziano nam też o epizodach filmowych grupy. Jak się okazało, mieli swój udział w wielu produkcjach filmowych, gdzie pojawiały się konie czy wątki z pierwszej lub drugiej wojny światowej.
Obejrzeliśmy kolekcję mundurów i broni, których używali rekonstruktorzy. Spodobało mi się to, że wcale nie trzeba było mieć niezwykłych umiejętności, aby być częścią takiej grupy. Nie byli mistrzami fechtunku, nie byli geniuszami jeździeckimi, a robili doskonałą robotę. Taki żywy obraz dużo bardziej działa na człowieka niż suche daty czy przemowy Zupy, które i tak sprowadzały się zawsze do jednego — doczytacie z podręcznika.
Po opowieściach przyszedł czas na praktykę. Chłopaki nie mogli się oderwać od broni. Uczyli się walki szablami. A potem poszliśmy do stajni, gdzie czekały na nas konie. Trochę z nieufnością patrzyłam na siodła, w większości kulbaki wojskowe, które były pokryte czaprakami z nazwą pułku.
Zaproszono nas też na oprowadzankę. W sumie to miła odmiana, wsiąść na konia i udawać laika. I tu mnie zdradzono. Jureczek, mój dobry kolega, wychlapał, że jeżdżę konno, co oczywiście skomentowała pani Barszcz. No co jak co, ale podważać swoich umiejętności nie pozwolę, zwłaszcza jej. Wsiadłam, owszem. Pokłusowałam, zagalopowałam i skoczyłam niewielką, bo niespełna sześćdziesięciocentymetrową przeszkodę. W oczach tej kobiety mój obraz i tak się nie zmienił, ale przynajmniej cała klasa zobaczyła mnie na koniu. Nie tylko to mi dało satysfakcję. Jeden z koni skubał trawę i z jego pyska ciekła zielona ślina. Na położony na pieńku kremowy sweterek naszej nauczycielki. Nie jestem z siebie dumna, że tak prymitywna rzecz mnie ucieszyła, ale to, ile ona mi odbiera codziennie zdrowia, to tylko ja wiem. Łatwo tego nie dopierze.
Wycieczka sprawiła, że dopadły mnie pewne refleksje. Czy ja w czymś takim bym się odnalazła? To sposób na życie, ale nie zarobkowy. Bardziej chodziło o samorozwój, realizowanie siebie i rozwijanie pasji. Chyba im trochę zazdrościłam. Tu nikt nie czekał na wyniki. Nie stało się nic złego, jeśli koń nie chodził pod siodłem tydzień, nie trzeba było być ciągle lepszym i lepszym. Mieli swoje wyjazdy, imprezy, czasem wspólne manewry z innymi grupami, nie było między nimi niezdrowej rywalizacji.
Czasem zastanawiam się, jaką drogą mam iść w życiu. Co ja w ogóle chcę robić. Wydawać by się mogło, że zwiążę swoje życie zawodowe z końmi. Moja matka nie wyobrażała sobie, że nie pójdę na weterynarię. Ojciec z kolei widział we mnie zawodnika i, z czasem, trenera, który poświęci się pracy z końmi. A czego ja chciałam? Zawsze wiedziałam, że pójdę na studia. Fascynują mnie ryby, chciałabym być ichtiologiem. Tylko pytanie, czy się odważę, więcej nawet, czy mi na to pozwolą, bo nie mam zbyt wielkiego wpływu na samą siebie. Jasne, to się może zmienić, mam jeszcze dużo czasu na podejmowanie życiowych decyzji, ale boję się, że pozwolę innym zdecydować za mnie. To nie jest wygoda, raczej wyuczona bezwola. Przez ostatnie lata wolno mi było tylko zdecydować o kolorze czapraka pod siodło, który wezmę na trening. Może to jest właśnie ten czas, aby postawić jakieś granice? Czasem się czułam jak kozioł ofiarny. Maciek zaś był czarną owcą. Robił, co chciał, nie bardzo się przejmował opinią rodziców, ale jemu było łatwiej. Studiował i pracował jednocześnie, w domu bywał gościem, więc nie musiał się na wszystko zgadzać. No i to jednak facet.Rozdział 9
I mleko się rozlało. Dyrektorka spełniła swoją groźbę i osobiście zatelefonowała do matki, żeby poinformować ją o spotkaniu, na które liczy w dniu następnym. Co prawda długo jej to zajęło, bo nie tydzień, a miesiąc, ale marna to była pociecha. I tak wyszły sukcesy matematyczne, których nie zdążyłam poprawić, tak wyszły sukcesy historyczne, które być poprawione miały, ale ocen z poprawki jeszcze nie wpisano. Może to i dobry znak, bo jedynki i dwójki Zupa wpisywała od razu. Z lepszymi się nie spieszyła nigdy, bo jeszcze ktoś by pomyślał, że coś umiemy.
Matka tak się umówiła z dyrektorką, że mogła na mnie chwilę poczekać i zgarnąć mnie po lekcjach do samochodu. Powrót ze szkoły przebiegał w ciężkiej, milczącej atmosferze. Przynajmniej nie było kazania. Na nie przyszło mi poczekać do wieczora.
— Masz do pogodzenia tylko dwie rzeczy — zaczął mentorskim tonem ojciec. — Nic od ciebie nie wymagamy i — podniósł głos — przestań robić miny, kiedy do ciebie mówię! Masz się tylko uczyć i wsiadać na konie. Nic innego nie robisz, nawet w pokoju masz chlew taki, że nie da się wejść!
— Oczywiście, moja wina. To może od jutrzejszego poranka niech stajenni karmią konie — powiedziałam przełykając łzy. Siedziałam ze spuszczoną głową, co miało pokazać, że się kajam. Niestety, postawa ciała nie szła w parze ze zbyt szybkim językiem.
— Nawet nie ma takiej możliwości. Od jutra moja kochana, to będziesz jeszcze robiła wieczorny obrządek, bo może to cię nauczy systematyczności. Żałuję, że ci odpuściłem — faktycznie, ostatnio nie karmiłam koni wieczorem, przerzucił to na stajennych.
— Mamo, czy ty to słyszysz? — podniosłam głowę. Z trudem hamowałam złość.
— Słyszę, nie unoś się. Arku, wydaje mi się, że faktycznie to trochę za dużo jak na jej możliwości…
— Za dużo? — ojciec ryknął nieszczerym śmiechem. — A co ona, ułomna jest? Hrabiowskie nawyki z was obu wychodzą? Jak miałem tyle lat co ona, to musiałem godzić pracę w stajni ze szkołą i rozwożeniem mleka z rana! No, ale jeśli nauczenie się kilku dat czy równań matematycznych, danie koniom jeść, co zajmuje pół godziny i pojeżdżenie przez godzinę, co jest raczej przyjemnością, za którą ludzie płacą duże pieniądze to jest za dużo obowiązków, to chętnie ci w nich pomogę. Masz nieodwołalny szlaban na komputer, telefon i wyjścia na imprezki.
— No, z tą szkołą to już, mój drogi, nie przesadzaj, nawet matury nie masz — matka uderzyła w czuły punkt. Ojciec był tak skupiony na jeździectwie, że nie podszedł do egzaminu dojrzałości. Nie raz się zastanawiałam, czemu wzięła z nim ślub. Otaczała się innym towarzystwem, on wtedy był w wojsku, potem przez chwilę mieszkali razem, kiedy matka kończyła studia.