- W empik go
Pokutnicy - ebook
Pokutnicy - ebook
Północna Anglia, 1876 rok. Do niepozornego, zasypanego śniegiem miasteczka przybywa Avalon Amherst. Strudzony długą drogą mężczyzna zatrzymuje się w gospodzie, żeby odpocząć i kolejnego dnia wyruszyć w dalszą podróż. Jednak nocne wydarzenia zatrzymają go w Snow Parcels na dłużej... Rankiem bowiem okazuje się, że w spokojnym do tej pory miasteczku grasuje brutalny morderca. Avalon decyduje się na rozpoczęcie śledztwa, podczas którego coraz lepiej poznaje mieszkańców i ich skrywane pieczołowicie sekrety. Czy uda mu się ułożyć w sensowną całość poszczególne elementy tej skomplikowanej układanki i znaleźć sprawcę, nim będzie za późno?
Po zdjęciu kaptura wszystkim ukazało się oblicze podróżnika. Szczupła, przystojna, ale i surowa twarz zdawała się jedyna w swoim rodzaju. Na jej bladym poszyciu dość głęboko osadzone były oczy - jasnoniebieskie, spokojne i przenikliwe - odebrałyby śmiałość każdemu, kto by w nie spojrzał.
Bartosz Dudek – rocznik 1991, od urodzenia związany z Kielcami. Absolwent tamtejszego VII LO im. Józefa Piłsudskiego. Głęboko liczy na to, że jego twórczość – nad którą ciągle pracuje – przyniesie wielu osobom rozrywkę i przyjemność. Fan kryminałów Agathy Christie, motoryzacji, dobrej kuchni oraz kina. Kompletnie uzależniony od słodyczy.
Powieść Pokutnicy jest jego debiutem literackim.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-755-0 |
Rozmiar pliku: | 775 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była wczesna zima, śnieg nie zdążył jeszcze całkiem pokryć resztek uschniętej trawy i wyliniałych koron drzew, a aura nadchodzących mrozów była odczuwalna z każdym wdechem zimnego powietrza. Słońce, choć było w zenicie, nie miało dość sił, by przebić się przez gęsto zachmurzone, szare niebo. Las, pozbawiony wszelkiej zieleni, przecinała na wskroś gruntowa, szeroka na jeden powóz droga, którą poruszał się samotny jeździec na zadbanym, białym niczym nadchodzący śnieg koniu, który jednak miał całkiem czarną grzywę i czarny ogon. Wierzchowiec powoli i dostojnie wiózł swego pana na północ, gdzie według drogowskazów było najbliższe miasteczko.
Mężczyzna na rumaku miał na sobie ciemnoszary płaszcz podróżny, tak długi, że osłaniał niemal całkowicie zad zwierzęcia. Naciągnięty na głowę kaptur skrywał jego twarz w cieniu, nie zdradzając tożsamości nieznajomego. Gdy już powoli niecierpliwił się, znużony podróżą i spragniony wygód, jakie za opłatą gwarantowały gospody, zza zakrętu wychynęła nieśmiało stara drewniana brama, pamiętająca jeszcze czasy, gdy miasteczko było ogrodzoną osadą. Poza nadgryzioną przez ząb czasu bramą nie zostało nic z dawnych ogrodzeń czy murów, oprócz tablicy z nazwą, oznajmiającą przyjezdnym, że dotarli do Snow Parcels.
Po przekroczeniu na stałe otwartych wrót bramy oczom podróżnika ukazała się już nie gruntowa, lecz utwardzona, kamienna droga, prowadząca prosto do znajdującej się dalej gospody, przy której to drodze po obu jej stronach już zaczęły pojawiać się domy. Słońce dawno zeszło ze szczytu podniebnej wędrówki, a jego brak tylko uwydatniał ponurość aury i majaczące w oknach światła, rzucane przez stare naftowe lampy. Budynki przywodziły na myśl opuszczoną architekturę niedawno minionej epoki, lekko podstarzałe, w większości drewniane konstrukcje pochylały się nad uliczką niczym staruszka, która musi wspomagać się laską, aby się przemieszczać. Dostrzegalnie przekrzywione, zabrudzone uliczne lampiony dawały tak mało światła, że aż szkoda było pracy osoby, która je rozpalała.
Minąwszy skrzyżowanie, na którym jeździec udał się prosto, szybko dotarł do małego ryneczku z pustymi straganami, po którego drugiej stronie wznosiła się wyczekiwana gospoda. Gdy przyjezdny uwiązywał konia przed wejściem, z narastającą tęsknotą patrzył przez okna do wnętrza budynku, gdzie ludzie w cieple śmiali się i pili grzane wino.
– Czekaj tutaj, Andromedo – rzekł do swojej towarzyszki podróży zachrypniętym i zmęczonym głosem. – Zaraz załatwię ci opiekę.
Krótko pogłaskał łeb zwierzęcia, zerknął na prawo od budynku, gdzie mimo ciemności wyraźnie malował się nieduży kościółek, po czym pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi wejściowych, nacisnął klamkę i naparł na nie.
Wewnątrz atmosfera była co najmniej radosna. Muzycy przygrywali jakąś skoczną melodię, w rytm której grupka młodszych mieszkańców tańczyła pośrodku dużej, głównej sali witającej wszystkich odwiedzających ten przybytek. Zarówno po lewej, jak i po prawej stronie rozstawione były stoliki dla klientów gospody, natomiast na wprost znajdował się kontuar baru, drewniany i wypolerowany na błysk, za którym stała całkiem atrakcyjna, ciemnowłosa barmanka w średnim wieku. Nad nią i nad barem znajdowała się antresola, do której prowadziły schody z obu jego stron, a w jej głębi widać było korytarz prowadzący do pokoi gościnnych. W połowie drogi do lady można było zauważyć, że kilka stolików zwróciło uwagę na pojawienie się w gospodzie nowej, nieznanej osoby. Teraz pośród innych ludzi można było nieco dokładniej przyjrzeć się fizjonomii obcego. Był wysoki, wyższy od większości mężczyzn wokół, sprawiał wrażenie silnego i dobrze zbudowanego człowieka, jednak jego płaszcz i szaty uniemożliwiały jednoznaczną ocenę. Po zdjęciu kaptura wszystkim ukazało się oblicze podróżnika. Szczupła, przystojna, ale i surowa twarz zdawała się jedyną w swoim rodzaju. Na jej bladym poszyciu dość głęboko były osadzone oczy – jasnoniebieskie, spokojne i przenikliwe – odebrałyby śmiałość każdemu, kto by w nie spojrzał. Włosy, zaczesane do tyłu, niemal całkiem siwe, podobnie jak jego broda nie pasowały do jego nie tak starej twarzy, nie mógł mieć więcej niż trzydzieści parę lat. Całości dopełniała głęboka blizna na twarzy, groteskowo łącząca lewe oko z lewym kącikiem ust. Gdy już usiadł przy barze, zdjął płaszcz, pokazując dobrze dopasowaną do jego masywnych pleców i ramion białą koszulę. Barmanka podeszła do niego powoli, choć wyraźnie zainteresowana.
– Co będzie? – rzekła uprzejmie ciepłym głosem.
– Nocleg. I wino – dodał po chwili namysłu. – I dobrze by było, żeby ktoś zajął się koniem, przywiązałem go przy wejściu.
– Tak, wiem. Patrzyłam przez okno, jak go pan zostawiał. W życiu nie widziałam tak umaszczonego konia.
Nastąpiła chwila ciszy, po której barmanka kontynuowała rozmowę:
– Masz jakieś imię? Ja jestem Rose, jestem właścicielką tej gospody.
– Avalon. Avalon Amherst.
– Co pan robi w życiu, panie Amherst? Jest pan doktorem? A może sędzią? Często pan podróżuje?
Po dłuższej tym razem przerwie w rozmowie Avalon zapytał:
– Dostanę to wino?
– Spokojnie, panie Amherst, już podaję. – I szybko nalała obficie wina do szklanego pucharu. – Rzadko nocują u mnie obcy, zazwyczaj przychodzi się tutaj z paniami do towarzystwa. Chyba że ty też chcesz wynająć dziwkę? Mamy najlepsze dziewczyny w tej części Anglii.
– Nie, chyba że ty jesteś do wynajęcia – rzekł złośliwie z niewzruszonym wyrazem twarzy, po czym widząc minę Rose, zmienił temat: – Daj mi klucz do pokoju i znikam, jestem zmęczony.
– Gaduła to ty nie jesteś. Nie możesz mnie mieć, tamten facet, co zasnął przy kuflu, mnie ma, to mój mąż – powiedziała, wskazując niezbyt zadowolona na mężczyznę, który z głową opartą o blat stołu duchowo był już daleko poza gospodą, spał w najlepsze, nie przeszkadzał mu nawet otaczający go gwar. – Masz – barmanka rzuciła klucz niemal z pogardą, jakby liczyła na to, że ten ożyje i jadowicie ukąsi przybysza – czwórka, po prawej stronie. Dwa szylingi.
– Trzymaj. – Rzucił monety na blat z równą pogardą, niczym do walki z kluczem od pokoju. – Dajecie tu śniadania?
– Tak, ale nie są w cenie. Za szylinga będzie śniadanie z podaniem do pokoju, może być?
– Poproszę – rzekł obojętnie, po czym jednym haustem dopił wino. – Dobranoc.
Po pożegnaniu, na które barmanka nie raczyła odpowiedzieć, udał się na górę. Gdy wspinał się po skrzypiących, drewnianych schodach, na ich szczycie dojrzał młodą dziewczynę o długich, płomiennych włosach. Sprawiała wrażenie, jakby nie chciała, żeby ją widziano, jednak gdy się odwróciła, jej oczy spotkały się z oczami Avalona, były szare i wystraszone. Dziewczyna szybko uciekła na dół drugimi schodami. Gdy już dotarł do drzwi oznaczonych wielką, miedzianą czwórką, z pokoju naprzeciwko wyszedł dostojny, wąsaty jegomość, z teczką w ręce, okularach na nosie i zgrabnym meloniku na głowie. Krótko się ukłonił, po czym udał się w stronę schodów.
– Tamta ruda to pewnie jedna z tych „najlepszych” – szepnął do siebie z uśmiechem na twarzy, po czym wkroczył do pokoju z zamiarem natychmiastowego zaśnięcia.
Noc upłynęła spokojnie, tylko na chwilę Avalon przebudził się, słysząc kroki za drzwiami, delikatnie tłumione przez stary, lekko wyliniały dywan. Nie zastanawiając się nad tym nawet chwili, natychmiast z powrotem zapadł w sen.
Rano obudziło go pukanie do drzwi, zdecydowanie zbyt donośne i natarczywe jak na spokojną okolicę, w której przyszło mu się zatrzymać. Głos zza drzwi także był zbyt intensywny.
– Śniadanie, panie Amherst! – Rose chyba chciała mieć całkowitą pewność, że obudziła nie tylko jego, ale i parę okolicznych domostw.
Wstał powoli, chcąc dać tej natarczywej babie delikatnie do zrozumienia, że nie jest jeszcze w pełni gotowy na przyjęcie jej. Leniwie wsunął na siebie spodnie, szelki zawiesił na ramionach, nie zakładając koszuli, założył buty i podszedł, by otworzyć drzwi.
– Zamawiałem śniadanie, nie zawał serca – zachrypiał chłodno.
– Chciałam, żeby… – przerwała na moment, przez chwilę gapiąc się na wyraźnie umięśniony tors gościa – …ż-żeby mój mąż usłyszał, całą noc śpi przy stole – odblokowała się w końcu i podniosła oczy ku jego twarzy. – Proszę, jajecznica, bekon, fasola gotowana, grzanki i herbata – powiedziała, wyciągając tacę przed siebie – większość z naszych upraw i hodowli.
– Dziękuję. Nie ma pani innych gości? – zapytał, od razu pchając do ust kawałek tostu i bekonu.
– Dziś akurat nie, ludzie wydali pieniądze na wino i inne napitki, na pozostałe rozrywki już chyba nie wystarczyło – dodała wyraźnie zadowolona. – Wczoraj był dochodowy wieczór.
– Bałdzo ziue dziesze – odparł obojętnie Avalon, nie patrząc nawet w kierunku Rose, z pełnymi ustami, po czym szybko przełknął. – Gdzie jest Andromeda?
– Kto?
– Mój koń.
– Ach tak, zaprowadziłam ją, jak już wszyscy wyszli, do stajni na tyłach gospody, dostała wodę i siano.
– Dobrze. Mąż zawsze tak pije? – zapytał, kierując głowę w stronę głównej sali gospody.
– Nie, zazwyczaj nie doprowadza się do takiego stanu, jest bardzo pobożny. – Jej twarz jakby trochę posmutniała. – Pije zazwyczaj swoje różane piwo, sam je warzy i chyba tylko on je pije, nikt poza nim go nie zamawia.
– Różane? Jeszcze się z takim nie spotkałem.
– Ja przedtem też nie.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, nawet był moment, w którym Avalon zaczął oceniać Rose jako kobietę. Mimo że już dawno nie była nastolatką, to pozostało jej wiele wdzięku, wabiła krągłościami, twarz miała miłą, choć już trochę zmęczoną. Gdy minęła ta zaduma, mężczyzna w końcu się odezwał:
– Śniadanie dokończę w pokoju, do zobaczenia na dole. – Nie czekając na jej reakcję, cofnął się o dwa kroki i powoli zamknął drzwi, kątem oka dostrzegając, jak Rose idzie w stronę schodów.
Usiadł przy stoliku, który ustawiony był pod wąskim, ale wysokim oknem, u szczytu zwieńczonym ozdobnym karniszem, z wiszącymi na nim bordowymi zasłonami. Gdy spokojnie raczył się herbatą, rozmyślając o dalszej podróży i wpatrując się w kominek naprzeciwko okna, ciszę w gospodzie rozdarł przeraźliwy wrzask dobiegający z głównej sali. Najszybciej, jak potrafił, otworzył drzwi i podbiegł do balustrady, z której roztaczał się widok na salę na dole. Rose krzyczała jak opętana, szarpiąc swojego męża, który wyraźnie nie reagował na te bodźce. Avalon zbiegł na dół, ale zatrzymał się o dwa kroki od pary – już z tej odległości widać było, że Rose trzyma zwłoki swojego małżonka.