Pół i Pół: Błędny kod - ebook
Pół i Pół: Błędny kod - ebook
Planeta Scalia od trzystu lat żyje w równowadze. Jedna połowa oddała się technologii, druga – naturze. Ale równowaga bywa złudna. Cezary, młody kurier z technokratycznej Federacji Jutra, zostaje wysłany z misją, która miała być formalnością. Nie spodziewa się, że stanie u bram innego świata — i własnej tożsamości. Czy można poznać prawdę, nie burząc pokoju? Czy kod, który w nas zapisano ma znaczenie? Poruszająca opowieść o wyborze, lojalności i miłości większej niż system. „Nie ma takich dróg, których nie mógłbym dla ciebie przejść.”
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na nieznanej linii czasu i nieznanej ziemianom lokalizacji, istniała planeta pełna życia i podziału. Scalia – podzielana na pół. Każda połowa miała swoją domenę. Jedna postanowiła wszystko modernizować. Zachodziły tam nieustające procesy poprawy życia przez naukę i technologię. To była Federacja Jutra. Druga połowa postawiła na kontakt z naturą, w harmonii i prostocie. Mieszkańcy czerpali przyjemność z pracy własnych rąk. Nazwali to miejsce Bastionem Natury.
Kroniki tysiącleci przyjmowały cały zapis historii od momentu wynalezienia pisma. Zawierały również ostatnie opisy czasów wojen, konfliktów i wielkich kataklizmów. W tych kronikach znaleziono ostatnią przepowiednię. Jej słowa głosiły o nadejściu balansu, harmonii i równowagi, uszanowaniu siebie nawzajem oraz daniu prawa wyboru własnej drogi. Uważano, że nadszedł ten czas. Mieszkańcy planety byli tak zmęczeni i tak bezradni, a sama planeta tak poniżona i zdegradowana… Aż nastał pokój. Wdrożono plan rewitalizacji planety. Pracowano bezustannie nad przywróceniem jej życia. Każdy bez wyjątku przekazywał wiedzę, czas, siłę, a nawet zdrowie. Ponad sto lat naprawiano to, co zostało zniszczone. Wspólnie. Technologia i Natura.
Osiągnięto cel. Szczyty władzy zadecydowały, co nastąpi: podział pół na pół. Mieszkańcy musieli dokonać wyboru: praca dla nauki lub praca dla natury. Ten gatunek pozbawiony wspólnego celu, podzielił się. Nastały czasy spokoju i rozkwitu politycznego. Przepowiednia uznana została za wypełnioną, a pokój ten trwa już prawie trzysta lat.
1. FEDRACJA JUTRA
Ekran przed wejściem do gabinetu Najwyższego Ministra Jutra wyświetlał mapę kraju, na której widniał napis:
FEDERACJA JUTRA, 18:47 W 12 CYKLU, 638 ROK SZÓSTEJ KRONIKI SCALII, TECHNOPOL
Za drzwiami znajdowało się surowe wnętrze loftu o powierzchni ponad stu metrów kwadratowych. Droga od drzwi do biurka zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Czas był względny – zależny od celu wizyty interesanta. Wszystkie detale wykonano tak, aby człowiek nie odczuwał zbytniego komfortu. Idąc od drzwi, po lewej stronie, ścianę wyłożono chromowanymi płytami – wytartymi na mat. Co kilka kroków można było poczuć na sobie spojrzenia animacji popiersi dawnych urzędników sprawujących rządy. Prawa ściana była idealną taflą szkła – bez ani jednego łączenia czy smugi. Powaga miejsca nie pozwalała podziwiać panoramy miasta. Strach było obrócić głowę, aby gospodarz nie dopatrzył się grama zniewagi. Pozornie. Bo wszystko zaplanowano. Nawet ergonomiczna podłoga w kolorze metalicznej czerni zdawała się spowalniać kroki, budując napięcie w ciele i umyśle. U końca drogi nie znalazło się nic, na czym można by przyklapnąć – żeby choć na chwilę ukryć dłonie drżące w zakłopotaniu. Na samym końcu pomieszczenia stało ciężkie, wielkie biurko, imitujące do złudzenia prawdziwy dąb. Do pary dostawiony był zautomatyzowany fotel w dębowym deseniu, wyścielony zielonym welurem. Na tym właśnie fotelu zasiadał Najwyższy Minister Geld Wos. Człowiek o surowym wyglądzie i bujnych blond włosach, zalizanych do tyłu tak idealnie, że tylko kręcone końcówki tańczące na karku zdawały się nie pasować do całości. Właśnie to owłosienie uczyniło go człowiekiem majętnym do przesady. Wynalazł kurację pozwalającą zachować włosy oraz nie doświadczać siwizny. Sam – w wieku pięćdziesięciu trzech lat – był najlepszym dowodem na jej skuteczność. Dzięki jego badaniom żaden mieszkaniec Technopolu nie musiał się już martwić łysiną czy siwieniem.
Tego dnia Minister nie był w najlepszym nastroju. Oczekiwał na wizytę nadzwyczajną Rady Najwyższej. Owa rada składała się z sześciu członków – zawsze trzech kobiet i trzech mężczyzn. Jej członkowie wybierani byli spośród trzydziestu czterech rodów założycielskich Federacji Jutra, od pierwszego roku szóstej kroniki kraju. Kronika obejmowała okres tysiąca lat. Spisywana była skrupulatnie przez notariuszy najwyższej rangi.
Geld popadł w zadumę. Swoje chłodne, błękitne oczy skierował na panoramę miasta. Lubił patrzeć, jak trybiki całej maszynerii przemieszczają się swoimi zwyczajowymi trasami przez organizm miejski stworzony potęgą ludzkiej ręki i myśli. Aż jego myśl ogarnął niepokój o małżonkę. Postanowił ją poinformować o swojej nieobecności na kolacji. Z przykrością zawiadomił Elenę, że nie pojawi się wieczorem, po czym wrócił do obserwacji pojazdów szynowych na stacji centralnej w dzielnicy politycznej. Tęsknie błądził wzrokiem za urzędnikami opuszczającymi kompleks. Jego kontemplacja została brutalnie przerwana, gdy z głośnika w fotelu usłyszał głos swojego sekretarza, Radomira — młodego asystenta z działu nauk politycznych:
– Goście przybyli, Najwyższy Ministrze – powiedział młodym, niezbyt męskim głosem.
– Wpuść ich, a potem idź do domu – przemówił lekko zachrypnięty, nie zdradzając żadnej emocji w swoim głosie.
– Gdybym był potrzebny, proszę dzwonić.
Wos zakończył połączenie, nie udzielając odpowiedzi. Cenił oddanie sekretarza, jednak tego wieczoru musiał sprawę załatwić sam.
***
Wos wcisnął jeden z przycisków w panelu biurka. W środkowej części loftu, z podłogi i sufitu, zaczęły wysuwać się potrzebne sprzęty. Okrągły stół, wraz z siedmioma krzesłami o niskich oparciach, pojawił się po środku pomieszczenia. Ponad tym wszystkim zawisł hologram Scalii. Planeta była przedzielona na pół – nie tyle granicami, co kolorami. Granatowo-szare barwy Federacji Jutra kontra zielono-błękitne kolory Bastionu Natury.
Za drzwiami było już słychać kroki butów, uderzających o kamienną posadzkę w lobby. Minister zdążył już zająć najdogodniejsze miejsce – twarzą do drzwi. Nie chciał ich witać na stojąco. Był u siebie. Miał prawo być gospodarzem i panem w tym miejscu. Radni będą musieli się do niego dostosować przynajmniej w tej kwestii – pomyślał. Nie był pierwszym lepszym urzędnikiem. Wybrała go cała społeczność. Należał mu się szacunek, bez względu na wszystko. Nie zamierzał ustępować i zastanawiał się, jak można było coś takiego wymyślić. Wszystko kłóciło się z panującymi zasadami oraz tradycją. Nie było dla niego takiej możliwości. Nauka i technologia były dla niego najlepszymi rozwiązaniami na wszystko. Jeżeli miałby wyrazić swoje poparcie dla takich pomysłów, to wolałby już przejąć wszystko.
Członkowie Rady weszli do środka. Kobiety w granatowych szatach – ich twarze zakrywały gładkie, czarne maski, z których wyłaniały się tylko oczy: brązowe, zielone i bursztynowe. Wanda, Roza i Lana. Za kobietami kroczyli mężczyźni, ubrani w czarną satynę. Na piersiach widniały litery ze srebrnej nici. Panowie na głowach mieli kaptury i zasłonięte twarze. Każdy miał oczy w innym kolorze. Ciężko było rozsądzić ich wiek po oczach. Minister jednak wiedział, że ci ludzie, choć anonimowi, byli jego równorzędnymi partnerami władzy: zielonooki Ryfin, czarnooki Laur oraz niebieskooki Jirwin. Ten cały teatr miał podkreślić tylko to, że ich stanowiska właściwie były dość teatralne. Tradycja nakazywała zachowanie anonimowości, a kolejni obejmujący te urzędy przejmowali imiona po założycielach. Ich prawdziwa tożsamość powinna pozostawać nieznana. Podwójna tożsamość mogła zostać ujawniona jedynie w chwili zakończenia kadencji lub śmierci – wybranego losowo spośród rodów.
Rada Najwyższa zajęła swoje miejsca. Wos czekał na rozpoczęcie dyskusji. Ku jego zaskoczeniu – milczeli. Na ułamek sekundy jego gładko ogolona twarz została przeszyta grymasem. Na swoim lewym ramieniu dostrzegł paproch. Strzepnął go ze swojej eleganckiej, granatowej marynarki. Rozpoczął:
– Więc? Możecie wyjaśnić, po co to wszystko?
– Zdaje się, że powinieneś się domyślać, biorąc pod uwagę wyniki ostatnich konsultacji z zespołem do spraw społecznych – odpowiedziała mu Wanda swoim delikatnie skrzeczącym głosem.
– Czy nie wystarcza wam panująca równowaga? – nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Usuńmy stare zabudowania, postawmy nowe, wróćmy do programu kosmicznego.
– I co? – zadał pytanie, znudzony od samego wejścia, Jirwin.
– W kilka miesięcy możemy dotrzeć do P10 i tam stworzyć sobie życie. Potrafimy odtwarzać atmosferę. Dysponujemy odpowiednimi technologiami, żeby wytwarzać zasoby niemal z niczego.
– Twoje ślepe oddanie technologii odbiera ci zdrowy osąd, Geld – podsumowała go Roza.
– Rozpad nas zabija – nie dawał za wygraną Jirwin. – W końcu do tego dochodzimy. Staliśmy się wypaczeni. Nie potrafimy już przeżyć dnia bez stymulantów, a dawki podwajają się co pokolenie.
– Właśnie z takiego powodu będziecie ryzykowali zniszczenie pokoju? Chcecie konfliktu? – próbował teraz od innej strony Wos. – Medycy z pewnością znajdą na to sposób. Nikt jeszcze nie umarł od stymulantów. Przechodzą precyzyjne kontrole. Badacze potwierdzą.
W odpowiedzi dostawał setki animacji, wykresów, badań, wyników, porównań. Argumenty piętrzyły się do rana. Całe swoje życie wierzył w postęp. Nie sądził, żeby bieganie boso po brudnej trawie miało coś zmienić. Jego mottem zawsze było: „Nauka zawsze znajdzie sposób.” Miejsce do stworzenia idealnej planety było tak blisko. Zaprojektowaliby nową naturę – bez tego całego brudu. Z czasem znaleźliby szybszy środek transportu. Planeta Scalia powinna pozostać taka, jak ustalono. Wyrażał się jasno. Zmiany nie były w jego interesach. Wiedział to bardzo dobrze. Swoją konserwatywną postawę prezentował dość przesadnie.
Niestety, na nic zdały się jego porywające wykłady i patriotyczne wezwania. W podsumowaniu usłyszał senny głos Rozy:
– Głosujemy?
– Nawet jeśli ktoś zagłosuje przeciw, to i tak będziesz sam – rzekł Ryfin, patrząc porozumiewawczo w oczy Gelda. To jego jedyny sprzymierzeniec na ten czas. Rozumiał, że nie będzie się wychylał.
Zagłosowano. Jako jedyny był przeciwnikiem tego pomysłu. Nie chciał mieć w tej chwili nic wspólnego z drugą połową planety. Brzydziła go i przerażała. Jeszcze Ryfin myślał podobnie. Niestety, nie było nadziei na odwleczenie sprawy. Będzie musiał zmienić swoje plany.
Podsumował jeszcze tradycyjnie spotkanie jako gospodarz:
– Ustalono podjęcie próby spotkania z władzami Bastionu. Kurier wyruszy niezwłocznie celem złożenia stosownego zaproszenia – wcisnął guzik.
Rozkazy dotarły do działu Komunikacji Międzypaństwowej. Słońce kończyło wschodzić. Minister został sam. Wrócił do biurka, żeby przywrócić loftowi jego poprzedni wygląd. Upewnił się wzrokiem, czy sprzęty zniknęły z przestrzeni, po czym obrócił się do ściany za fotelem. Chwilę dotykał faktury farby, przedstawiającej symbol Federacji Jutra: niebieskie symbole młota i menzurki umieszczone na czarnym kole zębatym. Trafił dłonią w poszukiwane miejsce. Kawałek ściany odsłonił sejf. Przystawił oko, żeby zeskanować siatkówkę. Po autoryzacji drzwi powoli otworzyły się. Ze środka wyjął Kamień. Zielono-granatowy – jakby oddychał. Nieznany minerał, który nie istniał w żadnym rejestrze planety. Obracał go w dłoniach pieszczotliwie.
Komunikator zaczął sygnalizować połączenie. Odebrał:
– Er?
– Wybacz. Nie mogłem pomóc.
– Plan dalej aktualny.
– Pytasz?
– Stwierdzam. Będziemy musieli przyspieszyć prace. Skontaktuj się z doktorem.
– Rozumiem. Czy coś jeszcze?
– Nie – rozłączył połączenie.
***
Pracownik działu, znajdującego się na parterze ministerialnego gmachu z pięćdziesięcioma pięcioma kondygnacjami, odebrał zlecenie. Przesłał rozkaz jeszcze niżej, gdzie – na poziomie minus pięć – znajdował się skromny pokoik dyżurującego kuriera, odpowiedzialnego za przekazywanie informacji do sąsiedniego państwa.
Było ich dwóch. Starszy mężczyzna, około sześćdziesiątki, o szpakowatej, wiekowej twarzy. Siwizna dobrze komponowała się z odcieniem szarości jego oczu. Pracował tam większość swojego życia. Przygotowywał projekty komunikacyjne, szkolił personel – liczny w czasach świetności, kiedy to dział znajdował się jeszcze na parterze gmachu, a kontakty społeczne z sąsiadami były bardziej zacieśnione.
Później nastąpiły czasy oszczędności. Jego kariera została spuszczona do piwnicznych pomieszczeń, ponad którymi znajdowały się archiwa. Istniały jeszcze niższe partie z czasów początku epoki. Dawno temu wejście do nich zostało zapieczętowane. Od stuleci nie słyszano, aby ktoś się tam zapuszczał. Krążyły pogłoski o zalaniu.
Od czasu do czasu jakiś student zapytał o nie Zbigniewa Loba. Kurier nie znał odpowiedzi. Nawet nie próbował poznać, jak mówił praktykantom z Królewskiej Akademii Jutra w stołówce. Wolał, kiedy pytali o jego przydomek: Najszybszy biegacz Technopolu – Zibi Błyskawica.
Drugim kurierem był wnuk Zibiego – mający niespełna dwadzieścia dwa lata Cezary. Był to chłopak średniego wzrostu, szczupły, o anielskich blond lokach, opadających w nieładzie na czoło. Jasnoniebieskie oczy i lekko zaróżowione policzki dopełniały ten obrazek. W pracy był dość cichy, ale poza nią stawał się duszą towarzystwa.
Trochę nadpobudliwy, o specyficznym poczuciu humoru, co ostatecznie spowodowało jego usunięcie ze szkoły kadetów. Został wydalony za niesubordynację – dokładnie za przyklejenie wykładowcy o stopniu nadkomisarza do krzesła.
Biedny nadkomisarz, zorientowawszy się o tej sytuacji przy próbie wstania, wpadł w szał. Siedzisko było przymocowane na stałe do podłogi. Próbował wstać z taką siłą, że materiał oderwał się od jego spodni, pozostawiając sporą dziurę, w której widoczna była jego różowa bielizna. Dla Cezarego zakończyło się to wydaleniem z uczelni. Dziadek Zibi, który wychowywał go od ósmego roku życia, pomógł mu zacząć w nowym miejscu. Przy okazji mógł mieć go na oku.
Młody człowiek ciężko radził sobie z porażką. Coraz więcej czasu spędzał w barach, brylując w towarzystwie. Wiadomość o zleceniu wywołała w nim coś w rodzaju szansy. Pomyślał, że będzie mógł się wykazać i udowodnić, jak ważny jest ich dział komunikacji. Może pewnego dnia on zostanie jego szefem i wpadnie na coś, co przywróci życie, wynurzając ich z piwnicy na parter.
Starszy mężczyzna zgrał holowiadomość na odtwarzacz przenośny wielkości notatnika. Ze spokojem uzupełnił w systemie wymaganą dokumentację. Westchnął jeszcze tęsknie za dawnymi czasami. Oczyma wyobraźni przekroczył bramę na Pograniczu, dotykając wyobrażeniem rosnącego sto metrów dalej pierwszego jawora.
– Weź – powiedział do chłopaka, podając mu holoemiter – zakładaj plecak i do kolejki. Na miejscu dostaniesz elektryczny quad, tak jak ci mówiłem. Wiesz, co robić?
– Tak.
– Trwa Leniwy Miesiąc. Może będziesz musiał tam zostać na jakiś czas.
– Znam protokół. Nie martw się, dziadku.
– Szefie – poprawił go stary.
Obaj mieli poważne wyrazy twarzy. W końcu objął wnuka i życzył powodzenia.
– Jesteśmy w łączności.
Cezary wsiadł do windy. Jego celem była szybka kolejka ze stacją w pobliżu Pogranicza. Starszy mężczyzna patrzył jeszcze jakiś czas na szklane, półokrągłe drzwi windy. Po jakiejś minucie wrócił do oczekiwania na kolejne zlecenia, które być może nigdy miały nie nadejść.
2. POGRANICZE
Cezary opuścił kolejkę. Był ostatnim pasażerem. Na peronach nie było nikogo poza strażnikiem, ubranym w wolframowy uniform z pistoletem zawieszonym na pasie. Rozglądał się chwilę po betonowym dworcu. Było kilka srebrnych ławeczek dla oczekujących na transport szynobusem.
Pierwsze, co zauważył, to panująca dookoła cisza. W Technopolu pełno było dźwięków. Bary, kluby, restauracje zapraszały przechodniów do swoich wnętrz. Placówki usługowe zachwalały swoje oferty. W godzinach szczytu – pikanie klaksonów zniecierpliwionych kierowców, próbujących jak najszybciej wydostać się z centrum. Rozmowy w ogródkach mieszały się ze sobą, tworząc nowe języki. Cisza panowała w urzędach. W jego dziale niewiele się też rozmawiało. Tam odpoczywał od bodźców. Jego uszy były mu teraz za to wdzięczne. Kto inny mógłby odczuwać niepokój.
– Witam. Jestem kurierem. Numer odznaki ML 528852 – zaczął rozmowę ze strażnikiem. Z bliska okazał się droidem przypominającym człowieka.
– Witaj. Wyjście C2. Kod pojazdu „Futerał”. Miłego dnia – niósł dźwięk jego modulatora.
– Nikt tu nie chce przebywać. No tak – powiedział do siebie kurier, ruszając w stronę wyjścia wskazanego przez stacyjnego przewodnika.
Na zewnątrz świeciło słońce. Raziło w oczy bardziej niż w mieście. W Technopolu gęstw zabudowania rzucały dużo cienia, choć na najwyższych kondygnacjach było go więcej. Mimo tego nie cieszyło się zbytnim zainteresowaniem. Opalanie skóry uchodziło za szkodliwe, chociaż nikt nigdy tego nie potwierdził. Może było kwestią mody, a może jakiejś zapomnianej tradycji – zastanawiał się nad tym chwilę kurier.
Wrócił w końcu myślami do chwili obecnej. Od tej pory musiał się pilnować, żeby nie naruszyć żadnego z protokołów dyplomacji. Musiał bardziej niż kiedykolwiek pilnować swojej roli. Dostarczyć wiadomość, przyjąć odpowiedź, odjechać jak najszybciej, aby ją przekazać adresatowi. Bez zbędnej zwłoki – słyszał w głowie poważny głos Zibiego Błyskawicy.
– Futerał – powiedział po wybraniu współrzędnych przejścia granicznego.
Pojazd ruszył, rzucając jeszcze kilka uwag na temat procedur bezpieczeństwa. Najważniejsze było trzymanie kierownicy, ale dzięki autopilotowi mógł skupić się na rozpoznawaniu otoczenia. W okolicy był tylko raz – podczas szkolenia pięć lat temu.
Przejazd wiódł wąwozem pomiędzy ścianami piaskowca. Droga była wylana hydrobetonem – mieszanką wchłaniającą wodę przy ulewnych deszczach. Nie posiadała ani jednego pęknięcia. Odnawianie nawierzchni i wypełnianie ubytków polegało na wtryskiwaniu przez droida infrastrukturalnego nowej warstwy, która zastygała od razu, dopasowując kształt, poziom i barwę do reszty nawierzchni.
Po przejechaniu trzech kilometrów DZ33 znalazł się przed wrotami. Kurier wiedział, że teraz musi zaparkować po prawej, przy wejściu do Wież Pogranicza – miejsca na górze, które łączyło pomostem dwie wieże każdego z państw. Na górze odbywała się obustronna kontrola wizytatora. Oczywiście, kontrola zwykle była przeciągana. Stacjonujący żołnierze wykonywali ją tak rzadko, że postanawiali wykorzystać każdą okazję na urozmaicenie sobie służby i wyciągnięcie najnowszych wieści z głębi kraju. Cezary doskonale o tym wiedział. Szykował się na skrócenie wizyty. Układał w głowie scenariusze, wsiadając do windy ukrytej w piaskowej ścianie.
Nim drzwi się otworzyły, automat z windy ponownie poprosił o numer odznaki. Spiesznie opuścił windę, żeby przypadkiem nie zatrzasnęła się ponownie. Tam, w korytarzu, czekało już na niego dwóch sierżantów z obu krajów. Przeprowadzili go przez korytarze w piaskowych kolorach skał, które do tej pory widział. Doszli do małego pokoiku rewizyjnego. Poza jasnym, zimnym światłem, stał tam stalowy stół i cztery krzesła. Usiadł z jednej jego strony. Sierżanci – po przeciwnej.
Przyjrzał im się dobrze. Wyglądali znajomo i zupełnie przeciętnie z twarzy. Krajan miał na sobie szary, termoaktywny uniform z oznaczeniem stopnia, zgoloną głowę i zielone oczy, które patrzyły w jego stronę. Człowiek z Bastionu przywdziewał jasnozielony mundur z bawełny. Jego głowa również była ogolona do zera. Brązowe oczy czujnie go obserwowały. Zaczął dostrzegać, że obaj sierżanci mają zgolone również brwi. Wtedy krajan zapytał:
– Cezary Lob, numer odznaki 528852? – skinął głową, ale tamten kontynuował:
– Musisz wiedzieć, że ja i Rafko przegraliśmy zakład, który miał trzy możliwe rozwiązania. Nie będziemy wchodzić w szczegóły.
I wtedy do niego dotarło. Rozrywką pograniczników były wyścigi ślimaków. Zobaczył to oczami wyobraźni – stworzenia, zamiast do przodu, rozeszły się na boki, rezygnując z nagrody w postaci świeżych liści u kresu trasy. Przypomniał sobie podobną komedię, w której brał udział na symulatorach kinowych. Wybuchnął tak głośnym śmiechem, że już nic nie mogło tego zatrzymać. Cezary wydusił przez śmiech pytanie:
– Ślimaki?
Śmiech ogarnął wszystkich w pomieszczeniu. Radosną atmosferę przerwało otwarcie drzwi. Do pomieszczenia wszedł starszy mężczyzna o siwych włosach, w wieku około sześćdziesięciu lat. Jego poważne, szare oczy patrzyły z reprymendą. W pokoju zapanowała cisza. Mężczyzna poprawił pas swojego szarego uniformu. W oczy rzucały się złote symbole kapitańskie umieszczone na ramionach. Z powagą w głosie rozpoczął swoją przemowę do kuriera:
– Kurier ML 528852, masz bardzo ważne zadanie. Nie można sobie pozwolić na chwilę zwłoki. Idziemy.
Lekko przerażony, Cezary wstał i ruszył za kapitanem Lobem. Znał go każdy kurier i wiadomo było powszechnie, że z nim nie ma żartów. Kajetan Lob był kilkukrotnie odznaczony za nienaganną służbę dla Federacji Jutra. Nie jedno już widział na Pograniczu. Obeznany w etykietach na równi ze starym Zibim. Obaj uczęszczali do Akademii Kadetów Federacji Jutra imienia Siódmej Kroniki Scalii. Dawniej można było powiedzieć, że znają się jak łyse konie. W przeciwieństwie do kuriera, kapitan był poślubiony służbie. Czasem zdarza się, że bracia potrafią być tak skrajnie różni. Byli braćmi z dwujajowej ciąży. I, jak bywa między braćmi, raz byli bliżej a raz dalej.
Młody kurier szedł trochę niepewnie za dowódcą jednostki. Za nim, bez słowa podążali sierżanci. Ciemny korytarz zdawał się nie mieć końca. Cóż czekać miało za kolejnymi drzwiami? Czy jakieś nowe wyposażenie? Może jakieś nowe instrukcje? Chłopak głowił się nad tym. Głowić się uwielbiał. Analizował, z nieukrywanym zaciekawieniem na twarzy, co może się wydarzyć. Doszli do kolejnych stalowych drzwi. Kapitan zeskanował tęczówkę. Drzwi wsunęły się w lewą stronę ściany. W sali było ciemno. Pośrodku migotało małe światełko. Owo światełko wyglądało jak płomień malutkiej świeczki. Chłopak, w tamtej chwili, stał się totalnie zdezorientowany. Wszedł wolno za przewodnikiem, nie tracąc czujności. Szykował się w myślach na wszystko. Nagle światło w sali zapaliło się. Do jego uszu docierały wesołe okrzyki żołnierzy z obu kompanii. Świeczka była wetknięta w tort. Wuj poklepał go po plecach.
– Gratuluję rozpoczęcia swojego pierwszego zadania – powiedział z uśmiechem– Zibi dał znać, że to ty udasz się do Bastionu. Musimy to uczcić.
– Wuju, znaczy Kapitanie, ale zadanie? – zapytał od razu kurier.
– Mamy Leniwy Miesiąc. Nie ma pośpiechu – powiedziała mu stojąca obok kobieta, na oko dziesięć lat młodsza kapitana. Miała łagodny wyraz twarzy, a jej poszarzałe włosy upięty były w ciasny, perfekcyjny kok. Patrzyła na niego radośnie swoimi błękitnymi, pełnymi życia oczami. Jej zielony mundur również zdobił symbol kapitański. Helena Grass była dowódcą jednostki wydelegowanej z Bastionu. Strzegła porządku pogranicza niemal całe swoje życie. Jej twarz nie wyglądała na starą – jedynie kurze łapki w okolicach oczu wskazywały, że lata młodości zdążyły jej już upłynąć.
Helena w młodości musiała być bardzo piękną kobietą. Dziś na jej twarzy widoczne było znużenie życiem. Kurier zauważył, że ona i wuj dyskretnie na siebie spoglądają co jakiś czas. W końcu jego wagę odwrócił wielki tort. Tort miał kształt torby na listy jaką widywał tylko w filmach z zamierzchłych czasów, kiedy nie było elektroniki. Listy wiadomości dostarczali listonosze. Teraz już nikt o tym nie pamiętał – to była historia z odległej przeszłości.
Zauważył, że na środku tortu paliła się świeczka. Zupełnie zapomniał, że dziś były jego urodziny. Skupił się na misji, bo to misja była teraz najważniejsza – jego pierwsza i być może ostatnia. Nie mógł zawieść, musiał dać z siebie wszystko.
Jego rozważenia przerwały szturchnięcie w plecy, a ktoś przepchnął go w kierunku tortu. Do jego uszu docierały głosy, by zdmuchnął świecę i pomyślał życzenie. Ten dziwny zwyczaj nie pochodził z Federacji Jutra – pomyślał, gdy stał przy samym stoliku.
Nabrał mocno powietrza w płuca i dmuchnął z taką siłą, że świeczka omal nie spadła z ciasta co wywołało głośne porykiwania śmiechu z każdej możliwej strony kantyny. Ktoś podsunął mu kubek. Domyślił się, że w środku musi znajdować się alkohol.
Głos z sali ostrzegał, aby uważał. Nie mógł zlokalizować tej osoby, ale podniósł kubek wysoko zwyczajem mieszkańców Bastionu i przyłożył go do ust, aby spróbować wypić wszystko jednym haustem. Myślał, że jest przygotowany. Pił już przeróżne rzeczy. Nie było takiej pozycji w menu, której by nie przetestował. Oj, jak bardzo się mylił. W gardle poczuł ogień – wyobraził sobie laser przeszywający jego podniebienie. Ciekłą plazmę pełznącą w stronę żołądka. Jego zielono-niebieskie oczy zeszkliły się. Zaczął kaszleć. Salwy śmiechu po raz kolejny przepełniały pomieszczenie. Kiedy w końcu doszedł do siebie, zapytał ochrypłym głosem:
– Co to było?
– Bimber – stwierdziła pani kapitan, klepiąc go po ramieniu. – Słynny bimber z Cegielni. Będziesz miał okazję raczyć się nim po drodze – dodała z szerokim uśmiechem na twarzy. Zaszokowane spojrzenie Cezarego napełniało ją nie lada satysfakcją.
– Wszyscy z naszej strony tak reagują. To jest pierwszy chrzest bojowy – tłumaczył mu kapitan Lob.
– Pora na piwo. Nie chcemy, żeby nam się kaczorek udusił – gromko zaśmiał się kapitan Gross.
Reszta wieczoru upłynęła na dość swobodnych rozmowach. Kilka konkursów siłowania na ręce, kilka kolejek piwa na czas, żołnierskie żarty i szokujące informacje, które chłopak chłonął niczym gąbka wodę. Nie mógł się nadziwić, ile czasu trwa produkcja alkoholu. Nie wystarczyło zmieszać kilku składników w wielkiej kadzi, a za kilka godzin powstawał czysty alkohol, który był poddawany dalszej obróbce.
– To naprawdę niesamowite, że najpierw trzeba po to wszystko pójść, przygotować to i stracić tyle czasu – mówił młody.
– Mniej myśl, a rób. To wasz problem – odpowiedział mu jeden z szeregowców. – Spróbuj tego piwa pszenicznego i oceń sam, czy było warto stracić tyle czasu.
Cezary najpierw przyjrzał się kolorowi napoju – mętny, cytrynowy odcień. Następnie powoli zaczął obwąchiwać szklankę, upewniając się, że to na pewno nie bimber. Przyłożył ją do ust i chciał wziąć tylko mały łyk, ale delikatna goryczka zmieszana z czymś nieokreślonym zaczęła sama wlewać mu się do gardła. Ta reakcja wywołała entuzjazm obecnych. Wznieśli szklanki i radośnie wykrzyknęli: „Na zdrowie!”, „Niech żyje!”, „Niech mu będzie!”.
– Coś niesamowitego – stwierdził, przecierając usta i brodę z piany. – Żadna maszyna nie wyekstraktuje takiego piwa.
– Prawda to – dodał z uśmiechem szeregowy Federacji Jutra.
O świcie sierżanci obudzili kuriera. Ledwo zszedł z pryczy, a głowa pulsowała bólem tak silnym, że nie miał pojęcia, co do niego mówią. Wziął szybki, chłodny prysznic. Wrzucił w usta kilkaset stymulantów, popijając je wodą z kranu. Po kilku minutach doszedł do siebie. Zabrał swoje rzeczy i ruszył ze sierżantami w stronę pomieszczenia odpraw.
Przy śluzie czekali kapitan Bastionu i kapitan Federacji Jutra. Helena powiedziała:
– DZ 33 czeka za bramą. Baterie są naładowane, a szeregowi spakowali ci trochę prowiantu. Pewnie nie zdążysz z niego skorzystać. Bastion słynie z niesamowitej gościnności.
– Oby nie musiał – dorzucił Kajetan.
– Współrzędne pierwszej lokacji masz ustawione w DZ-ecie. To weź – Helena podała mu coś, o czym słyszał tylko z opowieści. Złożony w kostkę kawałek papieru. To była mapa. Korzysta się z niej tak samo jak z elektroniki: nie potrzebujesz zasilania, a przybliżenie robisz głową.
– Zabawne – skomentował, ale widząc jej srogie spojrzenie dodał szybko – Tak jest!
– Odmaszerować – zezwolił mu kapitan Lob. Zasalutowali do siebie. Cezary odwrócił się i ruszył w stronę pojazdu. Za sobą słyszał jeszcze głos wuja:
– Powodzenia, Cezary!
Chłopak już się nie odwrócił. Wsiadł do DZ i ruszył w stronę Cegielni. Była to pierwsza wioska, a zarazem pierwszy postój na drodze do Stolicy. Po prostu Stolicy – tak nazywało się główne miasto Bastionu Natury, gdzie podczas Leniwego Miesiąca przebywali wszyscy najważniejsi przywódcy. Na co dzień sprawowali rządy w swoich gminach, a do Stolicy udawali się tylko w razie wiecu lub święta. Nie było wyborów jako takich. Kraj dzielił się na trzy rady po trzech radnych. Każda rada miała przewodniczącego i dwóch zastępców. Taka była tradycja. Nikt jej nie zmieniał. Sprzeciw wobec tradycji był wielkim dyshonorem.
Jego pojazd zbliżał się do końca wąwozu. Przed sobą nie widział żadnej wolnej przestrzeni. Zastanawiał się, czy nie dotarł do kolejnego muru. Im bliżej był tej „ściany”, tym bardziej wydawało mu się, że jest ciemna — jakby ktoś zgasił światło w piwnicy bez okien. Zaczął odczuwać delikatny niepokój zmieszany z zaciekawieniem. Przestawił pojazd na sterowanie ręczne i zatrzymał się przed „murem”. Jednak wcale nim nie był. Droga prowadziła go w głąb starej, ciemnej puszczy. Zieleń tego lasu symbolizowała Chaos – nie przypominała niczego, co znał. Nie było tu żadnego uporządkowanego żywopłotu, żadnych wypielęgnowanych palm czy paprotek. To był wielki organizm żyjący własnym życiem.
Podszedł do pierwszego drzewa po lewej, dębu o obwodzie czterech i pół metra. Przez chwilę patrzył na nie z niepokojem, ale w końcu położył rękę na chropowatej korze. Jego delikatna skóra wyczuwała tętniące życiem drewno. Przyglądał się nieregularnym kształtom pnia, wzorom, które mogły coś oznaczać. Nie potrafił znaleźć w nich żadnego sensu.
Gdy tak się wpatrywał, jego uszy wyłapały nieznane mu dotąd dźwięki. Liście drzew szeleściły na wietrze w swój własny, intymny sposób. Niepokój i napięcie całkowicie opuściły jego ciało. Kontemplował chwilę obecną, starając się usłyszeć i zobaczyć wszystko wokół. W końcu wziął głęboki wdech nosem, próbując poczuć najdrobniejszą cząsteczkę zapachu. Nic z tego nie było znajome. Żadna opowieść nie mogła się z tym równać. Wiedział, że nie wolno mu robić zdjęć ani dokumentować niczego. Starał się zapamiętać wszystko jak najdokładniej, by móc wrócić do tego momentu w swoich wspomnieniach.
Błogie błądzenie przerwał mu znajomy dźwięk – jeszcze godzinę temu sam taki wydał, jadąc na DZ 33. Koło jakiegoś pojazdu koło wpadło w dziurę. Czterokołowy kład, na którym jechali dwaj sierżanci. Właśnie zdał sobie sprawę, że wuj zna go na wylot.
Sierżanci zatrzymali się tuż przy jego pojeździe. Krajan wysiadł, a mieszkaniec Bastionu pozostał w środku. Stanęli obok niego i przez chwilę obserwowali otaczający ich świat. W końcu otworzył usta i powiedział:
– Też tak miałem za pierwszym razem – w ogóle na siebie nie patrzyli. Milczeli.
– Muszę jechać dalej, co?
– Tak. Po prostu skup się na tym, co jeszcze przed tobą. I, uwierz mi. Niczego nie zapomnisz.
– Nawet ptaki śpiewają tutaj inaczej?
– Tak, są bardziej radosne. Dobrze wiedzą, że to jest ich prawdziwy dom. A nie miejskie bryły docięte co do milimetra – zaśmiał się z lekkim żalem.
Cezary stanął teraz na wprost sierżanta, zasalutował mu.
– Sierżancie proszę o pozwolenie, aby kontynuować misje.
– Zezwalam – kurier już miał się odwrócić, ale w jego oczach pojawiło się pytanie, na które starszy stopniem znał odpowiedź
– Robert Ril. Ten drugi to Marek Dąb, jak to drzewo.
Przebywając w jednostce pogranicza, można było znać dane personalne wyłącznie kapitanów. Wszyscy pozostali zwracali się do siebie według stopni oraz narodowości. Czasami ktoś komuś nadał jakąś ksywkę, ale imiona i nazwiska pozostawały w cieniu. Poza pograniczem zasada ta już nie obowiązywała. Teraz przestali być anonimowi — nie obowiązywały ich już tamte rygory. On sam był częścią służby rządowej, musiał więc zachowywać pełną etykietę, salutować funkcjonariuszom, wojskowym, każdemu, kto posiadał jakikolwiek stopień. Co więcej – sam też miał przecież swój stopień. „Kurier” brzmiało niepozornie i było jedynie uproszczeniem. W rzeczywistości jego tytuł brzmiał: Młodszy Łącznik do spraw Komunikacji Międzykrajowej.
Dawniej departament, do którego należał, był znacznie większy – istniały tam liczne szczeble, stanowiska, etaty, a ludzie pracowali w nim latami, zdobywając doświadczenie i zasługi. Obecnie została ich tylko dwójka: on oraz Starszy Łącznik, przemianowany na Dowódcę Departamentu ds. Komunikacji Międzykrajowej. Zawsze bawiło go to, że formalnie podlegali bezpośrednio pod Ministra. Nie było żadnych szczebli pośrednich, żadnych dyrektorów, nadzorców ani struktur. Byli jedną z ostatnich reliktowych komórek administracyjnych, tak cichych i niezauważanych, jakby świat o nich zapomniał.
Wiedział to tak, jak wiedział, że czasy świetności ich działu już dawno przeminęły. Nie mogli z dziadkiem liczyć na należny szacunek, chociaż kiedyś nosili mundury, uczestniczyli w misjach, a ich odznaczenia świeciły się złotem podczas oficjalnych wystąpień. Nawet gdyby obwiesił się całym arsenałem medali, nawet gdyby opowiedział każdemu swoją historię, nikogo to już nie obchodziło. Byli tylko dodatkiem. Cieniem przeszłości.
Na świętach państwowych, paradach i defiladach szli co prawda kilka metrów od Ministra, czasem nawet ramię w ramię – zależnie od rangi wydarzenia. Ale co z tego? Po uroczystościach nikt nie chciał z nimi rozmawiać, nikt nie chciał z nimi mieć nic wspólnego. Kurierzy z opuszczonego departamentu. Wszyscy mówili to samo: „Marnowanie środków”. A przecież w ich pracy wciąż tkwił sens. Tylko że nikt już nie potrafił go dostrzec.
Chłopak podał sierżantowi rękę. I kiwnęli sobie głowami. Poszedł do drugiego pojazdu, również uścisnął rękę z drugim sierżantem z Bastionu. Bez słowa zapakował się na swój pojazd po czy ruszył w dalszą drogę. Wielokrotnie jeszcze miał ochotę się zatrzymać. Niestety wiedział jaki priorytet mają rozkazy. Bardzo chciały wypełnić misję. Nie spodziewał się, że będzie mógł podziwiać takie widoki. Raz trójkołowiec musiał gwałtownie zahamować, bo na drogę wybiegły jelenie. Zwierzęta, które również znane mu były tylko z obrazka. Zagrodziły mu drogę, mógł je podziwiać w całej okazałości. Dostojne i eleganckie, przechodzące z jednej strony lasu na drugą. Jeśli miałby wybrać, jakim chce być zwierzęciem, to na pewno byłby jeleniem.
Droga zaczęła coraz wyraźniej podupadać na jakości. Koło południa trzęsło już pojazdem tak mocno, że Cezary poczuł się jak podczas choroby morskiej. Mdłości towarzyszyły mu od dobrych kilkudziesięciu minut, a z nosa ciekło mu jak z nieszczelnego kranu. Szybko skorzystał z pokładowego zestawu medycznego, ale urządzenie nie wykryło u niego żadnej znanej choroby. Podejrzewał, że to miejsce tak na niego działa. Inne powietrze, inne ciśnienie, inny świat. Być może jego organizm nie był przygotowany na taką zmianę.
Założył na chwilę maskę z tlenem i wstrzyknął sobie dawkę blockera. Ocenił, że zostało mu jeszcze dziewięć z dziesięciu porcji. Miał nadzieję, że to wystarczy na całą podróż. Przez krótką chwilę alergia wydawała się jednak najmniejszym problemem. Nagle gwałtownie zatrzymał pojazd. Ledwo zdążył otworzyć drzwi i zejść na ziemię, a już pochylał się, wymiotując w błoto.
– Wy to zawsze robicie w tym miejscu – usłyszał nad sobą chłopięcy głos.