Pola. Ukryte życie Apolonii Machczyńskiej-Świątek - ebook
Czy można dotrzeć do korzeni tak głęboko, że na powierzchni nie zostały już prawie żadne ślady? Czy można poskładać na nowo rodzinną i zbiorową historię?
Śmierć Apolonii Machczyńskiej-Świątek stała się częścią narodowego mitu. Rozstrzelana przez nazistów za ukrywanie Żydów, opisana w reportażu, w historii przeniesionej na deski teatru o jej życiu miał zdecydować rzekomy wybór ojca: zginie on albo córka.
Ale publiczna opowieść o śmierci Poli nie oddaje prawdy. Ani o jej ostatnich godzinach, ani o życiu okrytym rodzinnym milczeniem, będącym wyrwą w przekazie pokoleń.
Wnuczka Poli, pisarka Grażyna Plebanek, która o istnieniu babki dowiedziała się dopiero, gdy miała dziesięć lat, próbuje po dekadach zrekonstruować ten tajemniczy życiorys. Poszukiwania niespodziewanie łączą ją z rodziną, którą rozdzieliły wydarzenia z 1943 roku. Tam, gdzie faktów nie da się wiernie odzwierciedlić, autobiograficzny reportaż uzupełnia powieściowa narracja. Literacka wyobraźnia pomaga zbliżyć się do babci, inspirującej kobiety żyjącej na Plebankach, na przecięciu dwóch światów, której zabrakło w krajobrazie rodzinnego przekazu.
Biografia Poli napisana przez jej wnuczkę nie tylko odkrywa na nowo bohaterkę opowieści o naszej historii, ale też przenosi nas do źródeł własnej pamięci.
„Jak przystało na wspaniałą opowiadaczkę, Grażyna Plebanek z lekkością i niezwykle sugestywnie tka swoją opowieść, pamiętając, że historia jej babci należy przede wszystkim do niej samej. Ta piękna książka to dowód na to, że przywrócenie pamięci wymaga gotowości na przyjęcie prawdy.”
JOANNA KUCIEL-FRYDRYSZAK, autorka książki Chłopki. Opowieść o naszych babkach
„Pola” Grażyny Plebanek jest pasjonującym zapisem wywoływania z pamięci rodzinnej i z odnalezionych dokumentów „wizerunku” jej babki Apolonii Machczyńskiej (1911–1943). Autorka pisze: „Jej historia jest szersza niż powieść, reportaż, sztuka czy film. Trwa, nie kończy się”. A więc forma totalna, zbliżona do sylwiczności, o czasowych przestawkach, nieciągłościach, odwołaniach do dokumentów, ale też poetyki snu, do scen podsuniętych przez wyobraźnię. Forma ta posłużyła Autorce jako wzorzec kulturowego samoopisu, literackiej samokreacji. Plebanek „wymyśla Polę”, „wsłuchuje się w siebie”, deklaruje: „Jestem jej wnuczką”. Nadszedł czas wnucząt piszących o swoich babkach.
Opowieść o „mojej babce” Grażyny Plebanek nie idzie torem wyznaczonym dziś przez modny „zwrot ludowy”, ale sięga do polskich kompleksów, do „dyskursów zmilczanych”, do wyobrażeń „inności” i „obcości” kulturowej. Bohaterka powieści, tytułowa Pola, uosabiała w najbliższym jej środowisku kulturową „obcość”, niejako skazana była na „inność”, nie tylko za sprawą niejasności związanych z urodzeniem. To przecież ona w najgorszy czas udzieliła schronienia Żydom i za to została rozstrzelana przez Niemców. Plebanek pokazuje kulturową, mitotwórczą siłę „nieprawych” życiorysów, z dociekliwością rozszyfrowuje treść tak zwanych szeptanych wiadomości, zasłyszanych w dzieciństwie nowin, sekretnych słów, „ściszonych głosów”. Do tych „języków”, być może charakterystycznych dla polskiej mentalności, literatura rzadko się odwoływała, szczególnie ta zdominowana przez martyrologiczne narracje. Powieść Plebanek to proza wysokiej próby, a przy tym wręcz sensualistycznie odczytywana „mapa” tego skrawka polskiej prowincji, którego ośrodkiem centralnym było wielokulturowe miasto Kock.
PROF. ROCH SULIMA, historyk i antropolog kultury
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8380-381-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Wnuczka może tylko tropić poszlaki, snuć domysły – nie jest w stanie przywołać wspomnień, które nie zostały wypowiedziane na głos”.
„Substytutem wspomnienia staje się rekonstrukcja przeszłości”.
Lucyna Marzec, Po kądzieli. Feministyczne pisarstwo Jadwigi Żylińskiej
PRZYSTANEK AWINION
O babce. Nie, nie znałam jej. Ukrywała Żydów w czasie wojny. Doniósł na nią sąsiad, Niemcy ją rozstrzelali. Mój tata miał siedem lat, stryj pięć, a ciotka rok. Troje dzieci, tak. Czwarte miała urodzić za miesiąc.
Grają świerszcze, łomot jakby werble. Cykady?
Ratowała ludzi, ale zginęli. Ona też. Tylko dzieci ochroniła. Tak, najstarszy, Wojtek, to mój ojciec. Uratowała go, więc jestem i ja.
Kiedy babka stanęła przed plutonem, miała trzydzieści dwa lata. Był 24 stycznia 1943 roku, działo się to za stodołą Partyki. Niedaleko Plebanek, w kolonii Annopol. Zanim podnieśli broń, kazali jej zdjąć kożuch, żeby go kule nie podziurawiły. Została w samej sukience. Była w ósmym miesiącu ciąży.
– Co dalej?
Dalej była cisza. Francuski mi się plącze, tłumaczę pytanie jako „i co było przedtem”. Tak wolę. O śmierci babki tyle już powiedziano. Chcę mówić o jej życiu. Ale to trudne, bo babka umierała wiele razy. W Annopolu, miejscu jej egzekucji. W zeznaniach Niemca. W reportażach i na scenie.
Ulice Awinionu wypełnia barwny tłum. Jest koniec lipca 2023 roku, wieczorem odbędzie się tu premiera sztuki Black Lights, którą współtworzyłam.
Ruszamy wąskimi uliczkami, a ja myślę o babce. Kiedy o niej opowiadam, mówię szybko, jakbym sama nie wierzyła w tę historię. Jakbym się bała albo wstydziła, nie wiem czego, może jej odwagi? „To była egzekucja”, powiedział jej syn. I że zanim wyszła z domu, pożegnała się z nimi, z dziećmi.
Widzę ją, idzie przed saniami, na których jadą Niemcy. Polacy na to patrzą, w tym ten, który na nią doniósł, i drugi, tłumacz kockiej żandarmerii, który wykrył pod jej domem kryjówkę Żydów.
„To była egzekucja – napisał mi amerykański historyk Christopher Browning. – Proszę użyć tego sformułowania, bo ono oddaje to, co się stało udziałem Pani babki”.
Długo zbierałam siły, żeby o niej opowiedzieć. Prawie pół wieku. Bo o jej śmierci wiedziałam wiele, ale o życiu nic. Postać babki rozrastała się w ciszy, aż zajęła tyle miejsca, że postanowiłam ją zobaczyć.
Fakty mówią, ale ja szukam tego, co między nimi.
– Tak, pisz o życiu – słyszę. – To twoja rodzinna historia. Écris sur sa vie.
To trudne, odpowiadam, bo w Polsce mówi się o śmierci. Tak o sobie opowiadamy.
– Jak się nazywała?
– Apolonia. Bliscy mówili na nią Pola.
Piszę, jak było. Jak mogło być. Jak chciałabym, żeby było.
Wsłuchuję się w głosy. Mówią miejsca, rzadziej ludzie. Ojciec mojej babki, Henryk, zajął się jej dziećmi, ale zmarł w maju 1943, cztery miesiące po śmierci córki. Fifrek, pies Poli, umarł jeszcze wcześniej, nie chciał jeść.
Widzę ją, w Kocku, w 1939 roku. Tam też jest koniec lipca, tam też huczą owady.
Mucha lata wokół kubka herbaty z miodem, chce zanurzyć łapki, lepko je sobie utytłać.
– A idź! – Pola macha na nią ścierką.
Herbata z miodem jest dla Wojtka, który leży pod pierzyną, zaziębiony. Ksawcia, jego piastunka, się spóźnia, już dawno powinna tu być. Zanim się ściemni, Pola musi konno dotrzeć pod las, żeby doglądać wycinki w zagajniku nad stawem. Jeśli tam nie pojedzie, drewno zniknie, każdy potrzebuje opału na zimę.
A Pola potrzebuje desek. Czuje wolę budowania. Wzniesie dom pachnący drewnem, tym, które tu wyrosło. Na przekór pogłoskom o nadchodzącej wojnie. Bo jej chce się żyć.
– Pij, syneczku, do końca. – Pola gładzi rozgrzane gorączką plecy chłopca.
Przypływają inne obrazy, wolne, nieprzyszpilone. Krystyna patrzy, jak motyle tłuką się o kolorowe szybki werandy. Rano znajdzie je na podłodze, nieruchome, ze skrzydełkami złożonymi jak do modlitwy. Wie, że umrą, ale nie może ich złapać i wypuścić, żeby nie uszkodzić im skrzydełek. Co to za motyl, który nie lata?
– Krystyna? Cristine? – pyta ktoś, francuski zmiękcza imię. Ale ja słyszę je wypowiedziane twardo, z niemieckim akcentem, bo Krystyna była w połowie Niemką.
– Długo nie miałam pojęcia, że istniała – mówię, już nie wiem w jakim języku. – Jej portret...
– Masz jej portret?
– Wisi na Plebankach.
Krystyna była matką Poli, wyjaśniam, a moją prababką. Ale przecież nie była ani jednym, ani drugim. Skąd to wiem? I o tym opowiem, ale teraz leży przede mną mapa ciszy. Nasza rodzinna mapa.
Powietrze robi się ciężkie, jak przed burzą. Tyle że w Awinionie nie pada. Ta burza krąży nad Kockiem.
Krystyna, która do tej pory słuchała cykania świerszczy, wstaje z krzesła i wygląda przez okno. Trochę się krzywi, chyba boli ją ząb. Widzę ją taką jak na portrecie, który wisi na Plebankach. Jasną, niebieskooką.
Naszą rodzinną mapę uzupełniamy co pokolenie.
Teraz moja kolej.
PLEBANKI 1977–1992
– Babcia Irenka nie jest twoją prawdziwą babcią – powiedział ojciec.
Siedzieliśmy w domu prababci i pradziadka na Grochowie. Miałam dziewięć, może dziesięć lat. Z ulicy Chłopickiego dobiegał szum miasta, ale wyraźniejsze były głosy, które dochodziły z dołu. Okrzyki i śmiechy, brzęk naczyń, głosy stryjów, ciotek, dziadka i babci, ktoś wzniósł toast.
– Babcia Irenka nie jest moją matką. – Głos ojca nałożył się na swojski harmider.
Ale była matką mojego stryja i ciotki, dwójki najmłodszych dzieci urodzonych z drugiego, powojennego, małżeństwa dziadka Romka.
– Miałaś inną babcię – wyjaśniał ojciec cierpliwie.
On, jego brat Sławek i ciotka Magda mieli inną matkę niż reszta rodzeństwa. Pierwszą żonę ojca, moją babcię.
Prawdziwa babcia. Inna. Ktoś na dole się roześmiał, pożałowałam, że mnie tam nie ma. Uwielbiałam poczucie humoru rodziny Świątków, sytuacyjne, nieoczywiste, oparte na półsłówkach. Wrony nadleciały znad Olszynki Grochowskiej i zakrakały nad naszym domem. Pod dachem zrobiło się tłoczno. O jedną żonę dziadka za dużo, o matkę ojca, moją babkę.
– Co się z nią stało?
Nie pamiętam, czy o to zapytałam. Wydała mi się intruzem, wdarła się na piętro rodzinnego domu na Grochowie i zburzyła porządek, który znałam. Obraziłam się za babcię Irenkę. Byłam dzieckiem rozwodowym, miałam silnie rozwinięte poczucie lojalności. Żeby przetrwać, nauczyłam się obstawiać drużyny, dobrzy przeciw złym, obcy versus swoi. Irenkę znałam od zawsze. Nie sądzę, żebym tej „prawdziwej” babci była wtedy ciekawa.
„Zginęła w czasie wojny”. A może „zabili ją Niemcy”, nie pamiętam, czy ojciec to powiedział. O Żydach jeszcze wtedy nic nie było, tak mi się w każdym razie wydaje. Apolonia, tak miała na imię. W rodzinie mówili na nią Pola.
Wysłuchałam ojca, a potem poszłam na dół. Normalnie, po schodach, a nie jak zawsze, ześlizgując się po pomalowanej na biało, kręconej, drewnianej poręczy.
Prababcia Wanda zerknęła na mnie spod koronkowego czepeczka z półuśmiechem, który zmieniał skurczoną starością twarz w oblicze malutkiego sfinksa. Nigdy nie widziałam, żeby uśmiechała się szeroko czy śmiała na głos. Była powściągliwa i delikatna jak koronkowy czepek na łodyżce ubranej na czarno sylwetki. Zasiadła w głowach stołu, jak zwykle. Ten długi stół, który ciął na pół wielki pokój wypełniony ludźmi, wydał mi się symbolem obfitości. A ona była królową domostwa.
Ale w mojej pamięci prababcia Wanda już na zawsze będzie siedziała pod ulubioną jabłonią, sortując fragmenty przeszłości. Turkot warszawskich dorożek i wołanie gazeciarzy, sarkanie ojca, ceglarza, że bieda, bieda, Wandziu, ale co robić, człowiek musi pracować. Lęk, że nie znajdzie męża, a dwudziestolatka to już stara panna. Irytacja, bo znalazł się kandydat, tyle że stolarz, a ona chciała kogoś z wyższej klasy, „równego sobie”, jak opowiadała dzieciom, wnukom i prawnuczkom.
Mój ojciec zrobił jej zdjęcie, kiedy dobiegała dziewięćdziesiątki. Prababka siedzi pod sędziwą jabłonią na ławce wyrzeźbionej przez męża. Patrzy w obiektyw i lekko się uśmiecha. Jest pełnia lata, dom na Grochowie wypełniają głosy czterech pokoleń, dzieci, ich żon i mężów, wnuków, prawnuczek. Białego budynku strzegą kolumienki, całość wieńczy czerwona spadzistość dachu. Mąż zerka na Wandę z pokoju, którego okno wychodzi na ogród. A może ogląda telewizję, na czarno-białym ekranie bżdżą pasy, w pokoju unosi się zapach sierści kota.
– Do mizerii dodaje się koperku? – zapytała mnie kiedyś Wanda znienacka. – Podpowiedz, dziecko, bo nie mogę sobie przypomnieć.
Przejęłam się, że prababcia traci pamięć. Ale ona tylko sprawdzała, czy potrafię gotować. Czy wyjdę niedługo za mąż, jak trzeba.
Nie wiem, czy prababcia w mojej twarzy dostrzegała rysy tamtej dziewczyny, która rzuciła studia, żeby wyjść za mąż za Romka, ukochanego syna Wandy. Czy słuchając, jak plotę o koperku i śmietanie, myślała o Poli, swojej synowej, dzięki której spełniło się Wandzine marzenie, by jeździć „do majątku”, na Plebanki.
Wanda nigdy nie rozmawiała ze mną o Poli. Nie wiem, co o niej myślała. Nie wiem, jak się do niej zwracała, czy i na nią zastawiła pułapkę z mizerii i koperku.
Gruzłowate drzewo i figurynka zasuszonej kobiecej postaci. Pilnowały czegoś, czego nie potrafiłam wtedy nazwać. Dziś myślę, że były strażniczkami ciszy.
Plebanki. To słowo wskoczyło wreszcie na swoje miejsce. Wcześniej ojciec jeździł na Plebanki, wracał z Plebanek, był na Plebankach ze swoim ojcem, bratem, siostrą. Tak się mówiło, na Plebanki, a nie do Plebanek. Słowa nami mówiły. Wciąż używam tej formy, może coś dzięki niej odkryję.
Na Plebankach rósł las, o który dbali mężczyźni i ciotka Magda. W moich dziecięcych oczach Magda miała w sobie coś z amazonki. Wysoka, mówiła niewiele, niskim głosem. Do nikogo się nie przymilała. Fascynowała mnie.
Ale ja wciąż byłam na Plebanki za mała. „Plebanki są trudne”, powtarzał ojciec. I miał rację. Mimo to, kiedy wreszcie mnie tam zabrał, zakochałam się w nich. Na środku polany ukrytej w lesie przykucnęła siwa chałupa z grzywą słomy opadającej na okna. Liście rudymi zadziorami wystawały zza palików. Ogacona. Z bali. Obszerna. Taka, co mieści ludzi, psy i szerszenie.
Kiepsko się ubrałam na ten pierwszy raz – w ładny, ale zbyt cienki płaszcz miodowego koloru. Sztuczne futerko otaczało kaptur, jakby się ze mnie śmiało. Chciałaś mrozu? To masz! Wokół zasypanego śniegiem podwórka falował wieniec brzóz. Sień podchodziła gruzłami gliny, sufit wisiał nisko. Pod powałą sterczał hak do wieszania ubitej świni.
– To są Plebanki – oznajmił ojciec.
Zadymiły knoty naftowych lamp, kafle pieców powoli się nagrzewały. Pamiętam żywiczny zapach, który wplótł się w mróz, zmieszał ze starym drewnem bali, trocin, klepiska.
„Pachnie jak na Plebankach”, mówię czasem. Tęsknię za tą wonią. Jeśli coś jest pewne w tej historii, to właśnie ten zapach.
I tak się zaczęło moje życie z Plebankami. Zimą pomarańczowy maluch ojca z trudem brnął przez zaspy, w aucie smrodliwie hajcowało ogrzewanie. Droga z Warszawy do Ryk bywała jeszcze czarna, ale trasę z Moszczanki do Kocka często zawiewało. Przed skrętem do miasteczka odbijaliśmy na Annopol. Przed stawami maluch zjeżdżał z jezdni w boczną dróżkę, ślizgały się koła, gdy jechaliśmy przecinką równolegle do rzeczki Czarnej.
Za zakrętem las gęstniał, zamykał się wokół nas mroźną bielą. Ciasny korytarz brzóz, naraz jasność – i malucha wypluwało na polanę.
Jeździliśmy tam często, jakby ojciec chciał mi zrekompensować bezplebankowe lata. W pawilonie handlowym w Kocku kupił mi czerwony rower. Radziecka produkcja, nazwaliśmy go Alosza. Codziennie po śniadaniu wskakiwałam na siodełko i pedałowałam wąziutką ścieżką do końca polany. Skręcałam w prawo i znów w prawo, gdzie brzezina zmieniała się w las mieszany. Mijałam dęby i sosny, spod kół pryskały szyszki i czapeczki żołędzi, zza mięciutkich sukni modrzewi mrugały rudawe plamy jałowców.
Przy wodzie dukt zanikał. Zsiadałam z roweru i prowadziłam go wśród chaszczy, aż do rzeczki Czarnej. Kładłam Aloszę na brzegu i przeprawiałam się na drugą stronę. Mostek z latami tracił deski, aż w końcu została z niego metalowa rama. Wspinałam się na nią i stopa za stopą, trzymając się podrdzewiałej barierki, docierałam do grobli. Czasem zatrzymywałam się nad wodą uczepiona jedną ręką mostku, wpatrzona w głaskane nurtem zielone włosy podwodnych roślin. A potem skakałam na grzbiet grobli i liczyłam złociste grążele.
„Plebanki są trudne”, powtarzał ojciec i cierpliwie uczył mnie je kochać. Tam, na grobli, wpatrzona w migotliwą wodę, wsłuchana w szelest sitowa byłam pewna, że żartował.
W stawie położonym za rzeczką Czarną ojciec nauczył mnie pływać. Kolejnego lata skonstruował jachcik samoróbkę, krzyżówkę Optymisty z windsurfingiem. Żeglowaliśmy na nim, a kiedy słońce dotykało czubków sitowia, wracaliśmy do chałupy. Po drodze ścinaliśmy trzciny, robiąc z nich wielgachne bukiety. W pokojach brązowe pałki pękały i zasypywały wszystko puchem, jakby ktoś wypatroszył poduszkę. Puch osiadał na drewnianej skrzyni, w której trzymaliśmy poszewki na pościel, tańczył na kolekcji żelazek z duszą, cepie wiszącym na ścianie, butach utkanych ze słomy, rozmiar na wielkoluda.
Pamiętam łachotliwą gładkość wnętrza pękniętej pałki wodnej i dotyk karpi, o które muskałam stopą, pływając w stawie. Pamiętam swędzenie bąbli po komarach i potyczki z szerszeniami. Pamiętam widok lepów na muchy i to, że owady nie nabierały się na miejskie pułapki; przylatywały z pól zaprawione w bojach z końskimi ogonami i zawłaszczały chałupę donośnym bzyczeniem.
Aloszę w końcu ukradziono. Chałupa była regularnie ogołacana, nie pomagały kłódki, zamki ani skoble. Po zniknięciu Aloszy ojciec powiesił między sosnami hamak. Liny poskrzypywały o miodowe pnie, kołysało się niebo, chwiały ciężkie korony. Spod półprzymkniętych powiek przyglądałam się wielkiej brzozie, która rosła niedaleko kępy sosen, tuż przy zapadającej się ziemiance. Obok gałęzie antonówki uginały się od ogromnych jabłek. Zbierałam je dla babci Irenki na szarlotkę.
Jeździłam na Plebanki, ale o tamtej rozmowie z Grochowa wtedy nie myślałam. „Inna babcia”, Apolonia, do niczego nie pasowała.
Zapamiętałam tamten czas jako rozkwit Plebanek. Przez chałupę przewijały się tłumy ludzi, chowałam się przed nimi na zdziczałej papierówce, która ocieniała bok chałupy. Ojciec wspaniale gotował, gościom dostawiano taborety, a kiedy siedzisk nie starczało, przynosiło się pieńki. Gdy brakowało łóżek, pod brzozami rozstawiano namioty. Przyjeżdżali dziadek Romek z babcią Irenką, bracia i siostry ojca, jego znajomi i przyjaciółki, które osłaniały nosy listkami i opalały się pod modrzewiami w dwuczęściowych kostiumach.
Mężczyźni nosili wodę ze studni i rąbali drewno. Przyglądałam się, jak to robią, a potem targałam kubły z wodą i machałam siekierą. Nauczyłam się opuszczać wiadro tak, by nie zsunęło się z drąga, przechylać, aż porządnie nabrało. Łuk grzbietu, mocny chwyt, dłoń sunie za dłonią – i już wynurzało się z ciemności studziennego kręgu. Siekiery wybierałam średnie, nie za małe, nie za duże. Jeśli się obluzowywały, wsuwałam kawałek drewienka między trzonek a ostrze.
Dziadek chciał mnie nauczyć grzybobrania, ale wolałam jeść poziomki. Tropiłam je przy fundamentach, o których mówiło się, że przed wojną miał na nich stanąć dom. Obchodziłam ten czworobok krok po kroku, znałam na pamięć pęknięcia w ciemnym kamieniu, ślady ukruszeń, które wyglądały, jakby ktoś je zajechał potężnym zębem. Wytyczałam stopami prostokąty pomieszczeń, których nigdy nie wzniesiono, i łowiłam odgłosy dochodzące z budzącej się chałupy. Moje ciało uczyło się obwodu niedomu, odmierzało krokami czyjeś marzenie o siedlisku, o bezpiecznym miejscu dla rodziny.
– Henryk chciał, żeby tu stanął dom.
Nie wiem, kto to powiedział, dziadek Romek czy stryj Sławek.
Zapamiętałam to zdanie, bo dzięki niemu poznałam Henryka, mojego pradziadka. Henryk Co Chciał Wznieść Dom. Ojciec Apolonii. Wydał mi się królem. Jak król tkwił w krainie, do której nie miałam dostępu. Niczego więcej się wtedy o nim nie dowiedziałam.
Dziś myślę, że w słowach, którymi mi ich przedstawiono, był ruch. Apolonia, ta inna. Henryk, który chciał. Zatrzymani w pół zdania, unieruchomieni w pół życia. Budzili moją ciekawość.
Gdy goście wyjeżdżali, ich miejsce zajmowały zwierzęta. Szurały myszy, bzyczały muchy, szerszenie buczały jak małe samoloty. Odwiedzały nas psy sąsiadów, wystawialiśmy im przed dom resztki jedzenia. Hojność miastowych. Nie myśleliśmy o tym, co będzie, kiedy po wakacjach stąd pojedziemy. Ale trudno było się powstrzymać, przychodziły do nas chude jak szkielety. Rzucały się na te resztki i połykały wszystko, nie gryząc. Przygarbione, czujne.
Pewnej młodej suczce nadałam imię Saba. Smukła, płowa, chodziła za mną wszędzie. Lubiła się bawić i tylko kiedy podnosiłam patyk, zamiast aportować jak miastowe psy, podkulała ogon i uciekała. Chciałam zabrać Sabę do Warszawy, tata poszedł do sąsiada, zaproponował, że ją od niego kupi, ale tamten się nie zgodził.
Gdy przyjechaliśmy na Plebanki jesienią, Saba do nas nie przybiegła. Poszłam o nią zapytać.
– Kury dusiła! – Sąsiad machnął ręką.
– Gdzie jest?
– Zabilim. Na co taki pies?
Nie pamiętam, kiedy zaczęłam o starej chałupie myśleć „nasza”. Pomagałam ją sprzątać przed wyjazdem, miotła z wierzbowych witek szurała po klepisku. Kubeł z kuchennymi resztkami wychlustywałam na kompost, szafę zamykałam na haczyk, stół przecierałam szmatą, żeby nie ostał się ani okruszek. A i tak myszy po nim harcowały, rozsiewając po ceracie śrutowate bobki.
Na to wszystko patrzyła Krystyna. Jej portret wisiał nad podwójnym łóżkiem zwanym skrzypkami, w którym sypiał dziadek Romek z babcią Irenką. Skrzypki koncertowały, gdy dziadek przekręcał się z boku na bok, donośne chrapanie wplatało się w jęki sprężyn.
Mówiło się o niej „prababka Krystyna”. Żona Henryka. Nic poza tym, żadnych anegdot ani wspomnień. Nie wiedziałam, czy była niska, wysoka, szczupła czy przy kości, jaki miała głos. Ze zdjęcia patrzyła uważnie jasnooka, młoda kobieta. Blond włosy starannie uczesała, grzywkę nad czołem podkręciła. Żabot eleganckiej bluzki spięła kameą.
Nie pasowała do klepiska ani do stropów tak niskich, że ojciec i stryjowie ciągle musieli się schylać. Patrzyłam na Krystynę wsłuchana w stukot wszędobylskich mysich łapek i zastanawiałam się, skąd w tej chałupie wziął się portret damy.
Zaczęłam się rozglądać, przypatrywać temu, co poza Plebankami.
– Ile lat ma nasza chałupa? – zapytałam kiedyś ojca.
Siedzieliśmy na ławce przykrytej kraciastym kocem. Kiedy się rozpadła, ojciec ostrugał pień i umieścił go tak, żeby siedząc, można się było opierać plecami o bale chałupy. Na drewnianym stole stawiał czajnik z herbatą, czarną i smolistą. Stamtąd patrzyliśmy na budzący się las.
– Ze sto pięćdziesiąt – odparł.
Pamiętała powstanie styczniowe, a dziadek mawiał, że mieszkał tu kiedyś pracownik, który pilnował lasu.
– Czyj pracownik?
– Machczyńskich.
Machczyńscy. Popatrzyłam na siwe pnie otaczających dom brzóz. Wiatr połamał drzewa, które stały za nimi, słyszałam, jak dziadek mówił, że trzeba będzie usunąć wykroty.
Machczyńscy... tak rzadko ktoś wymieniał to nazwisko. Nie robił tego nikt ze Świątków.
– Machczyńscy, ci od Krystyny? – upewniłam się.
– I Henryka.
Nie pamiętam, czy drążyłam dalej, tak trudno jest pytać o nienazwane. Jeszcze do mnie nie docierało, że mój ojciec jest w połowie Machczyński, że ja jestem Machczyńska w jednej czwartej. Nie wiedziałam, jak mówić o Henryku. Pradziadek – to słowo odnosiło się do Juliana Świątka, stolarza z Grochowa. A Krystyna, co z niej za prababka? Młoda, jasna, w sukni z zeszłego wieku. Nie byłam do niej podobna ani ojciec jej nie przypominał.
Kiedy jeździliśmy na Plebanki, nie bawiłam się z dziećmi sąsiadów, nie wiedziałam nawet, czy mają dzieci. Sąsiedzi rzadko nas odwiedzali, to do nich chodziło się po jajka, mleko, świeżo pieczony chleb. Świat Plebanek, otulony lasem, ukryty w kępie brzóz, latem zielono-miodowy od sosen i modrzewi, był osobny. I tak jak świat Grochowa wydawał się należeć do dorosłych.
Jednak powoli poznawałam to, co poza lasem. Kiedyś poszliśmy z ojcem po mleko do sąsiadów, do gospodarstwa położonego bliżej Kocka. Mieszkały tam dwie siostry, jedna pomachała do nas z okna. W tym momencie z łańcucha zerwał się pies. Wielki, żółty, rzucił się w naszym kierunku. Kobieta wybiegła z domu, zaczęła na niego krzyczeć, ale nie słuchał, zataczał coraz ciaśniejsze koła. Był tuż, tuż, pysk jak harmonia, kurczył się z wściekłości.
Przewróciłam się, z kolana poleciała krew. Pies skoczył. Pamiętam słabość nóg, suchość w ustach i to, że nie mogłam się ruszyć.
Poczułam zaciskającą się na nadgarstku dłoń ojca. Niemal uniósł mnie z ziemi, metalową bańką zamierzył się na psa. Kundel odskoczył, a my cofaliśmy się krok po kroku, aż dotarliśmy do sieni.
Właścicielka zagoniła psa do budy. Ojciec zapalił papierosa. Widziałam, że był wściekły. Druga siostra polała mi kolano gencjaną.
– Ja się go sama boję skurczybyka – powiedziała roztrzęsiona, zakręcając buteleczkę. – Ten pies tylko brata słucha.
Kiedy na Plebanki przyjeżdżał stryj Sławek, młodszy brat ojca, zabierał mnie do Kocka na lody.
– Najlepsze są u pani Pączkowej – powtarzał.
Może sądził, że wciąż jestem dzieckiem. A ja już byłam prawie dorosła, jedynaczka, wychowana wśród starszych od siebie. Z porcją kulek, malinowych, jagodowych, waniliowych, stawałam koło schodków lodziarni i obserwowałam kocki rynek.
Czworobok z przystankiem pekaesu pośrodku, z jednej strony kościół, z trzech sklepiki w niskich budyneczkach. Zielona kipiel drzew, ławki obsadzone mężczyznami. Spod daszków ciemnych czapek przyglądało nam się wiele par oczu. Fascynował mnie ten widok, nieustępliwość ich spojrzeń. Nie odwracali wzroku, kiedy i ja na nich patrzyłam. Jakbym weszła na teren, który do mnie nie należał.
Kiedyś pchnęłam drzwi kościoła ciekawa, jak wygląda w środku. Nie wiedziałam, że trwa msza. Skrzypnięcie wrót – i wszyscy się odwrócili. Wbiło się we mnie kilkadziesiąt par oczu. Cofnęłam się przestraszona. Zostali za ciężkimi podwójnymi drzwiami. Stałam po drugiej stronie w upalnym słońcu i zastanawiałam się, co jeszcze nas dzieli.
Nie pamiętam, czy opowiedziałam ojcu o tym przeżyciu, o nagłym poczuciu absolutnego wykluczenia. Pewnie zachowałam to dla siebie, jak wiele innych spraw. Może się bałam, że będzie mu przykro, przecież robił wszystko, żebym pokochała Plebanki. Przyjeżdżał tu ciągle i niezmiennie, a jednak wciąż był tu obcy. Wszyscy z jakiegoś powodu byliśmy obcy.
„Przyjeżdżali do Kocka co niedziela, od końca wojny, pani dziadek i jego dzieci. Telepali się pekaesem, wysiadali na rynku, o tu. Pamiętam, jak stąd szli te trzy kilometry na Plebanki, w deszczu czy w słońcu. Aż się dziwiłam, że im się tak chciało jeździć tu co tydzień” – powiedziała mi wiele lat później znawczyni Kocka, regionalistka, pani Maria.
Dziś dojazd z Warszawy do Kocka zabiera samochodem nie więcej niż dwie godziny. W latach siedemdziesiątych pekaes toczył się pewnie dwa razy dłużej. Do połowy lat siedemdziesiątych wolne od pracy były tylko niedziele, zatem dziadek, ojciec, stryj i ciotka przyjeżdżali tu rano i wracali wieczorem tego samego dnia. Że też im się tak chciało.
Byłam w liceum, kiedy ojciec pokazał mi zdjęcie swojej matki. Przetrwało wojnę, dziadek znalazł je wśród starych dokumentów. „Zawieruszyło się”, powiedział ojciec. Zawsze mnie dziwiło, jak mało zostało po niej fotografii. Pamiątek nie było żadnych, zupełnie nic.
Ze zdjęcia w formacie pocztówkowym patrzyły dwie dziewczyny w letnich sukienkach. Starannie uczesane, modnie ubrane przysiadły jakby w przerwie na rozmowę. Blondynka z wąską twarzą wydawała się pewna siebie, patrzyła swobodnie w obiektyw. Ta po lewej stronie siedziała trochę bokiem, na ustach błąkał się nieśmiały uśmiech, w lekko skośnych oczach czaiło się poczucie humoru. Włosy miała brązowe, kości policzkowe wysokie. Jak ojciec, jak ja.
Rodzice, pochyleni nad zdjęciem, próbowali ustalić, kiedy zostało zrobione, i rozczytać na odwrocie nazwisko tej drugiej dziewczyny.
– Jest bardzo ładna. – Mama puknęła palcem w sylwetkę blondynki po prawej.
– Ma za duże dziurki w nosie. To Pola jest ładna – rzuciłam zaczepnie naraz czemuś zła.
Pola. Nazwałam ją imieniem, którym wołano ją w rodzinie.
Pola, nastolatka, moja rówieśniczka. Zobaczyłam ją wtedy po raz pierwszy. Byłyśmy w podobnym wieku, mogłybyśmy się polubić. Adoptowałam ją, moją babcię. Czy, jak dawniej mówiono, przysposobiłam.
Nie wiem, gdzie się podziało to zdjęcie, nigdy potem już go nie widziałam. Nie znalazłam go ani wśród rzeczy po ojcu, ani pomiędzy dokumentami mamy. Pytałam o nie krewną, która odziedziczyła pamiątki po dziadku Romanie, mężu Poli. Powiedziała, że nie ma żadnych zdjęć „tej pani”.
Ta pani. Jakby mówiła o intruzie. Jakby Pola zagrażała porządkowi rodzinnemu, temu na Grochowie czy temu zbudowanemu przez babcię Irenkę. Tak przecież nie było, rozumowałam. Pola nie była obca. W każdym razie już nie dla mnie.
Po tym, jak zobaczyłam ją na zdjęciu, pojęłam, czemu dziadek, ojciec, stryj i ciotka co tydzień jeździli na Plebanki. Zrozumiałam, że do niej jeździli, do żony, do matki. Przez miejsce chcieli z nią być.
Dziadek przerywał milczenie tak, jak potrafił. Podsuwał mi okruchy historii Poli i jej dzieci. Musiało mu być ciężko, bo byłam jeszcze mała, a wojenny nurt tej opowieści był przerażający. On sam nigdy mi nie powiedział, jak zginęła Pola, dowiedziałam się tego od ojca. Nie pamiętam słów, tylko to, że oprócz Niemców byli w tej opowieści również Żydzi. Wtedy już rozumiałam, że ta zbitka niosła w sobie nieuchronność.
W dniu komunii dziadek wręczył mi oprawiony w szkło obrazek.
– Matka Boska Jazłowiecka – powiedział. – Pamiątka z komunii twojego taty.
Wzięłam do ręki stary obrazek. Staliśmy w moim pokoju, klitce w bloku wypełnionej regałami, książki podpierał miś z NRD, gdzie mój ojciec wtedy pracował.
Dziadek powiedział, że komunia taty odbyła się w klasztorze niedługo po tym, jak uciekli z Plebanek wiosną czterdziestego trzeciego. Pola już wtedy nie żyła. Stryj Sławek i ciotka Magda byli mali, zabrała ich do Warszawy rodzina z Grochowa. Mój ojciec, najstarszy, skończył siedem lat i dziadek wziął go ze sobą na tułaczkę po lasach. Myśleli, że w klasztorze będą bezpieczni, ale zjawił się tam oddział ukraiński. Zabito zakonnice.
Nie pamiętam, czy dziadek opowiedział mi to wszystko właśnie wtedy. Może opiłki informacji, które układały się w obrazy, w wydarzenia po śmierci Poli, docierały do mnie przez kolejne lata. Możliwe jednak, że dowiedziałam się tej historii przy okazji komunii, bo zapamiętałam słowa dziadka: „Twój tata był wtedy mały”. I to, że staliśmy w moim dziecinnym pokoju z żółtymi zasłonami, a dziadek płakał.
Za każdym razem, gdy była mowa o śmierci Poli, coś nas od siebie oddalało. Trudno mi było dopasować obraz dziewczyny o nieśmiałym uśmiechu, mojej rówieśniczki, do wydarzeń zimy czterdziestego trzeciego. A tym bardziej do faktu, że stało się to bliziutko naszej chałupy.
Ale tamto zdjęcie, na którym Pola siedzi z koleżanką w letniej sukience, wywarło na mnie nieoczekiwany wpływ. Chciałam na Plebankach stać się „swoja”. Żeby las mnie przyjął, a nie tylko gościł. Bo to był jej las.
Jednak las to jedno, a ludzie to drugie.
Kiedyś wspięłam się po drabinie na strych chałupy. Miałam zakaz się tam tarabanić, bo w poszyciu krytego strzechą dachu ulepiły sobie gniazda szerszenie. „Trzy ugryzienia i po człowieku”, ostrzegano. Wlazłam mimo to. W starej skrzyni znalazłam pożółkłe listy adresowane do pracownika, który pilnował tu kiedyś lasu. „Szczęść Boże, w Bogu nadzieja, że zastaję cię w zdrowiu. U mnie...”. Dalej było, że ktoś poszedł do wojska, ktoś inny wyjechał do Lublina, innemu z kolei udało się dostać na studia.
Przebiegałam wzrokiem linijki pochyłych liter, aż trafiłam na znajome nazwisko. Pisano o dziadku Romku, że jego dzieci nie mają już pól, bo przyszła reforma rolna. A niedługo odbiorą im i las, pisał ten ktoś, bo to pewnie tylko dzierżawa, na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, a nie żadna rodzinna własność. I wtedy trzeba się będzie o ten las upomnieć, rozparcelować go między siebie, pisał ktoś, kto stąd wyjechał, na studia, do wojska, a może do pracy. Wyjechał do Lublina, Łukowa lub do Warszawy.
Zsunęłam się po drabinie. Zapytałam ojca o tę dzierżawę. Powiedział, że to nieprawda. Las był własnością Poli, a wcześniej należał do jej ojca. Po śmierci Poli Henryk przepisał majątek na trójkę jej dzieci, czyli mojego ojca, stryja i ciotkę. Resztę zabrano im po wojnie, ziemie uprawne i miejsce po domu.
Ojciec i stryj mówili, że z jego okien widać było pola Machczyńskich, te, które mijaliśmy, telepiąc się maluchem wyboistą drogą. Tamtędy przed wojną jeździły furmanki, na targ i z powrotem. W czasie wojny też jeździły, wypełnione ludźmi. Ojciec opowiedział mi o Żydach, że Pola ich ukrywała.
Nie wiem, czy wspomniał dziadkowi o listach, które znalazłam na strychu. Raczej nie. Pewnie chciał go chronić, tak jak dziadek chronił jego, gdy uciekali z Plebanek pół wieku wcześniej.
Listy ze strychu przepadły. Zbutwiały albo spłonęły, gdy stryj Roch, syn babci Irenki, spalił chałupę pamiętającą powstanie styczniowe. To było wtedy, gdy przestałam jeździć na Plebanki, po śmierci taty. Nie zdążyłam nic z niej wynieść, nie zdołałam zachować żadnej pamiątki.