- promocja
- W empik go
Pokora - ebook
Pokora - ebook
Pożądanie. Władza. Uległość.
Co stracisz, walcząc o godność?
Epicka powieść o rewolucji, wojnie i miłości.
11 listopada 1918. Leutnant Alois Pokora wychodzi ze szpitala na ulice zrewoltowanego Berlina. Stary świat się skończył.
La Belle Époque umarła w okopach I wojny światowej. Nowy świat rodzi się w bólach: na froncie zachodnim i podczas rewolucji, przetaczającej się przez pokonane Niemcy.
Alois nie należał do starego świata, nie należy też do nowego. Syn górnika z Górnego Śląska, zrządzeniem losu wyrwany z proletariackiej rodziny, wszędzie spotyka się z pogardą i odrzuceniem. Samotny i prześladowany, wierzy tylko w erotyczną relację z perwersyjną, dominującą Agnes. Jednak w świecie, który się skończył, nic nie jest prawdziwe.
Pokora to porywająca powieść o miłości, wojnie i rewolucji. Epicka historia o Berlinie i Śląsku, o Niemcach i Polakach, o podziałach społecznych i etnicznych. O pożądaniu, władzy, uległości i cenie, jaką płaci się w walce o godność.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07182-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
11 listopada 1918 roku kończy się stary świat. Porucznik Alois Pokora tego dnia wychodzi ze szpitala na ulice zrewoltowanego Berlina.
Syn górnika z Górnego Śląska, zrządzeniem losu wyrwany z proletariackiej rodziny, wszędzie spotyka się z pogardą i odrzuceniem. Samotny i prześladowany, wierzy tylko w erotyczną relację z perwersyjną, dominującą Agnes.
Czy uda mu się obronić swoją godność?
Jaki będzie nowy świat?
Powieść o miłości, wojnie i rewolucji.
Szczepan Twardoch (ur. 1979), autor bestsellerowych powieści: Morfina (2012), Drach (2014), Król (2016), Królestwo (2018). Uhonorowany wieloma nagrodami, między innymi Paszportem „Polityki”, Nagrodą im. Kościelskich, Brücke Berlin-Preis, Śląskim Wawrzynem Literackim, Nagrodą Kulturalną Onetu O!Lśnienie i Nagrodą Czytelników Nike. Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku.CZĘŚĆ 2
PŌDŹ, LOJZICZKU, IDYMY
(...)
Lanie powtarzało się każdego dnia. Chłopaczysku pomagali inni koledzy, na przerwach lub na lekcjach żaden nie odzywał się do mnie ani słowem, nie licząc obelg. Próbowałem uciec, wywinąć się, zamiast wychodzić od Coselerstraße, przemykałem między hinterhausami na podwórza i wychodziłem na Raudenerstraße, jednak pomagierzy Chłopaczyska szybko wytropili mnie i dochodzili niczym myśliwska nagonka i tak jak nagonka sami nie ośmielali się mnie krzywdzić, tylko osaczali pod ścianą albo w bramie i czekali, aż on, sapiący ciężko, nadejdzie i stłucze mnie, czerpiąc z tego, jak mi się dziś wydaje, fizyczną wręcz satysfakcję.
Były też rzeczy gorsze od lania. Kiedyś kazał mi chodzić na czworakach i szczekać. Odmówiłem, więc uderzył mnie tak, że upadłem, potem kopnął w brzuch i znowu kazał szczekać, odmówiłem ponownie, wtedy kopnął mnie w krocze, poczekał, aż przestanę skowyczeć z bólu, i powtórzył rozkaz. Szczekaj.
Więc zaszczekałem. Roześmiał się szeroko i zaczął krzyczeć, że ma psa, pięknego psa, i będzie go uczył aportować i chodzić z nim na polowania z fuzją taty, żeby przynosił ustrzelone kaczki.
Tak to trwało, miesiącami. Czasem zdarzały się piękne dni, kiedy Chłopaczysko z jakiegoś powodu nie był zainteresowany znęcaniem się nade mną. Kilka razy udało mi się też nagonce umknąć, biegłem wtedy na farę na lekkich nogach, uskrzydlony swoim małym zwycięstwem, następnego dnia jednak dostawałem za to baty podwójne. Raz wściekłe za przyjemność utraconą dnia poprzedniego Chłopaczysko uznał za stosowne wysikać się na mnie pobitego i krwawiącego z rozbitych warg i nosa, czym wystraszeni byli nawet jego pomagierzy z nagonki, którzy odwracali się przerażeni tą transgresją. Zadawanie mi cierpień bez aplauzu grupy nie sprawiało Chłopaczysku tej fizycznej przyjemności, której w dręczeniu mnie poszukiwał, dlatego do obsikiwania kolejnego dnia już nie powrócił, za to na koniec bicia dołożył takiego kopniaka w brzuch, że zwymiotowałem na bruk. Nagonka zawyła z obrzydzenia do mnie i uznania dla Chłopaczyska, po czym odeszli, a ja zostałem sam, jak zawsze.
Nie miałem nawet siły się podnieść, więc po prostu leżałem, skrwawiony i pobity. Płakałem nad sobą i swoją samotnością, czekałem, aż świerzbiący ból opuści moją zdrętwiałą od ciosów twarz.
Wtedy ktoś dotknął mojej głowy i powiedział po niemiecku bardzo słodkim głosem, abym wstał.
Tak po raz pierwszy spotkałem Smila von Kattwitza.
Był dla mnie na razie tylko tymi pięknymi, wypastowanymi na wysoki połysk trzewikami z czarnej skóry i dłonią o starannie wypielęgnowanych paznokciach, bo tylko tyle dostrzegłem w tej chwili, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nie ośmielałem się podnieść głowy. Buciki za kostkę, pończochy, pumpy w kratę, dłoń.
O tym też pomyślałem zaraz: ta dłoń, którą podaje mi ten chłopiec, nigdy nie skalała się pracą. Podniosłem wzrok i zobaczyłem całą jego postać, jak na swój wiek był wysoki, bardzo szczupły, co uwydatniało świetnie skrojone ubranko, ujrzałem jego smutne, niebieskie oczy i piękne, proste, czarne i lśniące włosy.
Już wtedy było widać, że wyrośnie na pięknego młodzieńca, pięknego mężczyznę. Wtedy oczywiście nie miałem o tym pojęcia, bo nie wiedziałem, na jakich ludzi wyrastają jacy chłopcy, ale już wtedy, w 1902 roku, widać było w Smilu von Kattwitzu jego przyszłe piękno.
Wiem też, że już wówczas dało się przewidzieć, na kogo wyrosnę ja. Byłem nieduży, mniejszy od moich kolegów z gimnazjum, wyrosłem dopiero później, w obertertii i secundzie, nagle stałem się najwyższy w klasie, rozrosłem się we wszystkie strony, duży i niezgrabny, ale już wtedy, w 1902 roku, we mnie, niedużym chłopcu, zaznaczała się ta grubość rysów i kości, niezgrabność człowieka noszącego za duże ciało tak, jakby nosił marynarkę po starszym bracie.
Smilo powiedział, bym wstał, a ja wstałem, chusteczką otarłem zakrwawiony nos, uważając, żeby bardziej nie powalać mundurka, otrzepałem kolana. Zapytał, dlaczego mnie prześladują, a ja nie miałem na to żadnej odpowiedzi, pytał więc dalej, jak się nazywam, na to odpowiedzieć zdołałem, jąkając się trochę, ciągle wstrząśnięty, zawstydzony upokorzeniem, tym bardziej że Smilo był tego upokorzenia świadkiem, nie sprawcą. Rozumiałem już wtedy, że sprawca sam dla siebie nie może być publicznością, publiczność zaś, nawet jednoosobowa, nadaje upokorzeniu dodatkowy wymiar, którego mój oprawca najwyraźniej pożądał.
Cierpliwie wysłuchał mojego jąkania, że nazywam się Alois Pokora i że z Nieborowitz. Przedstawił mi się długą, szlachecką litanią swoich imion: Smilo Walther Hinko Oskar Constantin Wilhelm Freiherr von Kattwitz. Zapytał, czy moi rodzice są prostymi ludźmi, co potwierdziłem, wtedy zaprosił mnie na spacer. Tak, zaprosił, bardzo dorośle, a ja się zgodziłem, bo to, że zainteresował się kimś takim jak ja, było dla mnie nobilitujące, czego wtedy jeszcze nie potrafiłem nazwać słowami, ale co wyczuwałem całym sobą.
Przeszliśmy Coselerstraße, za placem gimnastycznym i nieukończonym wtedy konwiktem, w którym zamieszkałem rok później, i potem dalej, przez łąki nad Kłodnicę, nieuregulowaną jeszcze tak blisko centrum miasta. Siedliśmy na trawie nad brzegiem rzeki. Milczeliśmy. Smilo rzucał kamieniami w wodę, więc ja również, bo natychmiast wydało mi się to znakomitą zabawą. Potem wyjął scyzoryk i jabłko, przekroił je na pół, jedliśmy w milczeniu, a następnie oświadczył, że idziemy do kawiarni na kawę.
Nigdy wcześniej nie piłem kawy ani nie byłem w kawiarni. Nie tylko dlatego, że bywania w lokalach zabraniał regulamin naszego gimnazjum. Było po prostu nie do pomyślenia, by ktoś taki jak ja, syn kogoś takiego jak mój ojciec, poszedł do kawiarni i siedział sobie, taki mały i czarny, między wielkim państwem, popijając kawę.
Powiedziałem nieśmiało, że przecież nie wolno nam chodzić do kawiarń. Wzruszył tylko ramionami i powiedział, że jeszcze się taki subiekt nie narodził, który wyrzuciłby von Kattwitza z kawiarni, i poszliśmy, koło młyna, potem Großmühle-Straße przez Fleischmarkt na Rynek, tam stanęliśmy przed skrytą pod markizą, przeszkloną witryną niewielkiej Konditorei Wraka, mieszczącej się pod numerem 11, w starej dwupiętrowej kamienicy obok domu handlowego braci Markus. W witrynie wystawione były ciasta o różnych smakach i kolorach, serniki, kołocz, torty przyozdobione wiśniową polewą, ptysie i kreple. Przyglądałem się temu wszystkiemu, pamiętam do dziś, z rozdziawionymi z wrażenia ustami.
Smilo otworzył drzwi i zaprosił mnie do środka wytwornym gestem.
Zgromadzeni wewnątrz mieszczanie odwrócili głowy i ujrzeli dwóch chłopców w gimnazjalnych mundurkach, jednego pięknego, drugiego zaś kartoflanego, górniczego gówniarza, przebranego w strój, którego nie jest godzien. Piękny Smilo zasiadł przy stoliku i zażądał dwóch kaw i dwóch ciastek. Ludzie wokół spojrzeli na nas z pewnym niezadowoleniem, ja od razu struchlałem, przekonany, że wyrzucą nas kopniakami, ale kelner widać znał młodego von Kattwitza, bo przyniósł nam kawę i ciastka z uprzejmym uśmiechem, przetarł marmurowy blat i chylił się w ukłonach. Uniżone zachowanie kelnera sprawiło, że reszta kawiarnianych gości uznała, iż z jakiegoś powodu ci akurat gimnazjaliści mają prawo zasiadać przy stoliku w Konditorei-Café Wrak, mimo że regulamin gimnazjum wyraźnie tego zabrania. Ale skoro siedzą, to widać, że dla nich uczyniony jest wyjątek z powodu, którego nie ma sensu dociekać.
Kawa smakowała obrzydliwie, nie miała nic wspólnego z kawą zbożową, którą piłem w domu i na farze, ale Smilo pouczył mnie, że to kawa wyśmienita, mam pić i nie narzekać. Ciastko smakowało mi nawet bez pouczeń. Milczałem, rozkoszowałem się słodyczą, jednak razem ze słodko-tłustą masą przełykałem swój wstyd i nieznośne poczucie bycia zupełnie nie na miejscu, albo raczej w miejscu niewłaściwym.
Nie powinienem znajdować się w kawiarni, w gimnazjum też nie, obu tych miejsc byłem niegodny.
Potem się rozdzieliliśmy, ja wróciłem klajbanką na farę, a następnego dnia, kiedy Chłopaczysko z kamratami zabierał się po szkole do bicia mnie, Smilo zwyczajnie mu tego zabronił. Tak powiedział: zabraniam wam bić Aloisa, mój papa mówi, że nawet jeśli mamy kolegę, który pochodzi z ludu, to także i on zasługuje na szacunek. Więc zabraniam. Wypowiedział to głosem kogoś, kto przywykł do tego, że jego poleceń się słucha i spełnia je bez szemrania. I posłuchali. Chłopaczysko nie okazał ani rozczarowania, ani strachu, z jego oczu wyczytałem, że tym razem mi się udało i że on, Chłopaczysko, z tym się godzi, po prostu cierpliwie zaczeka do następnej okazji.
Od tego czasu było mi w szkole nieco lżej. Prześladowania zdarzały się dalej, kiedy Smilo wyjeżdżał gdzieś z rodzicami i jego naukę przejmowali rodzinni guwernerzy, albo kiedy chorował, a zdrowia był wątłego. Wtedy Chłopaczysko spuszczał mi czasem lanie, jednak już raczej bez publiczności, gdyż Smilo cieszył się wśród chłopców poważaniem większym niż ten nazbyt wyrośnięty syn aptekarza Piontka.
Kiedy opowiedziałem o swoim nowym przyjacielu księdzu Scholtisowi, ten odparł tylko: timeo Danaos. Kiedy zapytałem, co to znaczy, ksiądz odrzekł, bym sam się tego dowiedział, co też uczyniłem, z pomocą zbioru sentencji łacińskich, ale dlaczego miałbym się obawiać Smila von Kattwitza, nie rozumiałem wtedy, farŏrz zaś nie zechcieli mi tego wytłumaczyć.
Czyż dary, które otrzymałem od Smila, nie warte były spalonej Troi? Wyobrażałem sobie często Trojan w momencie, gdy już udaje im się przejrzeć podstęp Achajów, widzą, że z konia trojańskiego wyskakują wojownicy, otwierają bramy i że Troja już płonie, a jednak koń, ten drewniany koń jest tak piękny, że wart utraconego miasta i życia.
Timeo Danaos.
W kwietniu 1903 roku, kiedy byłem już w quincie, ksiądz Scholtis oświadczył, że nadszedł czas, bym przeprowadził się do konwiktu, blisko gimnazjum, dzięki czemu zyskam więcej czasu na naukę i nie trzeba będzie płacić za bilet na klajbankę. Otwarcie za kilka dni, a zamieszkać tam będę mógł wkrótce potem. Roczne utrzymanie w konwikcie kosztuje czterysta marek, ale dla uczniów z biednych rodzin, jak moja, są znaczne zniżki, a ksiądz rozmawiał już z prefektem Münzbergiem i przekonał go, bym ja mógł w konwikcie zamieszkać za darmo.
Nie od razu zrozumiałem, jak bardzo zmieni się wówczas moje życie. Nowy budynek otwarto z wielką pompą, była orkiestra wojskowa, uroczyste zawieszenie portretów naszego ukochanego cesarza, a uczniowie z tertii i secundy naszego gimnazjum wystawili żywe obrazy ze sztuki Die Heldin von Transvaal, co uznałem za niezwykle ciekawe, więc przyglądałem się tym dziwom z pewną zazdrością.
Konwikt stał na rogu Coselerstraße i Katzlerstraße, zbudowany z czerwonej cegły miał trzy kondygnacje, wielką jadalnię, dużą kaplicę z organami, wspólną sypialnię dla chłopców młodszych i mniejsze sypialnie dla chłopców starszych, a na parterze mieszkania dla zakonnic, które gotowały, prały i sprzątały. Wszystko było oświetlone elektrycznie, w przeciwieństwie do mojego rodzinnego domu czy pilchowickiej plebanii, gdzie elektryczność pojawiła się o wiele później, kiedy ja mieszkałem już w Breslau. W piwnicy mieściła się kuchnia, z której mechaniczną windą posiłki wjeżdżały do jadalni na parterze, obok kuchni urządzono pralnię, magazyny i kotłownię, gdzie pracował mówiący tylko łamaną niemczyzną palacz o nazwisku Bienek i gdzie wydarzyło się to wszystko, co spowodowało, że zamieszkałem na stancji w domu twoich rodziców, Agnes.
Kiedy zwiedzałem nowy konwikt naszego gimnazjum w dniu jego uroczystego otwarcia, wydał mi się piękny jak kościół, i tak dostojny ze swym zwieńczonym gotyckim portalem wejściem, na biało wymalowanymi, nieco szpitalnymi korytarzami i salami o wysokich oknach i sklepieniach. Gdy jednak tydzień później położyłem swoją tekturową walizeczkę na przysługującym mi łóżku, a odprowadzający mnie farŏrz i mamulka, pożegnawszy się ze mną serdecznie, wyszli z konwiktu, poczułem nagle rosnące przerażenie.
Wcześniej nie bałem się zbytnio, nie licząc perspektywy spotkania z Chłopaczyskiem. Nie bałem się, kiedy klajbanką jechałem z Pilchowitz z mamą i księdzem ani kiedy szliśmy z klajbanki do konwiktu. W Gleiwitz zaczynała się wiosna i pilnie wyglądałem, pamiętam, czy gdzieś widać już pierwsze zielone liście. Byłem spokojny i zadowolony nawet wtedy, kiedy weszliśmy do konwiktu i kiedy ksiądz uzgadniał z siostrą Consolatą, ładną i uśmiechniętą, dziś zdaje mi się, że około pięćdziesięcioletnią wtedy zakonnicą, które łóżko jest moje. Poczułem strach dopiero w chwili, gdy mama zamknęła za sobą drzwi. Usłyszałem ich kroki na korytarzu i zrozumiałem, że ona i farŏrz odchodzą, a ja zostaję tu sam.
Przerażenie rosło, rosło i wypełniło mnie szczelnie, jak ciecz dopasowując się kształtem do mojego wnętrza, wypełniło mnie i zostało ze mną na zawsze.
Przez pierwsze kwadranse myślałem, że jeśli natychmiast nie przestanę się bać, to oszaleję. Nie oszalałem jednak, ale bać nie przestałem się już nigdy. Trwało to przez całe dwa lata, które spędziłem w konwikcie, a później mój strach, Agnes, wyciekał ze mnie bardzo powoli i nigdy nie wyciekł do końca, przelewa się gdzieś we mnie teraz, choć przecież jestem wreszcie bezpieczny, teraz już nic nie może mi zagrozić.
U księdza Scholtisa było mi lepiej niż w rodzinnym domu, fara i otaczający ją ogród dawały mi wytchnienie od prześladowań, jakie spotykały mnie w gimnazjum, miałem wikt, opierunek i żadnych obowiązków, farŏrz chętnie ze mną mówili o książkach i o świecie, bez znużenia odpowiadali na moje pytania, rozmawialiśmy o starożytnych Grekach i Rzymianach, o odkrywcach penetrujących dzikie ostępy Afryki i Ameryki Południowej, o maszynach parowych i o tym, jak działa automobil, gdy przez Pilchowice przejechał takim jakiś młody kawaler w skórzanej czapce i goglach i z „von” przed nazwiskiem.
Pamiętam więc, jak siedziałem na przykrytej szarym pledem białej pościeli mojego nowego łóżka i bałem się.
Potem zaś dobiegł zza moich pleców gruby głos Chłopaczyska.
Nie usłyszałem jego kroków, musiał specjalnie wejść niepostrzeżenie i bezgłośnie, by następnie zapytać: A kogo my tu mamy, ho, ho?
Nie śmiałem się odwrócić. Moje przerażenie nabrało nowej barwy i nowego wymiaru, rozkwitło, rozrosło się, zagotowało. Poczułem nagły ruch w trzewiach. Nie spodziewałem się go tutaj, w końcu konwikt miał służyć przede wszystkim gimnazjalistom spoza Gleiwitz, Chłopaczysko zaś, syn gliwickiego aptekarza, mieszkał w samym centrum, na rogu Kirchstraße i Wilhelmsplatz, naprzeciwko synagogi. Widocznie jednak rodzice woleli nie trzymać go w domu. Rozumiałem ich bardzo dobrze, też wolałbym nie. Zrozumiałem też, bo praktyka wyczuliła mnie na to, w których sytuacjach zostaję zbity, a w których nie, że do konwiktu nie sięgała opieka, jaką na terenie nieodległego gimnazjum roztaczał nade mną Smilo von Kattwitz.
Nie ochroniła mnie przed pierwszym laniem, które Chłopaczysko spuścił mi parę minut po tym, jak przywitał mnie w konwikcie swoim tubalnym „ho, ho”.
Nie ochroniła mnie przed błahymi, rutynowymi prześladowaniami, przed kopniakami w tyłek, kiedy akurat przechodziłem w zasięgu czyjegoś buta, przed wywaleniem pościeli z właśnie zasłanego łóżka ani przed zarzuceniem butów związanych sznurówkami na niedosięgłą dla mnie lampę. Nie ochroniła mnie opieka von Kattwitza przed ciosami w tył głowy albo w twarz wymierzanymi za nic, za to, że istniałem, za to, że się nie broniłem, za to, że byłem biedny i słaby, i za to, że jako syna biedaka zwolniono mnie z opłaty za konwikt, o czym Chłopaczysko dowiedział się bardzo szybko, bo też nikt nie próbował tego ukrywać. Prefekt i wszystkie siostry, poza siostrą Consolatą mówili o tym zupełnie otwarcie. Wielu wychowanków konwiktu płaciło czesne zmniejszone o połowę, ale całkowicie od czesnego zwolniony byłem tylko ja, oczywiście za sprawą księdza Scholtisa, który i tak łożył na moje utrzymanie, na ubrania, podręczniki, buty.
Każdy wiedział, że mały Alois Pokora, syn górnika, jest w konwikcie za darmo. Chłopaczysko o to zadbał. A jak wiecie, nie ma nic za darmo! – mówił. Kto płaci za to, żeby Pokora miał co żreć? Nasi rodzice! A skoro płacą nasi rodzice, to ubywa pieniędzy, które kiedyś odziedziczymy! Więc Pokora żre za nasze! Pozwolimy mu o tym zapomnieć?
Czasem, gdy miał nastrój na bardziej wyszukane prześladowania, zabraniał mi jeść. Obwieszczał to rano, chwilę po pobudce, zaraz po wyjściu siostry. Pokora dzisiaj nie żre, bo nie zasłużył! Jasne? Wszyscy kiwali głowami. Nie płaci, to nie je. Nie miałem wtedy odwagi tknąć niczego, mimo że dostawałem burę od pilnującej nas przy kolacji siostry. Szeptałem tylko, że nie jestem głodny, i spuszczałem głowę, i patrzyłem w talerz zupy mlecznej, a potem w talerz pełen kartofli i karminadli, i nie jadłem, mimo że wnętrzności ściskały mi się z bólu, a zapach jedzenia wydawał się najpowabniejszym z zapachów.
Czasem myślę, Agnes, że narodziłem się właśnie wtedy, w konwikcie. Mój poród, moje przychodzenie na świat to trzy lata czystego cierpienia. Były krótkie chwile ulgi, kiedy Smilo roztaczał nade mną, w swej nieskończonej łaskawości, parasol opiekuńczy lub kiedy odwiedzałem księdza czy rodziców, ale poza tym treścią mojego życia były strach i samotność. Wtedy zrozumiałem, że jestem zupełnie sam i tylko ode mnie zależy, kim zdołam samego siebie uczynić, kim się stanę.
Wcześniej wydawało mi się, że mam braci i siostrę, tatulka i mamulkę, nawet że los dał mi przyjaciela w farŏrzu Scholtisie – ale to wszystko nieprawda. Zawsze byłem sam. Ci, którzy mnie nie prześladowali, odwracali wzrok, gdy gnębili mnie Chłopaczysko i jego poplecznicy. Ksiądz Scholtis, kiedy podczas odwiedzin wyznawałem mu, co mnie spotyka, mówił tylko, że mnie rozumie i wie, z czym się mierzę, bo zmagał się kiedyś z tym samym. Mówił, że to twarda i bolesna szkoła, moja mała Golgota, przez którą muszę przejść i przejdę, i wyjdę z niej zahartowany i twardy, i dobrze rozumiejący, czym jest świat i życie. Pan Jezus Golgoty nie przeżył, odpowiedziałem wtedy z goryczą, i ksiądz się roześmiał, pochwalił mnie za celną ripostę, co jednak wcale mnie nie pocieszyło.
A zresztą, Agnes, czy tak było naprawdę? Czy naprawdę wszyscy moi koledzy darzyli mnie pogardą i niechęcią? Czy tylko Chłopaczysko znęcał się nade mną? Czy rzeczywiście robił to każdego dnia, czy z perspektywy kilkunastu lat pamiętam tylko to, co wypalone w pamięci jak blizna? Może pomiędzy krótkimi chwilami cierpienia i upokorzeń były dłuższe przerwy?
Nie, pamięć mnie nie zawodzi, szczególnie teraz, w tym dziwnym momencie, którego nie rozumiem, teraz pamiętam wszystko, nawet to, o czym wcześniej zapomniałem. Kwestionuję tylko moją ówczesną zdolność oceny sytuacji. Może wypełniające mnie przerażenie wypaczało obraz tego, jak wyglądały rówieśnicze relacje? Owszem, byłem prześladowany, owszem, spotkałem się z wielką niechęcią, dlatego że byłem synem nędzarza, dlatego że mówiłem po niemiecku z ciągle wyraźnym akcentem, który tak chętnie przedrzeźniano, a również dlatego że miałem dobre stopnie i dlatego że bardziej niż chłopackie figle wolałem książki. Ale może mógłbym i wtedy znaleźć sobie przyjaciela wśród wychowanków konwiktu, kogoś, kto jak Smilo w gimnazjum byłby mi sojusznikiem i chronił mnie przed Chłopaczyskiem? I kto może nie okazywałby mi jednocześnie, jak Smilo właśnie, tej wielkopańskiej wyższości, która dlań była tak naturalna jak dla mnie słowiański akcent? A nawet bardziej, bo ja nad tym, by się akcentu pozbyć, ciężko pracowałem, a on wielkopańską wyższością oddychał.
Niewykluczone więc, że mogłem kogoś znaleźć, przyjaciela lub sojusznika, jednak nie znalazłem nikogo, Agnes, nikogo, póki nie poznałem ciebie, chociaż nigdy nie ośmieliłbym się nazwać cię swoją przyjaciółką.
Dlatego mieszkając w konwikcie, poszukiwałem raczej samotności.
A sam mogłem być jedynie w klozecie. Często szukałem tam schronienia, korzystając z tego, że drzwi do klozetów z porcelanowymi muszlami zamykały się od środka na małe haczyki. Szukałem tam schronienia, bo byłem bardzo samotny, a jednocześnie nigdy nie byłem sam. Pragnąłem bliskości, tęskniłem do mamulki, do rodzeństwa, do księdza Scholtisa i nawet do milczącej obecności tatulka i marzyłem też, by nie być ciągle z kimś, ze szkolnymi i konwiktowymi kolegami, pod okiem Chłopaczyska, nauczycieli i sióstr, nigdy sam. Dlatego do toalety chodziłem tak często, jak tylko mogłem, nie tylko za potrzebą, a właściwie za potrzebą właśnie – za potrzebą, którą odczuwałem najmocniej, za potrzebą pobycia samemu. Zamykałem za sobą drzwi, płakałem, marzyłem, tęskniłem, czasem udawało mi się przemycić książkę od księdza, wtedy czytałem, aż ktoś mnie z toalety nie wygonił. Czasem nawet wymykałem się w nocy po to tylko, aby pobyć samemu, otoczony ciasnymi czterema ścianami, osłoniony nimi, ochroniony bardziej, niż przed spojrzeniem i kontaktem z innym człowiekiem ochronić może ciemność.
Miałem wtedy dwanaście lat i niedawno odkryłem, że książki są ciekawsze niż ludzie. Kiedy wyprowadzałem się do konwiktu, najbardziej było mi żal księżowskiej biblioteki, z której gdy mieszkałem na farze, mogłem korzystać bez ograniczeń, chociaż nie podobało się to pani Grecie. Farŏrz Scholtis obiecał mi jednak, że będę mógł raz w tygodniu go odwiedzić, porozmawiać z nim i pożyczyć książkę. Dopiero wiele lat później, na studiach w Breslau, zdałem sobie sprawę, że wiele z tych książek było na indeksie – od Zoli po Hume’a, od Rousseau po Miltona.
Dwa lata, które spędziłem w konwikcie, zlewają mi się w jedną całość.
(...)
Uczyłem się istotnie bardzo dobrze, mimo oczywistych niedostatków mojej niemczyzny pisałem coraz lepsze wypracowania i rozprawki, byłem też świetny z geometrii, przyrody, rachunków i z historii. Szybko nauczyłem się pięknie kaligrafować i w moim roczniku tylko Smilo pisał ładniej ode mnie. Nauczyciele stawiali mnie za wzór innym uczniom, nieodmiennie podkreślając przy tym moje skromne pochodzenie i biedę, w jakiej pogrążona jest moja rodzina. A wy, pytali, z dobrych domów, w których macie wszystko zapewnione, służąca prasuje wam rano koszulę do szkoły, macie biblioteki i pianina, a jednak żaden z was nie czyni takich postępów w łacinie jak Alois, syn skromnego górnika, który zapewne nawet czytać dobrze nie umie.
Nie ośmielałem się wtedy oponować, że tatulek mój czytają świetnie, i to nie tylko gazety, bo też byłoby nie do pomyślenia poprawiać nauczyciela. Rechtora, jak by powiedzieli mamulka.
Potem zaś, pewnej nocy z niedzieli na poniedziałek, jesienią 1906 roku obudziłem się po północy, jak najciszej wymknąłem się z sypialni, zszedłem do piwnicy konwiktu z nadzieją, że znajdę sobie miejsce, w którym będę mógł poczytać, skoro na niedzielnej wizycie dostałem od księdza Scholtisa Im Reiche des silbernen Löwen Maya i niczego więcej nie chciałem, niż mieć spokój i czytać.
Pamiętasz, Agnes, jak kilka miesięcy później pierwszy raz nakazałaś mi wypełnić kwestionariusz w zeszycie wyznań, w którym pracowicie archiwizowałaś odpowiedzi koleżanek, kuzynów i kuzynek, rodziców, wujków i ciotek, ale też różnych młodzieńców? Co wtedy napisałem po pytaniu: „Jakie jest twoje marzenie o szczęściu?”?
Ciągle pamiętam rozdzierające mi wnętrzności, palące ostrze, kiedy już się wpisałem do twojego zeszytu, a ty poleciłaś mi przeczytać zaznaczone strony, na których nieznani mi młodzieńcy o imionach Bertram, Heinrich, Udo i Frederik, starsi ode mnie, wyznawali ci, czego poszukują w kobiecie, czego zaś w mężczyźnie, i przyglądałem się przyklejonej do jednej ze stron fotografii Frederika, szykownego kawalera w korporanckim deklu i surducie, w białych rękawicach z długimi mankietami i ze szlegrem w dłoni. Chciałaś, żebym to zobaczył, zobaczyłem więc.
Jego marzenie o szczęściu: „Całować twoje ramiona, Agnes”. Tak napisał.
Moje marzenie o szczęściu: „Mieć spokój, by poświęcić się lekturze”. Tak napisałem ja. Wtedy, kiedy nocą schodziłem do piwnicy konwiktu, było to prawdą, bo jeszcze cię nie poznałem. Kiedy wpisywałem się do twojego kajetu, Agnes, to było już kłamstwem.
Na prowadzących do piwnicy schodach minąłem uradowanego palacza Bienka, który nieudolnie próbował ukryć przede mną butelkę sznapsa i nie zawracał sobie głowy tym, po cóż podopieczny konwiktu miałby schodzić do piwnicy w środku nocy. Ucieszyłem się. Jeśli Bienek ma flaszkę, to znaczy, że zaszyje się z nią gdzieś, zapali fajkę, opróżni butelkę i zaśnie, być może nawet pozwoli na to, by w piecach wygasło, co zdarzyło mu się już parę razy i za każdym prefekt groził mu, iż zostanie odprawiony. Dla mnie oznaczało to, że mogę usiąść w kotłowni i czytać. Zamierzałem nawet dorzucić samemu do pieca, żeby nie zgasło, żeby prefekt nie odprawił palacza Bienka i żeby ten jeszcze chętniej opuszczał nocami swój posterunek, dając mi miejsce, w którym mogłem bezpiecznie, w spokoju i w cieple czytać.
Nie zastanowiłem się nad tym, dlaczego w kotłowni pali się światło. Otwarłem drzwi i ujrzałem Chłopaczysko, był zupełnie nagi i na stojąco przyciskał do ściany zupełnie gołą siostrę Consolatę, która zaplotła nogi dookoła jego pośladków, rękami zaś uwiesiła się na jego szyi. Nie zauważyli mnie, pochłonięci swoim zajęciem, a ja wycofałem się w pośpiechu, jednak na schodach ponownie natknąłem się na palacza Bienka.
Tym razem schodził do piwnicy bardzo strapiony, z głową zwieszoną jak u psa przyłapanego przez swojego pana na jakiejś niegodnej psocie. Towarzyszył mu prefekt Münzberg w koszuli nocnej i szlafmycy, purpurowy na twarzy z wściekłości. W dłoni trzymał odebraną Bienkowi, nieodkorkowaną jeszcze butelkę sznapsa.
Jeszcze ciebie tu brakowało, Pokora! – krzyknął, widząc mnie stojącego w piwnicznym korytarzu z książką w ręku. Co to ma znaczyć? Palacz mi się szwenda po konwikcie z flaszką, w piwnicy uczeń z książką, który powinien spać, co to ma wszystko znaczyć!? Marsz do łóżka, a wy, Bienek, do swoich obowiązków, żebym ja też mógł się wyspać jak człowiek!
Prefekt odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów, a ja zrozumiałem, że mam sekundę na reakcję. Jeśli zadziałam teraz, coś może się zmienić w moim życiu. Wybór, przed jakim stanąłem, był dla mnie tak jasny, jakbym stanął na rozdrożu i wiedział, dokąd obie drogi prowadzą.
Mogłem wydać Chłopaczysko i siostrę Consolatę. Nie wiedziałem, jakie konsekwencje mogą ich spotkać za cielesne obcowanie w kotłowni konwiktu, ale byłem pewien, że będą to konsekwencje straszne.
Mogłem też przeprosić prefekta i odmaszerować do swojego łóżka w głównej sypialni. Chłopaczysko byłby mi sporo dłużny. Siostra Consolata również. Czy jednak mógłbym odzyskać ten dług? Czy dłużny mi Chłopaczysko zaprzestałby prześladowań? Gdybym jutro powiedział mu, że widziałem go w kotłowni z siostrą Consolatą, co by się wydarzyło? Przecież nawet nie mógłbym go szantażować, zlałby mnie za wszystkie czasy.
Siostra Consolata, jedyna, która okazała mi serce, w objęciach Chłopaczyska. Nie rozumiałem tego wtedy, ale tak bardzo czułem się zdradzony, Agnes. Sama wiesz jak bardzo.
I wtedy wypowiedziałem słowa, które doprowadziły mnie do ciebie.
W kotłowni są siostra Consolata z jakimś chłopcem, powiedziałem, bardzo ładnie i po niemiecku, i bardzo głośno.
Prefekt Münzberg odwrócił się, spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, co ty gadasz, chłopcze?
W kotłowni jest siostra Consolata i jakiś chłopiec, powtórzyłem. Dotykają się.
Prefekt Münzberg ruszył w stronę piwnicznych drzwi i otwarł je na oścież.
Próbowali ubrać się w pośpiechu, ale nie zdążyli. Chłopaczysko idiotycznie zaczął ubierać się od góry, stał więc w koszuli i bez spodni, acz koszula szczęśliwie zakrywała to, co zakryć powinna. Siostra Consolata również nie zdążyła okryć swojej nagości. Przyciskała do piersi habit, najbardziej zaś naga była jej pozbawiona welonu głowa z krótkimi zmierzwionymi jasnymi włosami. Słyszeli moje słowa. Zobaczyli mnie przez otwarte drzwi, za prefektem. Wiedzieli, że to ja ich wydałem.
Nie wiem, co stało się potem z siostrą Consolatą, która była dla mnie dobra. Nigdy więcej jej nie widziałem, dziś mogę tylko domyślać się jej losu gdzieś w klauzurze albo jeszcze gorszego.
Ojciec Chłopaczyska był tylko niezbyt zamożnym aptekarzem, nikim ważnym, gimnazjum i konwikt stanowiły dlań i tak wielki wydatek, nie miał wpływów ni władzy, by zapobiec wydaleniu syna ze szkoły i z konwiktu za nieobyczajne prowadzenie się. Chłopaczysko nie przystąpił do Abitur. Byłem pewien, że prędzej czy później mnie znajdzie i przynajmniej dotkliwie pobije, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Ojciec jego sprzedał aptekę i wyprowadził się do Kattowitz, nie wiem, co stało się z nim dalej, od tamtej nocy nigdy więcej go nie widziałem.
Mnie dwa dni później prefekt zaprosił do swojego gabinetu. Był tam już markotny ksiądz Scholtis. Prefekt oświadczył, że nie powinienem tego rozumieć jako kary, bo nie zrobiłem nic karygodnego, jednak nie mogę zostać w konwikcie po tym, co zaszło, gdyż obawia się o wpływ, jaki traumatyczne wydarzenie, którego stałem się mimowolnym uczestnikiem, mogłoby wywrzeć na innych, szczególnie młodszych wychowanków. Z tego powodu przeniosę się na stancję do miasta. Tak się składa, że znajomy prefekta, przedsiębiorca budowlany i kupiec Herr Gustaw Novack posiada wolny pokój, niedrogo, który ksiądz Scholtis gotów jest opłacić. Są to co prawda ewangelicy, ale przecież to nie problem.
Scholtis westchnął głęboko, ale to potwierdził, pokiwał głową.
Chłopaczysko zniknął z mojego życia i ja to sprawiłem, ja, nikt, syn nikogo. Ja, Alois Pokora. Zwyciężyłem. Ceną, jaką za to zapłaciłem, jest to, że złamałem życie siostrze Consolacie, ubolewam nad tym, ale siostra Consolata zdradziła nie tylko swoje śluby zakonne. Siostra Consolata zdradziła mnie i słusznie poniosła za to karę.
Wtedy, w kotłowni konwiktu chłopięcego przy Coselerstraße w Gleiwitz, po raz pierwszy w życiu poczułem moc.
Zwyciężyłem. Jednak to wszystko, czego doświadczyłem z rąk mojego prześladowcy, wcale nie uczyniło mnie silniejszym, wcale mnie nie zahartowało. Wiele lat później, na studiach, zacząłem czytać Nietzschego i próbowałem odnaleźć się w mądrościach Zaratustry, ale dziś wiem, że oszukiwałem sam siebie. Oszukiwałem siebie również, myśląc, że zapomniałem o Chłopaczysku, że bardzo starannie wyparłem wszystkie związane z nim wspomnienia, jakby nigdy nie istniały, jakbym ja nie musiał nigdy więcej wspomnieć Aloisa Pokory, który na rozkaz Chłopaczyska stał na jednej nodze na krześle, na środku sypialni konwiktu i powtarzał na głos, że jest gównem, co powtarzać mu Chłopaczysko kazał.
To nie mogłem być ja. To nie byłem ja, Alois Pokora, który zwyciężył, powtarzałem sobie całe życie, tak bardzo tego nie pamiętając, jakby to ktoś inny stał na tym krześle, a jednak to byłem właśnie ja, nikt inny, na tym krześle w wielkiej sypialni konwiktu. Teraz to wiem i rozumiem.
Herr Leutnant, der Krieg ist vorbei.
Kto do mnie mówi? Jak to: wojna się skończyła? Jak się skończyła?
Herr Leutnant, der Krieg ist vorbei. Ktoś dotyka mojej twarzy, ramienia, czuję delikatny, troskliwy dotyk.
Der Krieg ist vorbei.
Otwieram oczy.CZĘŚĆ 3
DER KRIEG IST VORBEI
(...)
Tak biedny nie byłem, od kiedy w ostatniej klasie gimnazjum zacząłem dorabiać korepetycjami. Poznałem dobrze wartość pieniądza, każdej marki, każdego feniga, wiem, ile na swój geltak pracowali mój tatulek i moje braciki. A ja zawsze chciałem więcej. Więcej pieniędzy, więcej tego, co mogłem za nie kupić. Nie chciałem szporować każdego feniga, z oszczędności rozszczepiać zapałki na dwoje, palić najtańszego tytoniu, nie chciałem robić tego wszystkiego, co robił mój ojciec, bo musiał.
Nie stałem się nigdy bogaty, oczywiście, nie miałem na to czasu, ale dorabiając, jak tylko mogłem podczas studiów, zdołałem przynajmniej ubrać się lepiej, niż kiedykolwiek ubierali się mój ojciec i moi bracia. Miałem te trzy ubrania, potem, podczas wojny, obstalowałem sobie jeden porządny mundur wyjściowy, który wkładałem na urlopach. Mogłem sobie pozwolić na to, aby czasem pójść do porządnej restauracji, kupić butelkę wina, niedrogi zegarek, wieczne pióro. Wszystko to kosztowało mnie pracę ponad siły, znoszenie upokorzeń ze strony rodziców rozwydrzonych, wrocławskich gimnazjalistów i wiele wyrzeczeń, ale nie dzieliłem zapałki na pół, a w kieszeni munduru papierosy trzymałem w papierośnicy może nie srebrnej, ale grubo i elegancko posrebrzanej.
Zanim nie ukradziono mi jej w szpitalu, co uczyniło ze mnie tego nędzarza, którym jestem teraz.
Nieder mit dem Krieg, nieder mit der Regierung! – wrzasnął nagle wąsaty weteran i zrobił to do mnie, prowokacyjnie, nie bojąc się mojej kabury, chociaż nie mógł wiedzieć, że jest pusta. Wrzasnął to do mnie, bo zobaczył we mnie oficera. Było to stare hasło antywojennych demonstracji, o których czytałem w gazetach w swojej wykopanej w ścianie okopu kwaterze, przy chwiejnym świetle świecy. Precz z wojną, precz z rządem, krzyczeć miało dwadzieścia tysięcy zgromadzonych na Potsdamer Platz robotników pod wodzą Liebknechta. W moim oficerskim mundurze, we wstążce mojego krzyża, pewnie nawet w moich skórzanych opinaczach zamiast wełnianych owijek gefrajter widział i rząd, i wojnę jednocześnie. Wtedy, w okopach, czułem gorycz, gdy czytałem o tych hasłach. Teraz, tu, głodny, bez grosza, na berlińskim bruku zgadzam się z gefrajtrem. Precz z wojną, precz z rządem.
Głowa mnie boli, jest mi słabo, ale wiem, że muszę iść. Jeśli dobrze pamiętam, żeby dotrzeć w okolice prezydium policji, muszę iść na północ, przejść mostem Schillinga nad Szprewą i potem w lewo, wzdłuż rzeki, a potem w prawo, w Alexanderstraße. Gdzie dokładnie jest Elisabethstraße i knajpa, o której wspominała diakonisa, nie wiem; ale zdaje mi się, że kiedy znajdę prezydium policji, wielki budynek z czerwonej cegły, który pamiętam dobrze, bo gdy byłem ostatnio w Berlinie, załatwiałem tam jakieś sprawy, to znajdę się w okolicy, więc rozpytam się i jakoś znajdę.
Droga zajmuje mi półtorej godziny, chociaż to tylko jakieś trzy kilometry, idę jednak powoli, chwiejnym krokiem, boli mnie głowa i czuję, jak bardzo jestem słaby. Ledwie dostrzegam miasto dookoła siebie, a tego, co dostrzegam, nie rozpoznaję.
Naturalny bieg miejskiego organizmu ustał. Nie jeżdżą tramwaje, nie widać nawet dorożek, nie ma policjantów. Wiele sklepów splądrowanych, witryny powybijane, drzwi wysadzone z zawiasów. Przechodniów na ulicach niewielu, przynajmniej tu, gdzie idę, bo z kolei z daleka, gdzieś z okolic zamku i dalej Unter den Linden, dobiega mnie szmer tłumu, jakbym słyszał płynącą w oddali wezbraną rzekę.
Na Holzmarktstraße naprzeciwko stacji pomp napotykam sklep z napisem „J. Tischler, Fleisch, Schinken, Würste”. Ze sklepu dochodzi mnie nęcący zapach, a może tylko mi się tak wydaje, za sprawą jakiejś synestezji, skoro widzę zapowiadający mięsne uczty szyld? Postanawiam skorzystać z tego, że rozbitej witryny nikt nie pilnuje, i wchodzę z nadzieją, że być może znajdę coś do jedzenia, czuję bowiem, że słabnę. Sklep jest jednak wymieciony tak dokładnie, że nie znajduję zupełnie nic, nawet ochłapu, nawet feniga. Kiedy odwracam się, aby wyjść z powrotem na ulicę, natykam się w drzwiach na właściciela. W ręce ma młotek, pod pachą kilka desek. Na mój widok rzuca deski, podnosi młotek i zaczyna krzyczeć, bardzo po berlińsku, wygrażać mi od bolszewików, złodziei, zarazy i że nic już nie ma, wszystko ukradzione, i że zaraz mnie zatłucze tutaj, jak by należało każdego bolszewika zatłuc.
Wiem, że nie zdołam się obronić, rzeźnik jest dobrze odkarmionym, rosłym, czerwonym na gębie berlińczykiem, waży pewnie ze dwa razy więcej ode mnie. Od razu więc przepraszam, mówię, że wszedłem tylko z ciekawości, mówię coś dalej, ale rzeźnik nie słucha, zauważa moje oficerskie pagony, wstążkę Krzyża Żelaznego i patrzy z niedowierzeniem.
Pan oficer? Ale żeby pan oficer...? Nie wierzy własnym oczom.
Panie, byłem ranny, właśnie wyszedłem ze szpitala, okradziono mnie, nie mam ani grosza, jestem głodny.
Rzeźnik ze splądrowanego sklepu odkłada młotek, a ja powoli wyciągam z kieszeni puzderko z Krzyżem Żelaznym pierwszej klasy. Niech pan zobaczy, jak leżałem w szpitalu, to jeszcze mi za ostatni szturm krzyż dali. Proszę mnie wypuścić. Przepraszam, że wszedłem do pańskiego sklepu. Jestem bardzo głodny.
Rzeźnik odsuwa się, wypuszcza mnie bez słowa, ja wychodzę i kuśtykam dalej Holzmarktstraße. Mijam stację pomp i gazownie, po prawej stronie ledwie zauważam fasady kolejnych kamienic, przechodzę pod estakadą, po której biegnie linia kolejki miejskiej, kręci mi się w głowie, odwracam się i widzę, że idziesz obok mnie, Agnes, unosisz się nad trotuarem naga i uśmiechasz się do mnie najcieplejszym ze swoich uśmiechów, i wiem, że mam halucynacje, bo pewnie i mogłabyś unosić się naga nad berlińskim trotuarem, ale na pewno nie uśmiechałabyś się do takiego mnie, z obandażowaną głową i chodzącego o lasce.
Z daleka dolatują mnie odgłosy kilku pojedynczych wystrzałów karabinowych, potem dwie krótkie serie z kulomiotu. Zza siebie słyszę warczenie silnika i łoskot opon na bruku, po chwili mija mnie ciężarówka, trzytonowy daimler, ten ma jeszcze opony gumowe i przyozdobiony jest czerwonymi flagami, jednak bez ludzi na pace, w pozbawionej szyb szoferce tylko jeden człowiek.
Idę dalej, po kwadransie człapania dochodzę do dworca Jannowitzbrücke i wtedy ta sama ciężarówka mija mnie, zjeżdżając w Holzmarktstraße z Alexanderstraße.
Teraz jednak paka wypełniona jest ludźmi w szarych mundurach bez dystynkcji, w mundurach marynarskich i po cywilnemu, wszyscy mają do czapek wojskowych, marynarskich i cywilnych przypięte czerwone wstążki. Większość to młodzi mężczyźni, jest też paru weteranów, kilka uzbrojonych kobiet i jeden człowiek w bardzo złachanym angielskim mundurze, zapewne niedawno zwolniony jeniec wojenny.
Nad rewolucjonistami czerwone flagi. Odwracam się za nimi. Halt, halt! – krzyczy ktoś z paki do szofera. Ciężarówka się zatrzymuje, a ty, Agnes, nie znikasz, nieomalże widzę cię dalej, taką jak wtedy, kiedy pozwoliłaś mi pocałować swoją stopę i kiedy klęczałem przed tobą, a ty czochrałaś moje włosy.
Z paki zeskakuje chłopiec w cywilnym stroju o krótkawych nogawkach i rękawach, przypominającym mi moje za ciasne ubrania z gimnazjum. Jego marynarka i spodnie są jednak tylko za krótkie, na szerokość wydają się nawet za luźne, chłopiec jest bardzo chudy, ma zapadnięte policzki i zniszczone, szare dłonie. Czerwona wstążka na za dużym kapeluszu, czerwona opaska na ramieniu. Ta na ramieniu wygląda, jakby była uszyta z jakiejś kotary, widać na niej nawet jakiś wzór. Nie wiem, ile chłopiec ma lat, ale na pewno urodził się już w tym dziwnym stuleciu, które miało wyglądać zupełnie inaczej, niż wygląda.
Za chłopcem z ciężarówki schodzi ociężały matros w granatowej dwurzędowej kurcie marynarskiej i czapce z napisem „Küste Artillerie”, czyli artyleria nabrzeżna, zeskakuje z paki uzbrojony jak do szturmu, oprócz granatów, skórzanych ładownic i parcianych bandolierów z amunicją ma jeszcze starą krótką półszablę piechoty przypiętą do pasa. Obaj, chłopiec i marynarz, dzierżą w dłoniach długie karabiny. Żaden z nich nie salutuje, a ja w ogóle salutu się nie spodziewam ani go nie oczekuję, bo przecież świata salutów i trzaskania obcasami już nie ma i dobrze mu tak.
Oddaj broń, mówi chłopiec cienkim głosem i z berlińskim akcentem. Nie mam broni, odpowiadam. Ukradli mi. Ale nie sięgam do kabury, żeby zaprezentować, czego w niej nie ma, bo, ku swojemu zaskoczeniu, orientuję się nagle, że wcale nie chcę umrzeć. Boję się, że bardzo im się do strzelania pali, że gdybym tylko sięgnął do kabury, to kto wie... A wcale nie chcę, żeby mnie zastrzelili. Unoszę ramiona i mówię: sprawdźcie. Nie mam broni. Marynarz rozpina moją kaburę, skinięciem głowy potwierdza, że nie kłamałem. Wyciąga z pochwy krótką szablę.
Wraca do mnie strach, z którym żyłem przez ostatnie lata. To inny strach niż ten, który czułem, gdy prześladował mnie Chłopaczysko, prostszy, zwierzęcy, pierwotny. Nie boję się bólu, nie boję się, że ostrze półszabli może zanurzyć się w moim brzuchu albo w mojej piersi, boję się, że kiedy to się stanie, to zniknę, przestanę być. A ja chcę być, Agnes. Chcę żyć po to, żeby móc cię jeszcze zobaczyć.
To pierwszy powód. Ale chcę żyć, istnieć, żeby być bardziej i więcej. Chcę pokazać światu, tobie, ojcu, wszystkim, kim naprawdę jestem. Zbyt mało pokazałem jak dotąd. Zbyt mało. Na moim pagonie oficerskim nie ma nawet jednej gwiazdki oberleutnanta i już nie będzie, już się jej nie dosłużę, skoro wojna się skończyła. Więc muszę pokazać, kim jestem, jak wielki i wartościowy mogę być na innych polach tego zachwaszczonego ogrodu, którym jest moje życie. In unserer sozialistischen Republik ist das Tragen der alten kaiserlichen Zeichen verboten.
W naszej socjalistycznej republice noszenie kajzerowskich odznaczeń jest zabronione, mówi chłopiec.
Nie wiedziałem, odpowiadam. Właśnie wyszedłem ze szpitala. Leżałem nieprzytomny. Nie wiedziałem, że jest jakaś socjalistyczna republika.
O tak, jest! I w niej nie ma już oficerów, mówi matros. Nieder mit den Offizieren!
To dobrze, odpowiadam. Nie chciałem być oficerem, kłamię, bo się boję. Chciałem być oficerem, aby móc znowu cię zobaczyć, Agnes, ale sam siebie w oficerskim mundurze też chciałem zobaczyć. Nie jestem przecież całkowicie pozbawiony ambicji. O tym jednak nie mówię. Mówię prawdę, ale nie całą prawdę, mówię, że jestem synem biednego górnika z Górnego Śląska, nie żadnym „von und zu”. Zrobili mnie leutnantem, ale nigdy nie szanowali, nigdy nie byłem dla nich prawdziwy jak jakiś junkier.
Ale kajzerowi ślubowałeś! – krzyczy chłopiec i doskakuje do mnie, nagle rozpalony, gotowy, bagnet blisko mojej piersi.
Wszyscyśmy kajzerowi ślubowali, gówniarzu, mówi matros i odsuwa chłopaka.
Powiedz: Precz z cesarzem! Powiedz: Niech żyje socjalistyczna republika! – krzyczy nabuzowany chłopiec, a mnie przypomina się, jak Chłopaczysko kazał mi szczekać.
Nieder mit dem Kaiser! – krzyczę. Es lebe unsere sozialistische Republik! Precz z cesarzem, krzyczę, ja, który tak niedawno jeszcze przysięgałem na pułkowy sztandar, przysięgałem, klnąc się na Boga wszechmocnego i wszechwiedzącego, królowi pruskiemu Wilhelmowi II służyć wiernie na lądzie i wodzie.
A teraz, precz z cesarzem, krzyczę i czuję jednocześnie upokorzenie i ulgę. Matros półszablą obcina mi epolety, urywa wstążeczkę Krzyża Żelaznego, delikatnie i z szacunkiem prosi mnie o zdjęcie czapki, z której odcina pruską kokardę.
Nieder mit dem Kaiser! – krzyczę, ale krzyczę chętnie.
Nie jest mi żal cesarza. Nie jest mi żal Prus, junkrów, ich monokli, ich pobitej armii, której byłem częścią. Nieder mit dem Kaiser. Jest mi żal Niemiec, tak, i martwię się o Niemcy, bo przez Flandrię zostałem w te Niemcy włączony, w niemieckość wciągnięty i do niemieckości dopuszczony. Nie do tej pruskiej, junkierskiej, magnackiej wspólnoty, no ale na przykład, myślę sobie, do takiej niemieckości pana Eberta to już być może, bo to też prosty człowiek jak ja, a został kanclerzem.
Niech się pan dobrze miewa, panie poruczniku, mówi do mnie matros, nagle przez „Sie”. Nie salutuje mi. Widzę, że chłopiec, który kazał mi krzyczeć, chciałby zrobić coś więcej, ale matros surowym spojrzeniem zagania go na pakę ciężarówki, ja zaś rozpinam okrągłą klamrę swojego oficerskiego pasa, który podaję matrosowi, razem z przypiętą doń kaburą. Ja już nie będę go potrzebował. A wy sobie jakiś pistolet znajdziecie, to się wam przyda, nie będziecie na sznurku pistoletu nosić, mówię. Matros przyjmuje podarunek w milczeniu. Patrzy na monogram „WII” wyryty na klamrze. Mówię mu, że cesarską literę może sobie zeszlifować, a to przecież dobry pas. Pytam, czy nie ma czegoś do jedzenia. Kręci głową. Mam dla ciebie za to coś innego, kamracie. Sięga do kieszeni, podaje mi ulotkę.
Odjeżdżają, ja zostaję z ulotką w dłoni.
(...)