Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Pokonany wróg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokonany wróg - ebook

Arsène Corbin nie zamierza żenić się z miłości. Małżeństwo jest dla niego środkiem do celu, a niedostępna ukochana, Grace, trofeum do zdobycia. Jednak gdy kobieta ginie w tajemniczym wypadku, wielki plan Arsène’a zaczyna się sypać.
Wciąż wstrząśnięty śmiercią Grace, Arsène trafia na Winnifred Ashcroft, której mąż zginął w tym samym wypadku co jego partnerka. Razem postanawiają rozwiązać zagadkę śmierci swoich drugich połówek. Jedyny problem? Nie znoszą się nawzajem.
Z czasem Arsène zaczyna przyzwyczajać się do towarzystwa Winnie. Kobieta nie jest w jego typie – od pełnych życia aktorek woli on bogaczki z socjety. Jednakże coś przyciąga ich do siebie i sprawia, że obydwoje powoli opuszczają gardę.
Czy bolesna przeszłość nie powstrzyma rozwijającego się między nimi uczucia? A może wręcz przeciwnie – wzmocni pożądanie?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68265-36-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

AR­SÈNE

W Por­to­fino da­chy są inne niż wszę­dzie.

Bar­dziej pła­skie, szer­sze, star­sze.

Z ziemi wy­ra­stają bu­dynki w pa­ste­lo­wych ko­lo­rach, usy­tu­owane tak cia­sno, że nie można by wci­snąć mię­dzy nie na­wet wy­ka­łaczki. Jachty w por­cie są za­cu­mo­wane w rów­nych od­stę­pach od sie­bie. Mo­rze Śród­ziemne błysz­czy w do­ga­sa­ją­cych pro­mie­niach słońca, gdy za­czyna za­pa­dać zmierzch.

Wy­le­guję się na bal­ko­nie ho­te­lo­wego apar­ta­mentu z wi­do­kiem na Ri­wierę Wło­ską, ob­ser­wu­jąc le­żącą na mar­mu­ro­wej ba­lu­stra­dzie bie­dronkę ob­ra­ca­jącą się wo­kół wła­snej osi ni­czym We­nus.

Po­ma­gam bie­dronce sta­nąć na nogi, a na­stęp­nie biorę łyk bia­łego wina. Dzi­siej­sze menu leży na mo­ich ko­la­nach. Ragù z dzika wy­daje się naj­droż­szą opcją, więc na pewno je za­mó­wię, tylko po to, by pa­trzeć, jak idioci z księ­go­wo­ści spocą się nad swo­imi ta­le­rzami z ri­sot­tem, gdy zda­dzą so­bie sprawę, że ta kon­fe­ren­cja bę­dzie ich kosz­to­wać znacz­nie wię­cej, niż pla­no­wali wy­dać.

Im­prezy fir­mowe to wy­da­rze­nie, pod­czas któ­rego giną do­bre po­my­sły. Po­wszech­nie wia­domo, że żadna warta wy­szep­ta­nia ta­jem­nica han­dlowa nie zo­sta­nie ujaw­niona na ta­kim ofi­cjal­nym spo­tka­niu. Cenne in­for­ma­cje ryn­kowe, ni­czym broń, są przed­mio­tem han­dlu w za­uł­kach branży.

To nie moje miej­sce pracy nas tu spro­wa­dziło. Wła­ści­wie nie mam żad­nego miej­sca pracy. Je­stem sa­mot­nym wil­kiem. Kon­sul­tan­tem ds. han­dlu ilo­ścio­wego opła­ca­nym go­dzi­nowo przez firmy zaj­mu­jące się fun­du­szami hed­gin­go­wymi za po­moc w upo­rząd­ko­wa­niu kon­glo­me­ratu po­ten­cjal­nych in­we­sty­cji. W co lo­ko­wać i ile oraz jak na­dą­żyć za rocz­nymi zwro­tami, któ­rych ocze­kują od nich klienci. Moi przy­ja­ciele czę­sto mó­wią, że je­stem jak Chan­dler z Przy­ja­ciół. Że nikt nie ma po­ję­cia, czym tak na­prawdę się zaj­muję. Ale moja praca jest cał­kiem pro­sta – po­ma­gam bo­ga­tym lu­dziom stać się jesz­cze bo­gat­szymi.

– Wła­śnie przy­mie­rzam tę nową su­kienkę – mru­czy ko­biecy głos zza drzwi bal­ko­no­wych. – To nie po­winno po­trwać dłu­żej niż dzie­sięć mi­nut. Nie pij za dużo. Już na trzeźwo za­cho­wu­jesz się w le­dwo cy­wi­li­zo­wany spo­sób w sto­sunku do tych ko­piuj-wklej gar­nia­ków.

Po odło­że­niu menu na po­bli­ski sto­lik pod­no­szę książkę le­żącą obok mnie i prze­wra­cam na na­stępną stronę. Krót­kie od­po­wie­dzi na wiel­kie py­ta­nia Haw­kinga.

Po­nie­waż znaj­du­jemy się na naj­wyż­szym pię­trze ośrodka, mam bez­po­średni wi­dok na prak­tycz­nie wszyst­kie inne bal­kony wy­cho­dzące na po­łu­dniową stronę z wi­do­kiem na port.

Wtedy też za­uwa­żam ich po raz pierw­szy.

Para, dwa ta­rasy ni­żej od nas.

Są je­dy­nymi oso­bami na ze­wnątrz, chłoną ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca. Ich ja­sne głowy ko­ły­szą się ra­zem. Jego włosy mają ko­lor ku­ku­ry­dzy. Jej są ja­sno­mie­dziane, mie­szanka złota i czer­wieni, jak spa­lony pia­sek pu­styni.

On ma na so­bie ele­gancki gar­ni­tur. Ona – bor­dową su­kienkę. Coś pro­stego, ta­nio wy­glą­da­ją­cego, pra­wie tan­det­nego. Pro­sty­tutka? Nie. Po­ten­taci fun­du­szy hed­gin­go­wych z Wall Street in­we­stują w dro­gie ko­biety. La­ski z wielką gar­de­robą pełną stro­jów od pro­jek­tan­tów, ze szpil­kami z czer­woną po­de­szwą i ma­nie­rami z pry­wat­nej szkoły. Ko­biety à la bo­ha­terki Pretty Wo­man ist­nieją tylko w baj­kach i fil­mach. Nikt na Man­hat­ta­nie nie ceni w nich uroku, szcze­ro­ści ani dzi­wacz­no­ści.

Nie. To pro­staczka ze wsi. Być może am­bitna miej­scowa, która tra­fiła do jego łóżka w na­dziei na duży na­pi­wek.

Para dzieli się brzo­skwi­nią i lep­kimi, so­czy­stymi po­ca­łun­kami. Nek­tar spływa po ich ustach, gdy on karmi ją owo­cem. Ona uśmie­cha się, sku­biąc miąższ i pa­trząc mu w oczy. Ca­łuje ją łap­czy­wie, a ona mocno przy­gryza jego dolną wargę. On od­rywa od niej usta, by wy­mru­czeć jej coś do ucha.

Dziew­czyna od­rzuca głowę w tył i śmieje się, od­sła­nia­jąc bladą, długą szyję. Prze­su­wam się w fo­telu, a książka za­krywa moją ro­snącą erek­cję. Nie je­stem pe­wien, co mnie pod­nieca bar­dziej. Brzo­skwi­nia, ko­bieta czy fakt, że ofi­cjal­nie mogę się mia­no­wać pod­glą­da­czem. Praw­do­po­dob­nie wszyst­kie te trzy rze­czy.

Męż­czy­zna po­chyla głowę i zli­zuje długi ślad po nek­ta­rze, nie mar­nu­jąc do­brej oka­zji. Opie­rają się o ba­lu­stradę, jego ciało przy­lega do jej.

Coś się mię­dzy nimi dzieje. Coś, co spra­wia, że wło­ski na karku stają mi dęba. Co­kol­wiek łą­czy tych dwoje, jest rze­czą, któ­rej obec­nie nie mam.

Nie je­stem czło­wie­kiem przy­zwy­cza­jo­nym do nie­osią­gal­nych rze­czy.

– Pró­bo­wa­łeś już bia­łego? – Szklane drzwi otwie­rają się z ję­kiem. Spo­glą­dam w stronę osoby, do któ­rej na­leży głos.

– Za dużo anyżu i tru­fli, prawda? – Moja part­nerka pry­cha i robi gry­mas. Wciąż jest w szla­froku. Ile po­trzeba go­dzin, żeby wło­żyć cho­lerną kieckę?

Po­cią­gam łyk wina.

– Mnie sma­kuje. Spóź­nimy się.

– A od kiedy przej­mu­jesz się spóź­nie­niami...? – Unosi brew.

– Prze­stań. Je­stem głodny – od­po­wia­dam znu­dzony.

– Ro­ze­graj swoje karty do­brze, a mogę być twoim de­se­rem. – Uśmie­cha się dia­bel­sko, mru­ga­jąc przy tym po­ro­zu­mie­waw­czo.

Ob­ra­cam wino w kry­sta­licz­nym kie­liszku.

– Żad­nego de­seru, żad­nej randki. To quid pro quo, a ja nie je­stem znany z fi­lan­tro­pij­nych za­pę­dów.

Prze­wraca oczami.

– Mo­żesz cho­ciaż uda­wać zno­śnego?

– Mo­żesz uda­wać, że mnie lu­bisz? – od­gry­zam się.

Za­po­wie­trza się.

– Oczy­wi­ście, że cię lu­bię. Dla­czego ina­czej mia­ła­bym z tobą być?

– Mam trzy­dzie­ści trzy mi­liony po­wo­dów. To moja war­tość netto przed otrzy­ma­niem nad­cho­dzą­cego spadku.

– Chry­ste, je­steś cha­mem. Moja matka miała co do cie­bie ra­cję.

Za­trza­skuje mi szklane drzwi przed no­sem.

Od­kła­dam książkę na stół i kie­ruję swoją uwagę na parę na bal­ko­nie. Na­dal się ca­łują, nie przej­mu­jąc się ni­czym. On owija jej włosy wo­kół pię­ści, szar­pie, unosi jej twarz i mocno ca­łuje. Ich ję­zyki wi­rują zmy­słowo ra­zem. Ona obej­muje jego po­liczki i uśmie­cha się, mu­ska­jąc gór­nymi zę­bami jego dolną wargę. Znowu ro­bię się twardy. Wi­dzę, że ona mu się cał­ko­wi­cie od­daje, a to ślepe prze­ko­na­nie, że do niego na­leży i jest jej z tym wy­god­nie, spra­wia, że chcę ją ze­rżnąć do utraty zmy­słów tylko po to, by udo­wod­nić swoją ra­cję.

Nikt nie jest twój i do ni­kogo nie na­le­żysz. Wszy­scy je­ste­śmy tylko po­ko­na­nymi wro­gami pró­bu­ją­cymi prze­trwać w tym wszech­świe­cie.

Fa­cet prze­ciąga ustami po jej szyi, obej­muje jej piersi i przy­suwa je do swo­ich ust. Kra­wędź jej ró­żo­wego sutka wy­staje spod su­kienki. Kiedy jego usta do­cie­rają do do­liny mię­dzy jej cyc­kami, ko­bieta się opa­mię­tuje.

Od­py­cha go, dy­sząc. Może wie, że mają wi­dow­nię. Je­śli czeka, aż się za­wsty­dzę, to niech za­po­mni, bo tak się nie sta­nie. To oni po­su­wają się na su­cho na wi­doku. Je­stem tylko męż­czy­zną cie­szą­cym się kie­lisz­kiem pre­ten­sjo­nal­nego wina w le­niwy letni dzień.

Szklane drzwi otwie­rają się po­now­nie i po­ja­wia się Gra­ce­lynn Lang­ston, tym ra­zem w czar­nej szy­fo­no­wej su­kience z ce­ki­nami od Akris, którą ku­pi­łem jej dzień po tym, jak wró­ciła do mo­jego łóżka po raz ty­sięczny w tej de­ka­dzie.

Taki jest wła­śnie sche­mat Gra­ce­lynn lub, jak ją na­zy­wam, Grace. Pie­przy się ze mną. Rzuca mnie. A po­tem wraca do mnie na ko­la­nach. Za­wsze się dziwi, gdy lą­duje na moim progu, wy­glą­da­jąc na przy­bitą, cza­sem pi­janą, za­wsze upo­ko­rzoną.

Mnie to jed­nak ni­gdy nie dziwi.

Za­ak­cep­to­wa­łem to, kim je­ste­śmy. Dys­funk­cyjną, po­krę­coną parą, jaką byli nasi ro­dzice. Może z po­mi­nię­ciem fi­zycz­nego znę­ca­nia się.

Przez lata do­sko­na­li­łem sztukę za­rzą­dza­nia moją przy­braną sio­strą. Wy­ko­rzy­sty­wa­łem jej wy­bu­chowy cha­rak­ter dla swo­ich ce­lów.

Je­stem te­raz w sta­nie do­kład­nie wy­kryć mo­ment, gdy Grace za­mie­rza mnie opu­ścić. Dzieje się to za­wsze wtedy, gdy nasz zwią­zek za­czyna się ro­bić praw­dziwy i po­ważny. Kiedy urok pie­prze­nia przy­bra­nego brata znika, a ona zo­staje z kon­se­kwen­cjami. Z męż­czy­zną, któ­rym gar­dzi. Ze zdy­stan­so­wa­nym, mil­czą­cym po­two­rem. Spo­łecz­nym pa­ria­sem, usu­nię­tym z uprzej­mego to­wa­rzy­stwa z Wall Street z dwu­let­nim okre­sem nad­zoru z po­wodu oskar­żeń o wy­ko­rzy­sty­wa­nie in­for­ma­cji po­uf­nych w ob­ro­cie pa­pie­rami war­to­ścio­wymi.

I jak w szwaj­car­skim ze­garku, gdy tylko ona się wy­co­fuje, staję się od­le­gły, nie­do­stępny; stra­te­gicz­nie za­czy­nam zwra­cać uwagę na ko­biety na ulicy. Ko­biety, któ­rych ona nie ak­cep­tuje. Te, które z dumą ho­te­lo­wej dzie­dziczki no­szą zbyt dużo ma­ki­jażu i uży­wane torby od pro­jek­tan­tów.

To działa ma­gicz­nie. Grace za­wsze wraca. Nie może mnie znieść. Ale jesz­cze bar­dziej nie może znieść, gdy wisi na mnie inna ko­bieta.

– Za­pnij mnie – roz­ka­zuje i pod­cho­dzi, ko­ły­sząc bio­drami. Od­wraca się ple­cami. Wi­dać każdy kręg w jej krę­go­słu­pie. Udało jej się za­cho­wać ciało ba­let­nicy, mimo że dawno temu po­rzu­ciła to ma­rze­nie.

Pod­cią­gam za­mek bły­ska­wiczny na jej ple­cach.

– Ilu lu­dzi za­szczyci nas dziś swoją prze­cięt­no­ścią?

– Za dużo, jak zwy­kle – mówi ze spin­kami w ustach, upi­na­jąc ostat­nie ko­smyki w kok. – Przy­naj­mniej za­pro­sili tylko dwu­dzie­stu naj­lep­szych pra­cow­ni­ków i ich osoby to­wa­rzy­szące. Żad­nych przy­głu­pich asy­sten­tek, dzięki Bogu.

Grace nie przed­sta­wia mnie jako swo­jego chło­paka. Ra­czej jako swo­jego przy­bra­nego brata, mimo że nasi ro­dzice są roz­wie­dzeni, od­kąd oboje po­szli­śmy na stu­dia.

Ale i tak mnie przed­sta­wia, bo je­stem do­brze znany w branży gieł­do­wej. Lu­dzie się mnie boją, sza­nują mnie, ale rzadko da­rzą sym­pa­tią. Grace zna moje atuty, moją siłę przy­cią­ga­nia. Mogę być czarną owcą w świe­cie fun­du­szy hed­gin­go­wych, ale na­dal wiem, jak za­ra­biać pie­nią­dze, a lu­dzie z Wall Street uwiel­biają lu­dzi, któ­rzy wie­dzą, jak to ro­bić. To ich ulu­biona im­pre­zowa sztuczka.

Moje palce się za­trzy­mują, gdy wi­dzę bli­znę na jej ple­cach. Tę, która przy­po­mina mi, co się z nią stało. Co przy­da­rzyło się dwa­dzie­ścia cztery lata temu i mnie. Prze­jeż­dżam po niej opuszką palca. Na ciele ko­biety po­ja­wia się gę­sia skórka, a ona od­suwa się, jak­bym ją ude­rzył.

– Czy jest bar­dzo wi­doczna? – Maj­struje przy ide­al­nie za­pię­tej bran­so­letce, od­chrzą­ku­jąc.

– Nie – kła­mię, pod­cią­ga­jąc su­wak. Za­trzy­muję się. Coś mnie na­cho­dzi. Po­trzeba do­tknię­cia war­gami jej bli­zny. Po­cie­sze­nia jej. Opie­ram się temu in­stynk­towi. Za­miast tego mó­wię:

– Pro­szę bar­dzo, We­nus.

– We­nus?

– Naj­go­ręt­sza pla­neta w Ukła­dzie Sło­necz­nym. – Pusz­czam oko, na­śla­du­jąc Chri­stiana Mil­lera, mo­jego przy­ja­ciela, który ja­kimś cu­dem zdo­łał się na­uczyć sztuki cie­sze­nia swoim związ­kiem, za­miast jak ja ro­bić z niego po­krę­coną grę dla do­ro­słych.

Nie­mal sły­szę, jak Grace marsz­czy nos z po­gardą.

– Dzięki Bogu, że je­steś ge­ekiem tylko skry­cie. Wy­obra­żasz so­bie, co by było, gdyby inni lu­dzie do­wie­dzieli się o twoim dzi­wacz­nym za­mi­ło­wa­niu do astro­no­mii? – Wzdryga się i od­suwa ode mnie. – Te­raz po­trze­buję tylko kol­czy­ków. Jak my­ślisz: dia­men­towe szty­fty z ró­żo­wego złota czy z akwa­ma­ry­nem?

Pierw­szą parę ku­pi­łem jej na dwu­dzie­ste ósme uro­dziny, ce­lowo prze­bi­ja­jąc pre­zent jej ów­cze­snego chło­paka. Rzu­ciła go tej sa­mej nocy, prze­ra­żona per­spek­tywą skoń­cze­nia ze śred­niej klasy po­śred­ni­kiem w han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami, który mógł so­bie po­zwo­lić tylko na ku­po­wa­nie jej lo­ubo­uti­nów z ze­szłego se­zonu. Póź­niej cze­kała w moim łóżku w sa­mych kol­czy­kach. Ta druga para była pre­zen­tem ode mnie po tym, jak za­koń­czy­łem trzy­mie­sięczny ro­mans z Lu­cindą – tak, jej ry­walką z dzie­ciń­stwa – gdy Grace zbyt długo zwle­kała z ode­zwa­niem się do mnie po jed­nym z na­szych licz­nych roz­stań.

Biedna Lu­cinda. Cze­kała ją nie­miła nie­spo­dzianka, gdy po po­wro­cie z to­ur­née w Pa­ryżu, pod­czas któ­rego wy­stę­po­wała jako pri­ma­ba­le­rina, za­stała Grace grze­jącą mi łóżko.

Moje pre­zenty są za­wsze prze­peł­nione in­ten­cją, ce­lem i ja­dem. Są jak brudny, gwał­towny po­ca­łu­nek. Mie­szanka na­mięt­no­ści i bólu.

– Akwa­ma­ryn – od­pie­ram, prze­cią­ga­jąc słowo.

Po­chyla się i składa chłodny po­ca­łu­nek na mo­ich ustach. Chcę, żeby so­bie po­szła, że­bym mógł zo­ba­czyć, czy para dwa pię­tra ni­żej pie­przy się te­raz na wi­doku. Ich per­wer­sja jest lep­sza niż na­sza. Zer­kam na ich bal­kon. Wzrok Grace po­dąża za moim.

Jej usta roz­cią­gają się w zło­śli­wym uśmie­chu.

– Wi­dzę, że po­zna­łeś mo­jego prze­ło­żo­nego. Tak jakby.

– Znasz tego fra­jera? – Biorę łyk wina.

– Paula Ash­cro­fta? To nowy dy­rek­tor ope­ra­cyjny Si­lver Ar­row Ca­pi­tal. Je­stem pewna, że już o nim wspo­mi­na­łam.

Firma, w któ­rej Grace pra­cuje jako ana­li­tyczka.

Paul i jego to­wa­rzyszka stoją od­wró­ceni do nas ple­cami. Wy­gląda na to, że te­raz roz­ma­wiają i trzy­mają ręce przy so­bie.

– Na pewno nie. Nie żeby wy­da­wał się wartą za­pa­mię­ta­nia po­sta­cią. – Wska­zuję brodą w stronę ko­biety w czer­wieni. – Tro­chę się roz­bry­kał ze służką.

Grace śmieje się uba­wiona. Nic nie spra­wia jej więk­szej ra­do­ści niż ob­ser­wo­wa­nie, jak ko­lejna ko­bieta zo­staje roz­ry­wana na strzępy.

– To pro­sta istotka, nie są­dzisz? Mo­żesz wie­rzyć lub nie, ale dał jej pier­ścio­nek. I to drogi.

Cmo­kam ję­zy­kiem.

– Jest me­ne­dże­rem fun­du­szu hed­gin­go­wego. Ry­zy­kowne in­we­sty­cje to jego ko­nik.

– A ona jest ab­sol­wentką Ju­il­liarda i po­cho­dzi z głę­bo­kiego Po­łu­dnia. Daję im pół roku – kon­ty­nu­uje Grace, mru­żąc oczy, by le­piej im się przyj­rzeć.

– Hoj­nie z two­jej strony – pry­cham.

Znam męż­czyzn ta­kich jak Paul. Re­kiny Man­hat­tanu, któ­rzy uwiel­biają ła­godne dziew­czyny z Po­łu­dnia, ale w końcu od­kry­wają, że prze­ci­wień­stwa mogą się przy­cią­gać, jed­nak nie two­rzą do­bra­nej pary. Za­wsze koń­czy się to roz­wo­dem, wza­jemną kam­pa­nią oszczerstw i – je­śli ko­bieta za­działa wy­star­cza­jąco szybko – co­mie­sięcz­nym gru­bym cze­kiem w ra­mach ali­men­tów.

– Znasz mnie. Życz­li­wość to moje dru­gie imię. Pójdę za­ło­żyć kol­czyki. Co, nie masz kra­wata? – Grace wy­dyma wargi, pa­trząc na mnie z nie­za­do­wo­le­niem. Ubra­łem się w czarny kasz­mi­rowy swe­ter i spodnie w kratę.

– Ro­bie­nie do­brego wra­że­nia jest ostat­nią rze­czą, na jaką mam ochotę. Wra­cam do mo­jej książki.

– Je­steś bun­tow­ni­kiem bez po­wodu.

– Wręcz prze­ciw­nie. – Prze­wra­cam stronę. – Mam po­wód: chcę, żeby wszy­scy zo­sta­wili mnie, kurwa, w spo­koju. Jak do­tąd idzie mi świet­nie.

Po­trząsa głową.

– Całe szczę­ście, że masz mnie.

Znika w na­szym po­koju, za­bie­ra­jąc ze sobą swoje fo­chy i wiel­kie ego.

Rzu­cam ostat­nie spoj­rze­nie na parę. Paula nie ma już na bal­ko­nie.

Ale jego żona jest i pa­trzy pro­sto na mnie.

Uważ­nie. Z oskar­ży­ciel­ską za­cie­kło­ścią. Jakby ocze­ki­wała, że coś zro­bię.

Za­uwa­żyła, że się ga­pię?

Zdez­o­rien­to­wany spo­glą­dam za sie­bie, by na­brać pew­no­ści, że to na mnie pa­trzy. Ni­kogo in­nego nie ma w za­sięgu wzroku. Jej oczy, duże, nie­bie­skie i nie­ubła­gane, wbi­jają się we mnie moc­niej.

Czy ma pre­ten­sje? Mało praw­do­po­dobne. Jesz­cze kilka mi­nut temu wy­glą­dała na za­do­wo­loną, gdy ca­ło­wała się ze swoim mę­żem. Pró­buje mnie za­wsty­dzić, że ich pod­glą­da­łem? Po­wo­dze­nia. Moje su­mie­nie wi­dziano ostatni raz, gdy mia­łem dzie­więć lat i opusz­cza­łem salę szpi­talną z dzi­kim wark­nię­ciem, po dro­dze wy­bi­ja­jąc dziury w ścia­nach.

Spo­glą­dam jej pro­sto w oczy, nie wie­dząc, co się dzieje, ale za­wsze chęt­nie biorę udział we wro­giej kon­fron­ta­cji. Uno­szę brew.

Mruga pierw­sza. Chi­cho­czę ci­cho, krę­cąc głową, i wra­cam do książki. Szybko wy­ciera po­li­czek. Chwila... Ona pła­cze?

Pła­cze. Pod­czas luk­su­so­wych wa­ka­cji na Ri­wie­rze Wło­skiej. Ko­biety to ta­kie ka­pry­śne stwo­rze­nia. Nie da się ich za­do­wo­lić. Biedny Paul.

Znów za­wie­szamy się na tym dziw­nym spoj­rze­niu. Ko­bieta spra­wia wra­że­nie opę­ta­nej. Po­wi­nie­nem wstać i odejść. Ale wy­gląda na tak cu­dow­nie bez­bronną, tak za­gu­bioną, że część mnie chce zo­ba­czyć, co zrobi.

A od kiedy ob­cho­dzi mnie, co lu­dzie ro­bią?

Wstaję, za­bie­ram książkę, do­pi­jam wino, ob­ra­cam się na pię­cie i od­cho­dzę.

Pani Ash­croft może mieć pro­blem.

Ale to nie ja go na­pra­wię.ROZ­DZIAŁ 2

AR­SÈNE

Go­dzinę póź­niej Grace krąży mię­dzy swo­imi współ­pra­cow­ni­kami na biało-sza­rej mar­mu­ro­wej pod­ło­dze, trzy­ma­jąc w ręku kie­li­szek szam­pana. Śmieje się, gdy jest to sto­sowne, marsz­czy brwi z em­pa­tią, kiedy jest to po­trzebne, i za­wsze przed­sta­wia mnie jako swo­jego przy­bra­nego brata i fi­nan­so­wego cza­ro­dzieja.

Do­sto­so­wuję się. Osta­tecz­nie za­wsze przy­świe­cał mi cel, by zro­bić z Grace swoją ko­bietę ofi­cjal­nie – w oczach mo­jego ojca, jej matki, mo­ich przy­ja­ciół. Ona za­wład­nęła każdą ko­mórką mo­jego ciała. Jest na stałe wy­ryta na każ­dej ko­ści i nie prze­stanę, póki nie będę mógł pa­ra­do­wać z nią jak z wła­sno­ścią.

W pew­nym sen­sie po­doba mi się spo­sób, w jaki olewa nasz zwią­zek. Im wy­raź­niej Grace pod­kre­śla fakt, że je­ste­śmy przy­bra­nym ro­dzeń­stwem, tym bar­dziej bę­dzie bo­lało prze­łknię­cie prawdy, gdy wszystko wyj­dzie na jaw.

W mo­ich naj­mrocz­niej­szych i naj­od­waż­niej­szych fan­ta­zjach Gra­ce­lynn Lang­ston jąka się, pró­bu­jąc wy­ja­śnić, w jaki spo­sób po­ślu­biła osobę, którą przez lata przed­sta­wiała jako swo­jego brata.

Bę­dzie no­sić mój pier­ścio­nek. Choćby się wa­liło i pa­liło.

Re­stau­ra­cja jest pełna lu­dzi. Roz­ma­wiamy z Chi­pem Bre­sli­nem, dy­rek­to­rem ge­ne­ral­nym firmy. Ma­ru­dzi, że w ostat­nim mie­siącu ogra­ni­czył trans­ak­cje o wy­so­kiej dy­na­mice ze względu na za­ostrzoną po­li­tykę Fed, zer­ka­jąc w moją stronę, by spraw­dzić, czy mam coś do po­wie­dze­nia na ten te­mat. Nie udzie­lam dar­mo­wych po­rad. Zwłasz­cza te­raz, gdy mój wła­sny port­fel han­dlowy stoi w mar­twym punk­cie z po­wodu no­wego dwu­let­niego za­kazu.

– Daj spo­kój, Cor­bin, rzuć nam co­kol­wiek. – Chip śmieje się, w końcu prze­cho­dząc do sedna. – Jak wy­obra­żasz so­bie na­stępny kwar­tał? Mój kum­pel Jim z Wo­od­stock Tra­ding po­wie­dział, że wspo­mi­na­łeś o krót­kich sprze­da­żach.

– Je­stem za­wo­do­wym pe­sy­mi­stą. – Roz­glą­dam się po po­miesz­cze­niu, szu­ka­jąc cze­goś, co od­wróci moją uwagę. – A tak czy siak, mam przy­mu­sową prze­rwę i nie za­mie­rzam ła­mać za­kazu dla po­ga­wędki.

– Och, na­wet mi się to nie śniło! – Czer­wieni się, śmie­jąc nie­zręcz­nie.

– Wła­śnie za­py­ta­łeś mnie o to wprost – od­po­wia­dam obo­jęt­nie.

Bre­slin się uśmie­cha i mówi, że musi iść po żonę do baru.

– Wiesz, jak to jest. – Mruga do mnie i po dro­dze sztur­cha łok­ciem.

W su­mie to nie wiem. Grace po­siada nie­na­ganną sa­mo­kon­trolę we wszyst­kich ob­sza­rach swo­jego ży­cia, poza re­la­cjami ze mną. Nie bywa emo­cjo­nalna, za to wy­ra­cho­wana i bez­względ­nie sa­mo­lubna, tak jak ja.

– Wi­dzisz, wła­śnie dla­tego lu­dzie cię nie lu­bią. – Grace stuka w kie­li­szek pa­znok­ciami: kwa­dra­to­wymi, po­ma­lo­wa­nymi la­kie­rem w ko­lo­rze nude. – Pró­bo­wał z tobą po­ga­wę­dzić o bzdu­rach, a ty cał­ko­wi­cie go zlek­ce­wa­ży­łeś.

– Ist­nieje garstka lu­dzi, od któ­rych nie po­bie­ram opłat za moją obec­ność, i te­raz pa­trzę na trzy­dzie­ści trzy i trzy dzie­siąte pro­cent z nich. – Za­nu­rzam wzrok w jej de­kol­cie. My­ślę, że dziś wie­czo­rem ze­rżnę jej cycki. Grace nie lubi, gdy w niej do­cho­dzę, na­wet w pre­zer­wa­ty­wie, ale wy­daje się, że jest go­towa na wszystko inne, czego za­pra­gnie moje serce. I ku­tas.

– Pró­bu­jesz do­brać mi się do maj­tek? – Uśmie­cha się drwiąco.

– Mia­łem na­dzieję, że w ogóle ich nie wło­ży­łaś.

Sala za­peł­nia się do tego stop­nia, że robi się zbyt tłoczno i zbyt go­rąco, ale oko­lice baru po­zo­stają pu­ste.

– Wszy­scy blo­kują wej­ście. O co to całe za­mie­sza­nie? – Uwaga Grace kie­ruje się w stronę drzwi.

Od­wra­cam się, żeby zo­ba­czyć, na co pa­trzy. Do sali wła­śnie we­szli Paul i jego pro­staczka. Wszy­scy spie­szą w ich kie­runku. Łącz­nie z Chi­pem i jego żoną, która idzie chwiej­nym kro­kiem, trzy­ma­jąc się ra­mie­nia męża. Więk­szość uwagi po­święca się ład­nej blond żo­nie Paula, głów­nej roz­rywce im­prezy. Jest żywa i ko­lo­rowa jak ob­raz Andy’ego War­hola, pęka w szwach w po­miesz­cze­niu peł­nym lu­dzi ubra­nych w czer­nie, sza­ro­ści i beże. Cie­kawe ma­leń­stwo. Jej ubra­nia są zbyt krzy­kliwe, jej uśmiech zbyt duży, jej oczy dziko ba­dają każdy cen­ty­metr prze­strzeni, do któ­rej wła­śnie we­szła. Jest uro­czo in­fan­tylna.

– Czy ona roz­daje tam dar­mowe lo­dziki? – za­ga­duję, wie­dząc, że moja za­mknięta w so­bie dziew­czyna nie lubi być igno­ro­wana, zwłasz­cza z po­wodu in­nej ko­biety.

– To by­łoby w jej stylu. – Grace przy­gryza po­li­czek, a jej noz­drza się roz­sze­rzają. – Win­nie jest ulu­bie­nicą wszyst­kich. Wy­syła Paula do pracy z kow­boj­skimi cia­stecz­kami, we­dług prze­pisu Laury Bush, i udziela się jako wo­lon­ta­riuszka w or­ga­ni­za­cjach cha­ry­ta­tyw­nych dla dzieci.

– Ma na imię Win­nie? – dzi­wię się.

– Win­ni­fred. – Prze­wraca oczami. – Uro­cze, prawda?

– Oże­nił się z ka­ry­ka­turą – drwię ce­lowo, żeby ją za­do­wo­lić.

Dziew­czyna jest ży­wym plu­sza­kiem. I do tego po­szła do Ju­il­liarda, szkoły wy­bra­nej przez Grace, kiedy jesz­cze my­ślała, że ma szansę jako ba­let­nica. Dzi­wię się, że nie oka­zuje wo­bec niej wię­cej otwar­tej wro­go­ści. Być może moja przy­brana sio­stra w końcu na­uczyła się, jak so­bie ra­dzić z kon­ku­ren­cją.

– Chyba po­win­ni­śmy się przy­wi­tać. – Grace wy­gląda, jakby wo­lała zwy­mio­to­wać, niż to zro­bić.

Nie­szcze­gól­nie chce mi się ca­ło­wać pier­ścień Panny Ide­al­nej, która pła­kała na bal­ko­nie i rzu­ciła mi po­gar­dliwe spoj­rze­nie, ale wolę też unik­nąć na­rze­ka­nia Grace, że nie je­stem gra­czem ze­spo­ło­wym.

Zbli­żamy się do Ash­cro­ftów na tyle, na ile mo­żemy. Ko­biety gro­ma­dzą się wo­kół Win­ni­fred, do­ma­ga­jąc się jej prze­pisu na cia­steczka, pod­czas gdy Paul za­bor­czo ota­cza ją ra­mie­niem. Grace prze­ci­ska się przez lu­dzi i ca­łuje Paula w po­liczki.

– Cześć. Jak miło was wi­dzieć. – Pod­cho­dzi do Win­nie, żeby ją wy­ca­ło­wać, i ści­ska jej ra­miona. – Wy­glą­dasz osza­ła­mia­jąco, Win­ni­fred!

Wcale nie uważa, że ta ko­bieta wy­gląda osza­ła­mia­jąco w swo­jej tan­det­nej su­kience i pa­sia­stych szpil­kach, które praw­do­po­dob­nie ku­piła na wy­prze­daży w Wal­mar­cie.

– Ty też, Grace. – Uśmiech Win­nie jest praw­dziwy i szczery. – Wy­glą­dasz, jak­byś grała w fil­mie.

Może w Cza­row­nicy.

– To mój przy­brany brat Ar­sène Cor­bin. Pro­wa­dzimy ra­zem wiele in­te­re­sów, więc w ostat­nich la­tach bar­dzo się do sie­bie zbli­ży­li­śmy. – Grace wska­zuje na mnie, jak­bym był przed­mio­tem pod­czas au­kcji na rzecz zbie­ra­nia fun­du­szy. Uśmie­cham się. Te prze­sadne wy­ja­śnie­nia za­wsze ją zdra­dzają. Gdyby po pro­stu przed­sta­wiła mnie jako swo­jego przy­bra­nego brata, może po­łowa Man­hat­tanu nie szep­ta­łaby za jej ple­cami o tym, że re­gu­lar­nie się z nią pie­przę.

Wy­cią­gam rękę, by uści­snąć dłoń Paula. Uśmie­cha się pro­mien­nie.

– Re­pu­ta­cja pana wy­prze­dza, pa­nie Cor­bin. Jak wy­gląda ży­cie poza świa­tem ak­cji?

– Tak samo nie­sa­tys­fak­cjo­nu­jąco jak ży­cie w nim. – Wci­skam su­chą, szorstką dłoń w jego spo­coną. – Je­stem jed­nak za­jęty, bo in­we­stuję w bar­dziej na­ma­calne ak­tywa.

– Tak, sły­sza­łem. Ku­pił pan firmę do­staw­czą zaj­mu­jącą się trans­por­tem mor­skim, prawda? – Paul głasz­cze się po bro­dzie. – Bar­dzo sprytne, w erze roz­kwitu za­ku­pów on­line.

Ko­ja­rzy mi się z owsianką. Uprzy­wi­le­jo­wany, mdły i nudny. Mia­łem w ży­ciu stycz­ność z wie­loma męż­czy­znami po­kroju Paula i znam ta­kich jak on. To typ fa­ceta, który zdra­dza żonę z se­kre­tarką, gdy tylko mał­żonka prze­kro­czy trzy­dziestkę. To typ czło­wieka, który śle­dzi męż­czyzn ta­kich jak ja, by zo­ba­czyć, co ro­bimy i gdzie in­we­stu­jemy, by mieć po­my­sły dla sie­bie.

– To moja żona, Win­nie. – Paul ca­łuje ra­mię drob­nej ko­biety.

Gdy ona zwraca całą swoją uwagę na mnie, w końcu to wi­dzę. Po­wód, dla któ­rego Paul zde­cy­do­wał, że jest warta cze­goś wię­cej niż jed­nej nocy w łóżku. Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, ta ko­bieta wręcz pro­mie­nieje. Jej skóra jest jędrna i pełna bla­sku, oczy roz­iskrzone i cie­kawe, a uśmiech za­raź­liwy i ko­jący. To typ ko­biety, o któ­rej mówi się, że roz­świe­tla po­miesz­cze­nie. Grace na­to­miast spra­wia, że tem­pe­ra­tura spada do po­ziomu ark­tycz­nego, gdzie­kol­wiek się po­jawi. W moim sercu rów­nież.

Na szczę­ście Win­ni­fred, ty­powa dziew­czyna z są­siedz­twa, mi się nie po­doba.

– Cześć! – Win­nie ota­cza mnie ra­mio­nami w nie­sto­sow­nym pół­u­ści­sku. Albo nie umie cho­wać urazy, albo nie roz­po­znaje mnie z bal­konu.

Na­tych­miast się od­su­wam. Mam na­dzieję, że nie jest no­si­cielką żad­nych wiej­skich cho­rób.

Paul par­ska. Naj­wy­raź­niej uznaje brak for­mal­no­ści swo­jej żony za uro­czy.

– Gdzie są wa­sze miej­sca, Lang­ston-Cor­bi­no­wie?

– Tu jest na­pi­sane pięt­na­ście i szes­na­ście. – Grace pod­nosi na­sze za­pro­sze­nia.

– My mamy dzie­więt­na­ście i dwa­dzie­ścia, więc my­ślę, że bę­dzie­cie mu­sieli zno­sić nas tro­chę dłu­żej – do­daje we­soło Paul.

Za­je­bi­ście.

W miarę upływu wie­czoru na­bie­ram po­dej­rzeń, że Win­ni­fred jest w ciąży. Nie tyka ani kro­pli al­ko­holu, przez cały wie­czór wy­biera wodę ga­zo­waną. Nie sma­kuje jej pół­mi­sek z wę­dli­nami i trzyma się z dala od osób pa­lą­cych pa­pie­rosy elek­tro­niczne i cy­gara. Jej czę­ste wy­cieczki do to­a­lety spra­wiają, że za­sta­na­wiam się, czy ktoś nie drze­mie bez­po­śred­nio na jej pę­che­rzu.

Grace jest za­jęta wty­ka­niem ję­zyka w tyłki od­po­wied­nich lu­dzi. W prze­no­śni, na szczę­ście. Roz­ma­wia o pracy z Chi­pem, Pau­lem i nie­ja­kim Pa­blem, który jest głów­nym spe­ku­lan­tem gieł­do­wym. Trzej męż­czyźni pró­bują zwa­bić mnie do roz­mowy, ale grzecz­nie się uchy­lam. Jak wszyst­kie eg­zo­tyczne stwo­rze­nia nie chcę być sztur­chany przez pręty klatki py­ta­niami o oskar­że­nia o wy­ko­rzy­sty­wa­nie po­uf­nych in­for­ma­cji. I nie mam wąt­pli­wo­ści, że wszy­scy obecni chcie­liby usły­szeć o tym, co zro­bi­łem, że do­stało mi się tylko po ła­pach.

– Nie je­steś ty­pem chwa­li­pięty, co, Cor­bin? – Paul kiwa głową ze zro­zu­mie­niem po ko­lej­nej la­ko­nicz­nej od­po­wie­dzi na te­mat mo­ich pre­fe­ro­wa­nych ak­cji de­ta­licz­nych. – Win­nie jest taka sama. W ogóle nie lubi mó­wić o swo­jej pracy.

– To dla­tego, że obec­nie jej nie mam. – Win­nie bie­rze łyk wody ga­zo­wa­nej, a jej po­liczki ró­żo­wieją.

Od­wra­cam się do niej. Za­pala się we mnie iskierka za­in­te­re­so­wa­nia. Jest kimś wię­cej niż tylko go­spo­dy­nią do­mową? A to no­wość.

– Czym się zaj­mu­jesz, Win­ni­fred?

– W tym roku ukoń­czy­łam Ju­il­liard. Te­raz je­stem po pro­stu... po­mię­dzy prze­słu­cha­niami, tak można chyba po­wie­dzieć. – Śmieje się z za­kło­po­ta­niem, a jej po­łu­dniowy ak­cent jest nie­mal ko­miczny. – Nie mogę po­wie­dzieć, że je­stem za­ro­biona. Ciężko się wy­bić w Wiel­kim Jabłku. Ale co cię nie za­bije, to cię wzmocni, prawda?

– Albo cię osłabi. – Wzru­szam ra­mio­nami. – Tak na­prawdę za­leży od czyn­nika.

Wpa­truje się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Co za pro­sta istotka.

– Masz ra­cję.

– Uwa­żasz, że masz to, czego po­trzeba, by od­nieść suk­ces w No­wym Jorku? – py­tam.

– A czy ina­czej bym tu miesz­kała? – I znowu ten uśmiech. Pe­łen na­dziei i do­broci.

– Lu­dzie przy­jeż­dżają do No­wego Jorku z wielu po­wo­dów. Więk­szość z nich so­bie nie ra­dzi. Jak po­zna­łaś Paula?

Z każ­dym py­ta­niem czuję się, jak­bym ją roz­bie­rał. Pu­blicz­nie. Ce­lowo. I jak wszy­scy nadzy lu­dzie w miej­scach pu­blicz­nych Win­nie za­czyna się wier­cić, prze­su­wa­jąc się te­raz na krze­śle.

– Cóż. – Od­chrzą­kuje. – To...

– Ob­słu­gi­wa­łaś jego sto­lik w Del­mo­nico’s? – strze­lam. Może być też Le Ber­nar­din. Win­nie jest so­lidną ósemką. Może na­wet dzie­wiątką, w od­po­wied­niej su­kience.

– Wła­ści­wie to by­łam wróżką na czwar­tych uro­dzi­nach jego sio­strze­nicy. – Za­ci­ska usta w cienką li­nię, marsz­cząc brwi.

– Co? – Wy­pluł­bym wino, gdyby była tego warta. – Prze­pra­szam, nie do­sły­sza­łem.

Sły­sza­łem, ale to jest zbyt do­bre, by tego nie po­wtó­rzyć. Po­nad­cza­sowa ame­ry­kań­ska roz­rywka. Pod­ręcz­ni­kowa wer­sja hi­sto­rii o bied­nej la­sce spo­ty­ka­ją­cej bo­ga­tego gnojka.

Paul jest po­grą­żony w roz­mo­wie z Pa­blem i Grace i nie zważa na to, że gril­luję jego żonę jak naj­lep­szy stek.

Win­ni­fred pro­stuje się i pa­trzy mi w oczy, pró­bu­jąc po­ka­zać, że się mnie nie boi.

– By­łam wróżką na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym jego sio­strze­nicy. Po­ma­lo­wa­łam mu twarz bro­ka­tem. Nie mógł prze­stać się śmiać i cał­ko­wi­cie za­an­ga­żo­wał się w za­bawę, na­wet gdy na­ry­so­wa­łam mu Dzwo­ne­czek na po­liczku. Zda­łam so­bie wtedy sprawę, że byłby do­brym ma­te­ria­łem na ojca. Więc da­łam mu swój nu­mer.

Idę o za­kład, że po­ja­wie­nie się na tej im­pre­zie w za­byt­ko­wym sa­mo­cho­dzie, który jest wart wię­cej niż jej dom ro­dzinny, rów­nież mu nie za­szko­dziło.

– Po tym nikt inny nie mógł się z nią rów­nać. – Paul wy­co­fuje się z roz­mowy z Pa­blem i Grace, wtula nos w jej szyję, ca­łu­jąc ją z otwar­tymi ustami. – Jest te­raz moja na całe ży­cie, prawda, la­leczko?

Za­łożę się, że we­dług niego za­brzmiało to ro­man­tycz­nie, a nie jak re­klama panny mło­dej na za­mó­wie­nie.

– Czy wy­czu­wam po­łu­dniowy ak­cent, Win­ni­fred? – py­tam nie­win­nie.

Grace rzuca mi spoj­rze­nie typu „prze­stań na­tych­miast”. Za­wsze mia­łem w zwy­czaju ba­wić się je­dze­niem, ale te­raz tą osobą jest bez­mó­zga żona jej szefa.

– Po­cho­dzę z Ten­nes­see. – Win­nie po­now­nie prze­łyka ślinę. – Z obrzeży Na­shville. Mia­sta o na­zwie Mul­berry Creek.

– Ko­lebka naj­lep­szej szar­lotki we wszyst­kich pięć­dzie­się­ciu sta­nach? – Uśmie­cham się do swo­jego kie­liszka.

– Wła­ści­wie je­ste­śmy bar­dziej znani z na­szych cia­stek. I oczy­wi­ście do­brych ge­nów. – Uśmie­cha się do mnie słodko.

A więc ona po­trafi wal­czyć. Nie spo­dzie­wa­łem się tego.

– Daj spo­kój, la­leczko. Nie mu­sisz być sar­ka­styczna. – Paul gła­dzi ją po pod­bródku.

Je­śli jesz­cze raz na­zwie ją la­leczką, stłukę kie­li­szek do wina i dźgnę go odłam­kiem w szyję.

– Co spra­wiło, że prze­pro­wa­dzi­łaś się do No­wego Jorku?

Nie py­taj­cie mnie, dla­czego cią­gle dro­czę się z tą ko­bietą, bo nie mam zie­lo­nego po­ję­cia. Nuda? So­cjo­pa­tyczne skłon­no­ści? Wa­sze przy­pusz­cze­nia są rów­nie do­bre jak moje.

Spo­gląda mi pro­sto w oczy i mówi:

– Oczy­wi­ście te ośle­pia­jące świa­tła. I Seks w wiel­kim mie­ście. Po­my­śla­łam, że ży­cie tu musi być jak w zna­nych fil­mach. I nie za­po­mi­najmy o pio­sence Ali­cii Keys. To miało wielki wpływ. Ogromny.

Grace dep­cze moją stopę pod sto­łem wy­star­cza­jąco mocno, by zła­mać kość. Ko­la­nem ude­rza o blat i spra­wia, że na­czy­nia tań­czą w miej­scu. Paul od­ska­kuje za­sko­czony. Za późno. Za bar­dzo się na­krę­ci­łem, żeby się tym przej­mo­wać. Win­ni­fred Ash­croft jest je­dyną roz­rywką na tym wy­da­rze­niu, a uczto­wa­nie na jej po­czu­ciu wła­snej war­to­ści sma­kuje mi bar­dziej niż ja­kie­go­kol­wiek inne da­nia ser­wo­wane tu dziś wie­czo­rem.

– Win­nie jest tro­chę draż­liwa na punk­cie by­cia osobą spoza mia­sta. – Paul kle­pie żonę po gło­wie, jak uro­czą chi­hu­ahuę.

– Ale to jest jak Seks w wiel­kim mie­ście, prawda? – py­tam ją uprzej­mie, gdy ob­cas Grace wbija się głę­biej w moje mo­ka­syny, miaż­dżąc mi palce. – Zna­la­złaś swo­jego Pana Biga.

– Paul jest bar­dziej Pa­nem Me­dium, je­śli są­dzić po prze­lot­nym zer­k­nię­ciu w pi­suar – żar­tuje Chip.

Wszy­scy się śmieją. Wszy­scy oprócz Win­nie, która wpa­truje się we mnie, za­sta­na­wia­jąc się, czym so­bie na to za­słu­żyła.

Po­pro­si­łaś mnie, że­bym się prze­jął. Wtedy na bal­ko­nie. Te­raz zo­ba­czysz, jak bar­dzo nie dbam o ludz­kie uczu­cia.

– Do­bra, Ar­sène, czas zmie­nić te­mat. – Grace uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco, szar­piąc mnie za rę­kaw. – Lu­dzie są tu po to, by się do­brze ba­wić, a nie ba­wić się w prze­słu­cha­nie.

Wiem, że Grace nie robi tego z do­broci serca. Jest by­strą ko­bietą, która lubi być górą. W tej chwili wku­rzam jej szefa i jego la­leczkę.

– Wła­ści­wie to chyba moja ko­lej na za­da­wa­nie py­tań. – Win­nie za­dziera brodę.

Opie­ram się o krze­sło, ob­ser­wu­jąc ją z nie­skry­waną przy­jem­no­ścią. Jest jak ta mała bie­dronka ob­ra­ca­jąca się wo­kół wła­snej osi. Uro­czo zde­spe­ro­wana. Szkoda, że upar­łem się na Grace, bo za­ba­wił­bym się nią przez kilka mie­sięcy. Paul nie byłby na­wet dla mnie prze­szkodą. Tego typu ko­biety lecą na naj­bo­gat­szego, a ja mam głęb­szą kie­szeń.

– Da­waj – za­chę­cam.

– Czym się zaj­mu­jesz? – pyta.

– Je­stem spe­cja­li­stą od wszyst­kiego.

– Co ro­bisz?

Wzru­szam ra­mio­nami i mó­wię:

– Wszystko, co przy­nosi pie­nią­dze.

– Je­stem pewna, że mo­żesz być kon­kret­niej­szy. To może ozna­czać han­dla­rza bro­nią. – Za­kłada ręce na piersi.

W po­rządku. Za­grajmy.

– Ak­cje, kor­po­ra­cje, wa­luty, to­wary. Cho­ciaż od nie­dawna mam za­kaz za in­si­der tra­ding. Na dwa lata.

Wszyst­kie oczy zwra­cają się na nas. Do­tąd nie po­ru­szy­łem tego te­matu w tym po­miesz­cze­niu, bo odzie­dzi­czy­łem po ojcu nie­przy­jemną ce­chę po­le­ga­jącą na tym, że ni­gdy nie daję lu­dziom tego, czego chcą.

– Dla­czego? – do­py­tuje.

– Za­rzuty ma­ni­pu­la­cji ryn­kiem – rzu­cam i za­nim za­pyta, co to zna­czy, wy­ja­śniam: – Twier­dzą, że wpro­wa­dzi­łem in­we­sto­rów w błąd, a także po­peł­ni­łem inne wy­kro­cze­nia.

– Zro­bi­łeś to? – Win­ni­fred wy­trzy­muje moje spoj­rze­nie, wy­glą­da­jąc dzie­cin­nie w swo­jej nie­win­no­ści.

Gdy cała sala pa­trzy, prze­su­wam ję­zy­kiem po dol­nej war­dze i się uśmie­cham.

– Mam je­den pro­blem, Win­ni­fred.

– Tylko je­den? – Mruga nie­win­nie, a po­tem ustę­puje. – Czyli jaki?

– Nie gram po to, by prze­grać.

Jej oczy, piękne jak cha­bry, wciąż są skie­ro­wane na mnie. Przy­cho­dzi mi do głowy nie­miła myśl. Praw­do­po­dob­nie wy­glą­da­łaby dzie­sięć razy le­piej w akwa­ma­ry­no­wych kol­czy­kach Grace. Wi­dok jej w sa­mych kol­czy­kach przy­niósłby mi wiele ra­do­ści. No cóż. Może Grace za­chowa się nie­wła­ści­wie i wkrótce mnie rzuci, a ja na­wiążę szybki ro­mans z tym ma­leń­stwem, by przy­po­mnieć mo­jej przy­bra­nej sio­strze, że wciąż je­stem męż­czy­zną z po­trze­bami.

– I ci wszy­scy tu­taj cię ak­cep­tują? – Win­ni­fred roz­gląda się wo­kół, za­sko­czona. – Na­wet je­śli wie­dzą, że zro­bi­łeś coś złego i pod­ko­pa­łeś ich ak­cje?

– Pies szczeka, a ka­ra­wana je­dzie da­lej. – Od­chy­lam się na krze­śle. – Na­wet ci, któ­rym za­leży, prze­stają się trosz­czyć, gdy uczu­cia prze­kła­dają się na czyny. Lu­dzie są na wskroś sa­mo­lub­nymi stwo­rze­niami, Win­ni­fred. To dla­tego Ro­sja­nie na­je­chali Ukra­inę. Dla­tego Afgań­czycy zo­stali po­zo­sta­wieni sami so­bie. Dla­tego mamy kry­zys hu­ma­ni­tarny w Je­me­nie, Sy­rii, Su­da­nie i na­wet o tym nie sły­szysz. Po­nie­waż lu­dzie za­po­mi­nają. Wście­kają się i żyją da­lej.

– Za­leży mi. – Szcze­rzy do mnie zęby jak zra­nione zwie­rzę. – Ob­cho­dzą mnie wszyst­kie te rze­czy, a to, że cie­bie nie ob­cho­dzą, nie ozna­cza, że inni są rów­nie źli. Je­steś nie­bez­piecz­nym czło­wie­kiem.

– Nie­bez­piecz­nym! – krzy­czy Grace z wy­mu­szo­nym śmie­chem. – Och, nie. On jest jak ko­cia­czek. Wszy­scy w ro­dzi­nie tacy je­ste­śmy. Nie­szko­dliwi ama­to­rzy liczb. – Wa­chluje się, pa­pla­jąc da­lej. – Co, ro­zu­miem, nie jest tak eks­cy­tu­jące jak show-biz­nes. Wiesz, mój tata ma te­atr. Jako dziecko cho­dzi­łam tam cały czas. Uwa­ża­łam, że to ab­so­lut­nie uro­cze.

Cho­ciaż to prawda, że Do­uglas jest wła­ści­cie­lem te­atru, Grace tylko uda­wała, że to lubi, by zy­skać jego apro­batę. Te­atr to biz­nes o ni­skiej marży. Gra­ce­lynn lubi tylko rze­czy, które za­ra­biają duże pie­nią­dze.

Mi­sja dy­wer­syjna koń­czy się suk­ce­sem. Win­ni­fred prze­nosi uwagę na Grace i za­daje jej py­ta­nia do­ty­czące Ca­lypso Hall. Grace od­po­wiada en­tu­zja­stycz­nie.

Mój te­le­fon za­czyna dzwo­nić. Wy­cią­gam go z kie­szeni. Nu­mer kie­run­kowy na­leży do Scars­dale, ale nie roz­po­znaję go. Od­rzu­cam po­łą­cze­nie. Chip pró­buje za­py­tać mnie o Nor­dic Equ­ities.

Mój te­le­fon dzwoni po­now­nie. Ten sam nu­mer. Od­rzu­cam po­łą­cze­nie.

Złap alu­zję.

Cho­lerni oszu­ści i ich zdol­ność do ko­rzy­sta­nia z nu­me­rów kie­run­ko­wych.

Na­stępne po­łą­cze­nie przy­cho­dzi z in­nego nu­meru, wciąż z No­wego Jorku. Już mam wy­łą­czyć ko­mórkę, gdy Grace kła­dzie dłoń na moim udzie i mówi przez za­ci­śnięte zęby, słu­cha­jąc Win­ni­fred za­chwy­ca­ją­cej się Ha­mil­to­nem:

– To może być ju­bi­ler. W spra­wie tego na­szyj­nika, który ku­pi­łeś mi w Bot­swa­nie. Od­bierz.

Te­le­fon dzwoni po raz czwarty. Wstaję, prze­pra­szam i wy­cho­dzę na bal­kon z wi­do­kiem na port. Na­ci­skam zie­lony przy­cisk.

– Czego? – war­czę.

– Ar­sène? – pyta głos. Jest stary, mę­ski i dziw­nie zna­jomy.

– Nie­stety. Kto mówi?

– Ber­nard, asy­stent two­jego ojca.

Spraw­dzam go­dzinę na ze­garku. W No­wym Jorku jest czwarta po po­łu­dniu. Czego mój oj­ciec może ode mnie chcieć? Rzadko roz­ma­wiamy. Jeż­dżę do Scars­dale kilka razy w roku, żeby się po­ka­zać i po­roz­ma­wiać o ro­dzin­nych spra­wach – przy­pusz­czam, że to jego spo­sób na bu­do­wa­nie więzi – ale poza tym je­ste­śmy so­bie prak­tycz­nie obcy. Nie nie­na­wi­dzę go, ale też nie lu­bię. Je­stem pe­wien, że to uczu­cie, lub jego brak, po­zo­staje obu­stronne.

– Tak, Ber­nar­dzie? – py­tam nie­cier­pli­wie, oparł­szy łok­cie o po­ręcz.

– Nie wiem, jak to po­wie­dzieć... – urywa.

– Wo­lał­bym szybko i bez zbęd­nych ce­re­gieli – su­ge­ruję. – O co cho­dzi? Czy sta­ru­szek znowu się żeni?

Od­kąd roz­wiódł się z Mi­randą, mój oj­ciec stara się co kilka lat mieć inną ko­bietę. Nie składa już żad­nych obiet­nic. Ni­gdy się nie ustat­kuje. Ro­mans z ko­bietą Lang­sto­nów jest naj­szyb­szym le­kar­stwem na wiarę w mi­łość.

– Ar­sène... – Ber­nard prze­łyka ślinę. – Twój oj­ciec... nie żyje...

Świat na­dal się kręci. Lu­dzie wo­kół mnie śmieją się, palą, piją, cie­sząc się let­nią wło­ską nocą. Na nie­bie prze­la­tuje sa­mo­lot, prze­ni­ka­jąc przez grubą białą chmurę. Ludz­kość jest cał­ko­wi­cie nie­wzru­szona wia­do­mo­ścią o śmierci Do­uglasa Cor­bina, pią­tego naj­bo­gat­szego czło­wieka w USA. I dla­czego mia­łoby tak nie być? Śmier­tel­ność jest dla bo­ga­tych lu­dzi tylko ob­razą. Więk­szość przyj­muje ją ze smutną re­zy­gna­cją.

– Czyżby? – py­tam.

– Dziś rano miał wy­lew. Go­spo­sia zna­la­zła go nie­przy­tom­nego około dzie­sią­tej trzy­dzie­ści, po kil­ku­krot­nym pu­ka­niu do jego drzwi. Wiem, że to trudne i praw­do­po­dob­nie po­wi­nie­nem był po­cze­kać, aż tu przy­je­dziesz, żeby ci po­wie­dzieć...

– W po­rządku. – Milknę, prze­cią­ga­jąc dło­nią po twa­rzy. Pró­buję zro­zu­mieć, co te­raz czuję. Ale prawda jest taka, że... nic nie czuję. Jest mi ja­koś nie­swojo, to fakt. To ta­kie samo uczu­cie, jak gdy coś, do czego by­łeś przy­zwy­cza­jony, na przy­kład me­bel, na­gle znika, po­zo­sta­wia­jąc tylko pu­stą prze­strzeń. Ale nie ma bólu, nie ma prze­szy­wa­ją­cego smutku. Ni­czego, co wska­zy­wa­łoby, że wła­śnie stra­ci­łem je­dy­nego ży­ją­cego krew­nego, ja­kiego mam na tym świe­cie.

– Po­wi­nie­nem wra­cać – oznaj­miam au­to­ma­tycz­nie. – Skró­cić po­dróż.

– To by­łoby ide­alne roz­wią­za­nie. – Ber­nard robi wy­dech. – Wiem, że to na­głe. Jesz­cze raz, bar­dzo mi przy­kro.

Prze­łą­czam go na gło­śnik, od­su­wam te­le­fon od ucha i prze­wi­jam do­stępne loty. Jest je­den za dwie go­dziny. Wciąż mogę zdą­żyć.

– Prze­ślę ci szcze­góły lotu. Wy­ślij ko­goś po nas.

– Oczy­wi­ście – od­po­wiada. – Czy panna Lang­ston do cie­bie do­łą­czy?

– Tak – mó­wię. – Bę­dzie chciała tam być.

Jest bli­żej z tatą niż ja, mała li­zu­ska. Od­wie­dza go co drugi week­end. Fakt, iż Ber­nard ma świa­do­mość, że ona jest ze mną, mówi wszystko – tata do­brze wie­dział, że pie­przy­łem się z moją przy­braną sio­strą, i plot­ko­wał o tym z pra­cow­ni­kami. Za­bawne, że ni­gdy nic nie wspo­mniał. Ko­biety Lang­sto­nów sta­no­wiły jed­nak dla nas bo­le­sny te­mat, od­kąd wy­słał mnie do szkoły z in­ter­na­tem.

Przed wej­ściem do re­stau­ra­cji za­trzy­muję się w to­a­le­cie uni­sex. Roz­pi­nam roz­po­rek i się od­le­wam. Kiedy wy­cho­dzę z ka­biny, sły­szę słaby głos do­cho­dzący zza jed­nych drzwi. Mro­żący krew w ży­łach, dziki płacz. Jakby ktoś był ranny.

Nie twój pro­blem, przy­po­mi­nam so­bie.

Pod­wi­jam rę­kawy, myję ręce, a wtedy krzyki stają się gło­śniej­sze i bar­dziej nie­re­gu­larne.

Nie mogę te­raz tak po pro­stu wyjść. A gdyby ktoś ro­dził dziecko i zo­sta­wił je, by uto­nęło w to­a­le­cie? Cho­ciaż nikt nie mógłby po­są­dzić mnie o po­sia­da­nie su­mie­nia, to to­pie­nie no­wo­rod­ków nie jest rze­czą, którą bym po­parł.

Za­krę­cam kran i wra­cam do ka­biny.

– Halo? – Opie­ram się o nią ra­mie­niem. – Kto tam jest?

Płacz, który za­mie­nia się w czkawkę, nie ustę­puje, ale nie ma też od­po­wie­dzi.

– Hej – pró­buję te­raz ła­god­niej. – Wszystko w po­rządku? Po­wi­nie­nem do ko­goś za­dzwo­nić?

Może na po­li­cję? Albo po ko­goś in­nego, kogo to se­rio ob­cho­dzi?

Brak od­po­wie­dzi.

Koń­czy mi się cier­pli­wość, nerwy i tak mam zszar­gane. Całe moje ciało drży na wieść o ta­cie.

– Słu­chaj, albo od­po­wiesz, albo wy­ważę drzwi.

Płacz przy­biera te­raz na sile. Jest nie do opa­no­wa­nia. Co­fam się o krok i kop­nia­kiem otwie­ram drzwi. Wy­la­tują z za­wia­sów, roz­trza­skują się o ścianę jak ofiara w krwa­wym fil­mie ak­cji.

Ale nie znaj­duję dziecka ani ran­nego zwie­rzę­cia.

Tylko Win­ni­fred Ash­croft, sku­lona nad muszlą klo­ze­tową w czer­wo­nej su­kience, z ma­ki­ja­żem roz­ma­za­nym na ca­łej twa­rzy, pi­jąca wino pro­sto z bu­telki. Jej włosy są w nie­ła­dzie, a ona trzę­sie się jak osika.

Czy ona nie jest w ciąży?

Biedny ni­jaki Paul. Nie może so­bie na­wet zna­leźć sen­sow­nej żony.

Łzy spły­wają jej po po­licz­kach. Nie­źle osu­szyła tę bu­telkę, do po­łowy. Oboje wpa­tru­jemy się w sie­bie w mil­cze­niu, za­an­ga­żo­wani w ja­kiś po­pie­przony kon­kurs. Tylko te­raz to już dla mnie ja­sne, że ona wcale nie ocze­kuje ode mnie py­ta­nia, czy coś z nią nie tak.

– Masz kło­poty? – py­tam, ale głów­nie dla­tego, że to mój oby­wa­tel­ski obo­wią­zek. – Czy on cię krzyw­dzi? Znęca się nad tobą?

Po­trząsa głową.

– Ni­gdy nie bę­dziesz na­wet w po­ło­wie ta­kim męż­czy­zną jak on!

I już po mo­jej ży­cio­wej mi­sji.

Roz­glą­dam się, cze­ka­jąc, aż się pod­nie­sie i opu­ści to­a­letę. Jest naj­dzi­wacz­niej­szym stwo­rze­niem, ja­kie kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem.

– Mój mąż jest nie­sa­mo­wity – pod­kre­śla, de­ner­wu­jąc się, jak­bym to ja pła­kał do bu­telki al­ko­holu na szczy­cie ko­lo­nii za­raz­ków.

– Twój mąż jest tak ni­jaki jak moja naj­mniej ulu­biona para skar­pe­tek, ale roz­mowa na ten te­mat śred­nio mnie in­te­re­suje – od­po­wia­dam. – Je­śli nie mogę nic zro­bić...

– Wła­śnie, nic. Na­wet gdy­bym po­trze­bo­wała po­mocy, nie zwró­ci­ła­bym się o nią do cie­bie. Je­steś na­dęty jak ba­lon. – Wy­ciera nos grzbie­tem ręki, po­chli­pu­jąc. – Od­puść.

– No, no, Win­ni­fred. My­śla­łem, że ko­biety z Po­łu­dnia są słod­kie i miłe.

– Idź już so­bie! – Pod­rywa się na nogi i za­trza­skuje mi drzwi przed no­sem, a w każ­dym ra­zie to, co z nich zo­stało.

Przez krótką chwilę roz­wa­żam da­nie jej mo­jego nu­meru, na wy­pa­dek gdyby Paul na­prawdę się nad nią znę­cał. Ale po­tem so­bie przy­po­mi­nam, że mam na gło­wie mnó­stwo wła­snych spraw do za­ła­twie­nia, w tym śmierć Do­uga, nie­zde­cy­do­waną Grace, moją ka­rierę i tak da­lej.

Od­wra­cam się i od­cho­dzę.

Mu­szę po­wie­dzieć Gra­ce­lynn Lang­ston, że ko­chany ta­tuś w końcu kop­nął w ka­len­darz.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: