Polacos - ebook
Polacos - ebook
Abraham i Mojżesz przybywają do Kostaryki w 1931 roku z kolumbijskiego więzienia, do którego trafili za nielegalne przekroczenie granicy. Przed głodem uratuje ich rosyjski samowar, jedyny wartościowy przedmiot przywieziony z Polski.
Rok wcześniej na statku Orinoco do Kostaryki przypływa czterech dwudziestolatków z Kałuszyna: Mendel, Josek, Jankiel i Judko. W Ameryce Centralnej zakładają fabrykę swetrów, ale szybko przerzucają się na kostiumy kąpielowe, bo nie przewidzieli, że w Ameryce będzie gorąco.
W latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku w Kostaryce osiedla się ponad pół tysiąca polskich Żydów.Obecnie wspólnota ta liczy dwa i pół tysiąca osób. Polaco to dla Kostarykańczyków wciąż Żyd lub handlarz, bo większość imigrantów trudniła się handlem obwoźnym.
Anna Pamuła zamieszkała w Kostaryce i przez pół roku słuchała opowieści polskich Żydów, którzy opuścili Polskę osiemdziesiąt lat temu. Odwiedziła też Polskę, Francję i Izrael, by znaleźć ślady ich przodków i zrozumieć, dlaczego musieli emigrować za ocean.
„Trzy staruszki z San José oraz Anna Pamuła prowadzą śledztwo, żeby sprawdzić, dlaczego Żydzi na Kostaryce nazywają się „Polacos” i co z tego wynika. Przeczytajcie koniecznie ten wciągający reportaż. Przekonacie się, że jesteśmy nierozłączni, nawet jeśli uciekamy przed sobą na drugą półkulę.” Ewa Winnicka
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-509-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie
Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu
Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u
Anjan Sundaran Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)
Iza Klementowska Szkielet białego słonia
Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)
Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)
Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio
Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku
Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
Drauzio Varella Klawisze
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki
Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew
Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)
Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)
Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)
Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)
Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii
Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)
Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc
W serii ukaże się m.in.:
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z PomorzaTrzy prządki
– Potrzebuję cię. Musisz przyjechać! – oznajmia pewnego dnia Guita. – Nie masz pojęcia, co odkryłyśmy… – Rozmowa zostaje przerwana.
Co kilka dni dzwonię do niej z jedynej we wsi budki telefonicznej. Drzewo obok zwykle owija swoim szorstkim futrem leniwiec. Dzieci zbiegają się z boiska naprzeciwko i przedrzeźniają mnie, udając, że prowadzą bardzo ważne rozmowy przez nieistniejący telefon. Wyjmuję z kieszeni szortów kartę zdrapkę i wstukuję znany na pamięć numer. Guita wita mnie melodyjnym głosem: „¡Buenas Ania! ¿Cómo estás vos?” . Zawsze opisuje w skrócie wydarzenia ostatniego tygodnia i szczegółowo opowiada o przygotowaniach do piątkowego szabatu, na który zaprasza całą rodzinę: czworo dzieci, trzynaścioro wnucząt i czworo prawnucząt. Lubi donosić, kto zmarł, ale robi to w taki sposób, jakby Izrael lub Ester wyjechali na wakacje. O wszystkim radośnie papla, snując te same historie dwa lub trzy razy, a ja nigdy nie mówię: „Guita, powtarzasz się”. Ona też słucha mnie uważnie, gdy opowiadam o życiu w Dominical, niewielkim miasteczku nad Pacyfikiem w Kostaryce, gdzie zamieszkałam w listopadzie 2009 roku. Po czterdziestu minutach rozmowy ciężka słuchawka przykleja mi się do twarzy. Drętwieje nadgarstek. Stopy i gumowe klapki pokrywa pył piaskowej drogi, którą co chwilę przejeżdżają warczące samochody terenowe.
Wracam w ciemnościach do domu. Nie chcę zapalać czołówki, bo zleciałyby się owady. Po odgłosach wiem, że zbliżam się do dżungli. Przybywa rechotu żab i wrzasków małp – wyjców. Coraz wyraźniej dobiega szum rzeki. Po półgodzinnym marszu jestem na miejscu. Sprawdzam, czy do środka nie wkradł się skorpion lub wąż, i wślizguję się do łóżka przez dziurę w moskitierze. Co noc mam nadzieję, że owady ją przeoczą, choć po kilku tygodniach w Ameryce Centralnej już tak bardzo się nie boję. Zamykam oczy. Wsłuchuję się w cmokanie gekonów i gruchanie ogromnych żab, które mieszkają w rzece naprzeciwko domu. W tle cykady, tysiące tykających budzików. Noc zdaje się trzeszczeć niczym fale radiowe. Ptaki co jakiś czas świergoczą, inne bulgocą jak wrząca woda. Dzięki dzieciakom z Dominical coraz lepiej rozumiem dżunglę, lekcje przyrody przypominają naukę słuchania koncertu jazzowego. Zaczyna padać deszcz. Grube krople jak pociski uderzają o blaszany dach. Zasypiam, zastanawiając się, co takiego odkryła Guita.
O świcie wyruszam do San José. Wrzucam ciężkie colones, kostarykańskie monety, do pojemnika służącego kierowcy za kasę. Śmieje się za każdym razem, gdy daje pasażerom bilet i mówi: „Pura vida”. W Kostaryce to rodzaj pozdrowienia, zastępuje wszystkie zwroty grzecznościowe. Dosłownie oznacza „czyste życie”. Autobus wspina się po mokrej od deszczu asfaltowej drodze. Po każdym ostrym zakręcie pasażerowie zaczynają chichotać, bo Kostarykanie na niebezpieczeństwo reagują śmiechem. Tak samo jest w samolotach – turbulencje ich rozśmieszają, jakby to były gilgotki. Potem rozmawiają o tym, co właśnie przeżyli, i znów śmieją się do rozpuku, trzęsą im się brzuchy, a czoła rosi pot. Autobus przejeżdża środkiem dżungli, z której czasem się wynurza, a ponieważ cały czas pniemy się pod górę, to z okien rozpościera się wtedy widok na szmaragdowy ocean i las niskich, soczyście zielonych drzew.
Guita mieszka w bogatej dzielnicy miasta. Znalezienie jej apartamentu za pierwszym razem zajęło mi godzinę. Adres, który podyktowała mi przez telefon, zajmował pół kartki A4: „Sto metrów za McDonaldem skręć w prawo na wschód, za sklepem z sukniami ślubnymi jedź pięćdziesiąt metrów na zachód. Zobaczysz stare drzewo. Przejedź za nim dwieście metrów prosto. Po prawej zbór Świadków Jehowy, a za nim nowoczesny blok z pomalowanymi na złoto drzwiami wejściowymi”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w Kostaryce nie ma nazw ulic ani numerów – oprócz ścisłego centrum w San José. Kody pocztowe zostały wprowadzone dopiero w 2014 roku, a sto metrów to umowna odległość od jednego skrzyżowania do drugiego. Nawet na produktach spożywczych adresy ich fabryk zajmują więcej miejsca niż lista składników (na opakowaniu chipsów: „Ciudad Colón, 100 m na południe od Domu Opieki Społecznej, 400 m na zachód i 100 m na południe”). Pytani o drogę ticos (popularny skrót od „Kostarykanów”) wskazywali uprzejmie, jak mam jechać, nie mając pojęcia, gdzie znajduje się złoty apartamentowiec.
Drzwi otwiera mi Alma, służąca Guity. Większość czasu spędzają wspólnie w kuchni, są prawie w tym samym wieku. Alma powtarzała mi wielokrotnie, jak bardzo się cieszy, że Guita nie prowadzi koszernej kuchni. Jej koleżanka pracuje u Żydów, którzy mają wszystko podwójne: dwa zlewy, dwa zestawy naczyń i sztućców. Dwa razy więcej roboty. I na co to? – dziwiła się Kostarykanka.
Alma prowadzi mnie do eleganckiego salonu. Guita wstaje z obitego kwiecistym materiałem krzesła i podchodzi mnie ucałować. Zawsze, gdy mnie tak ściska, myślę o mojej babci. Ma takie same włosy jak ona: ostrzyżone na krótko rudawe fale. Jest też niska, sięga mi do piersi. Jak babcia Jasia wkłada okulary głęboko na nos. Jej oczy robią się przez to nieproporcjonalnie duże. Guita przedstawia mnie swoim dwóm koleżankom, Ewie i Lili. Jako siedemdziesięciopięciolatka jest najmłodsza. Najstarsza to Ewa, urodzona w 1928 roku w Żelechowie. Przyjaciółki popijają słabą herbatę z porcelanowych filiżanek, pogryzając ciasto bananowe. Wymieniają się najnowszymi plotkami z synagogi. Guita opowiada dwa razy tę samą historię, ale żadna tego nie zauważa. Nagle odstawia filiżankę, spogląda na Ewę i Lilę, a potem zwraca się do mnie poważnym tonem:
– Piszemy historię Żydów w Kostaryce. Znalazłyśmy tajne dokumenty. Musisz nam pomóc. – Guita na chwilę znika. Wraca z czterema opasłymi księgami i kładzie je na stole.
Ewa o błękitnych oczach i białych lokach sięga do torebki. Na haftowanym obrusie rozkłada czystą kartkę w kratkę. W dłoni ściska niebieskie pióro. Pytam, czy mogę zerknąć do dokumentów, ale Guita mówi, że jeszcze nie. Musimy zacząć od początku – tłumaczy.
– Piszmy! – Ewa macha piórem. Trzy prządki patrzą na mnie wyczekująco.
– Nie ma czasu, bo do przyszłego tygodnia możemy nie żyć! – mówi Lila, na co wszystkie wybuchają śmiechem.
– Zacznijmy od anegdot – proponuje Guita.
Lila zapisuje na górze kartki „anegdotas”. Ewa ją poprawia:
– Napisałaś po polsku, po hiszpańsku to „anécdotas”.
Guita się denerwuje:
– Dziewczyny, to są detale, nigdy nie zdążymy, jeśli będziemy pisać jedno zdanie tygodniowo!
Ewa z Lilą ją ignorują i robią zakład o sto dolarów. Szukają na półce słownika, ale zagadują się i w końcu zapominają o sprzeczce. Rozmawiają o synach i wnukach, a Guita przypomina sobie pierwsze żydowskie przedszkole, które otwarto w Kostaryce w latach siedemdziesiątych. Lila kłóci się, że było to dziesięć lat wcześniej. Wtedy Ewa bardzo cicho mówi do mnie, jak w drodze do szkoły w Żelechowie Polki rzucały w nią kamieniami. W jej sztetlu mieszkało niewielu Polaków, ale wystarczająco dużo, by zatruć im życie.
– Opowiedz więcej – proszę, ale Ewa spuszcza głowę i szepcze, że nie chce. Rumieni się przy tym, przeprasza. Dopiero pięć lat później zdecyduje się na rozmowę. Zajęte kłótnią Guita i Lila nie zwracają na nas uwagi. Zerkam na grube księgi oprawione w bordową skórę. Udaje mi się odczytać złoty napis na grzbiecie: Comisión Investigadora. Komisja Śledcza.
– To może pierwsza anegdota o tym, jak Żyd został papieżem? – chichoczą.
– Pamiętam, że siedzieliśmy z moim mężem Carlosem w salonie, o tutaj. – Guita wskazuje na różową kanapę w kwiatki. – Nagle zadzwonił telefon. Odebrał Carlos. Nie zapomnę wyrazu jego twarzy: najpierw podniósł brwi ze zdziwienia, potem zmarszczył czoło, próbując zrozumieć. Tłumaczył po hiszpańsku: „Tak, polaco, tak jak i ja. Ale ja jestem Żydem, a on nie. Polaco to Żyd, zgadza się. Ale on nie jest Żydem”. Nic z tego nie rozumiałam! Gdy odłożył słuchawkę, wytłumaczył, że dzwonił nasz kostarykański przyjaciel, by pogratulować nam papieża Polaka! Tylko nie mógł zrozumieć, jak to jest, że my jesteśmy Żydami, a mimo to papieżem został jeden z nas, polaco. Skręcaliśmy się ze śmiechu. Carlos zaraz obdzwonił wszystkich kolegów, żeby im to opowiedzieć. Tego wieczoru w Kostaryce wznosili toasty chyba wszyscy polscy Żydzi: „Mamy papieża, mazeł tow!”.
– W Kostaryce „polaco” to Żyd lub handlarz – tłumaczy Ewa. – Gdy nasi ojcowie przyjechali tu w latach trzydziestych, przedstawiali się jako Polacy, bo byli z Polski. Wszyscy zajmowali się handlem obwoźnym, więc z czasem „polaco” stał się synonimem słowa „handlarz”, w jidysz „klapper”. Czasownik „polaquear”, dosłownie „polakować”, oznacza sprzedaż towaru od domu do domu. Obecnie Żydzi już się tym nie trudnią, robią to Nikaraguańczycy, wciąż nazywani „polacos”.
Ewa pokazuje mi w gazecie reklamę: Mercadería Para Polaqueo, Ropa Para Polacos . Na Polaków i Żydów teraz mówi się „poloneses” i „judíos”
– A pamiętacie opowieść o Heli, która krzyczała w porcie, że chce innego tatę? – pyta Lila. – Z reguły było tak, że do Kostaryki najpierw płynął ojciec, pracował jako klapper i po trzech, czterech latach, gdy uzbierał wystarczająco dużo pieniędzy, wysyłał żonie i dzieciom bilety na statek. Większość z nas wychowała się bez ojca, zapominaliśmy więc, jak wygląda. Hela, która miała wtedy pięć lat, po zejściu na ląd zaczęła głośno płakać. Nigdy nie widziała osób o czarnym kolorze skóry, a w porcie w Limón większość pracowników była Jamajczykami lub rdzennymi mieszkańcami wybrzeża karaibskiego. „Nie chcę czarnego taty!”, krzyczała Hela po polsku.
– Moje dzieci uwielbiały opowieści „Tatusia” o jedzeniu owoców ze skórką – przypomina sobie Guita. – „Tatuś” to był ojciec mojego męża Carlosa. Nazywaliśmy go tak po polsku. W Krakowie nigdy nie jadł bananów ani pomarańczy. Gdy pierwszy raz zobaczył kiście bananów w Curaçao, wydały mu się znacznie większe od tych, które widział w Polsce. Statek zacumował w porcie karaibskiej wyspy, a po pokładzie od razu rozeszła się plotka, że dziesięć kilogramów bananów kosztuje śmiesznie mało. Kupili więc z Carlosem i innymi Żydami tyle, ile mogli zmieścić w niewielkich kajutach. Zjedli po kilka, ale owoce były twarde. Całą noc bolały ich brzuchy. Dopiero w Kostaryce obyci z egzotycznym jedzeniem ziomkowie wytłumaczyli im, że to platany, czyli banany do smażenia.
– Musimy napisać też o podziale na żółtych i zielonych Żydów – dopowiada Ewa. – Niedojrzały platan jest zielony, dopiero po kilku dniach staje się żółty i wtedy można go zjeść. Gellers, czyli „żółci”, to byli polscy Żydzi, którzy przybyli do Kostaryki przed wojną, w latach dwudziestych i trzydziestych. Wiedzieli już wszystko o nowym kraju. Griners nazywaliśmy tych, którzy przyjechali po wojnie, bo guzik wiedzieli. Byli zieloni.
– Ale zacznijmy od początku, bo się zgubimy. Kto tu przyjechał pierwszy i dlaczego? – Lila zapisuje tytuł kolejnego rozdziału.
– Ja znam pana, który uciekł do Kostaryki, bo nie chciał się żenić ze swoją narzeczoną – śmieje się Ewa. – Ale tego nie możemy przecież napisać!
– Właśnie powinnyśmy – nie zgadza się Guita. – Przecież na tym polega życie.Tropikalna kraina Shangri-La
Nigdy nie dotarłabym do Ameryki Centralnej, gdybym w 2007 roku nie wyruszyła samochodem w podróż po Europie. Kraków pożegnałam we wrześniu, a dopiero w grudniu dotarłam do Grecji. Nocowałam u poznanych po drodze ludzi. Któregoś dnia, gdzieś w Chorwacji, zadzwoniła mama i powiedziała, że według babci Jasi możemy być Żydami. Babcia przeczytała książkę o wspólnocie żydowskiej w Chorzelach, gdzie się urodziła, i kobiety ze zdjęć wydały jej się bardzo do niej podobne. Całe życie zastanawiała się, skąd ma czarne włosy i ciemną karnację. Poza tym matka jej ojca nie została pochowana na cmentarzu katolickim.
– Nic pewnego, ale mamy trop. Szkoda, że cię nie ma, bo rodzina jest wzburzona. Mogłabyś ostudzić atmosferę. Gdy na niedzielnym obiedzie powiedziałam o możliwości istnienia żydowskich przodków, jeden z twoich kuzynów się obruszył: „Wszystkim mogę być, ale nie Żydem! Dziękuję bardzo!” – relacjonowała mi przez telefon mama.
Marzyła mi się żydowska prababcia. Moja prababcia Jadzia przemycała przez granicę polsko-rosyjską futra i diamenty, ale długo wyobrażałam sobie, że gdyby okazała się Żydówką, byłoby jeszcze ciekawiej. To był nastoletni romantyzm. Zawsze lubiłam stawiać się w opozycji do grupy większościowej. Jak mój tata ateista, który kiedyś, tuż przed modlitwą wigilijną, spytał naszą katolicką rodzinę, co sądzi o adopcji dzieci przez homoseksualistów. Lubiłam przemieszczać się po peryferiach. Byłam ciekawa, co dzieje się na styku dwóch światów. Wszędzie szukałam śladów mniejszości. W Słowenii najchętniej rozmawiałam z Włochami. W Kosowie i Czarnogórze z Romami. W Bośni najlepiej czułam się w Sarajewie, gdzie obok meczetu znajdują się cerkiew, synagoga i kościół katolicki.
W greckich Salonikach poznałam starsze żydowskie małżeństwo – Marie i Miko Alvów. Czytali mi Torę w ladino, zabrali na nabożeństwo i na cmentarz. To od Marie, która w 1944 roku, mając dwanaście lat, uciekała przed Niemcami dziurawą barką do Izmiru, dowiedziałam się o istnieniu Żydów sefardyjskich w obu Amerykach i na Karaibach. To ona jako pierwsza wspomniała o polacos. Słyszała, że przed wojną w Kostaryce osiedliło się dużo polskich Żydów. Nie wiedziała nic więcej.
„Costa Rica zapełnia się wędrownymi handlarzami polskimi ze szkodą dla handlu narodowego i w towarzystwie kobiet niepewnego zachowania” – przeczytałam rok później w książce o Polonii w Ameryce Południowej. Zdanie to zawarte było w liście z 1931 roku od Teodora Picada Michalskiego, piłsudczyka, a zarazem kostarykańskiego polityka, do polskiego ambasadora w Waszyngtonie. Skąd w Ameryce Centralnej wzięli się polscy kupcy? Chciałam to sprawdzić. Z niewielkiego pliku dokumentów w Archiwum Państwowym w Warszawie wywnioskowałam, że byli Żydami, nie znalazłam jednak na ten temat ani jednej książki. Byłam wtedy na studiach magisterskich na kierunku stosunki etniczne i migracje międzynarodowe na Uniwersytecie Jagiellońskim, więc zaaplikowałam o stypendium Sylff (The Ryoichi Sasakawa Young Leaders Fellowship Fund), by móc rozpocząć badania w Kostaryce. Skontaktowałam się z Sabiną Cukierman, która prowadziła w Kostaryce hotel. Informacje o niej znalazłam na forum czasopisma „Plotkies” wydawanego przez Reunion’68 – stowarzyszenie polskich Żydów emigrantów. Sabina napisała do mnie: „Mieszkam w Kostaryce od dziesięciu lat i mam niewiele wspólnego z polskimi Żydami w tym kraju. Opuściłam Polskę po 73-ym roku i spędziłam prawie 25 lat w Kanadzie. Ale… kiedy mieliśmy tutaj polską ambasadę (zlikwidowaną pod koniec 2008 roku), poznałam wielu polskich Żydów, to w większości raczej starsi ludzie, którzy sami byli emigrantami z Polski i garnęli się do języka i kultury. Nie wiem, czy wiesz, że żył w Kostaryce (niestety nie pamiętam nazwiska) człowiek, który powiadomił świat o masakrze w Jedwabnem. Nie wiem, czy ma potomstwo. Umarł przed moim przyjazdem do Kostaryki. Nie wiem, czy Ci mogę pomóc, ale jeżeli myślisz, że tak, to chętnie się wciągnę. Daj znać. Sabina”.
Sięgnęłam do My z Jedwabnego Anny Bikont. W 2001 roku wybrała się do Kostaryki, by poznać rodzinę Szmula Wasersztejna. To na podstawie jego świadectwa, sądowych akt z powojennego procesu i wspomnień z Jedwabieńskiej księgi pamięci Jan Tomasz Gross napisał Sąsiadów.
„W drodze powrotnej opowiadam taksówkarzowi – pisze Bikont – że przyjechałam z Polski, bo o jednym Żydzie z Kostaryki jest u nas głośno. Przytakuje z dumą, jakby chodziło o bogactwo naturalne.
– O tak, my tu mamy wielu znanych Żydów: minister transportu, kultury i kandydat na wiceprezydenta.
– Podobnie jak mój ojciec, dziewięćdziesiąt procent kostarykańskich Żydów pochodzi z Polski – opowiadał nam dzisiaj Izaak . – Największa imigracja była w 1931 roku, druga fala w 1945 roku. Żydzi odgrywają tu znaczącą rolę w polityce. Byliśmy pierwszym państwem, które uznało, że Jerozolima jest stolicą Izraela.
Znajduję zdanie w pamiętniku Wasersztejna: »Nazywali mnie w interesach ‘Polacos’, ale to nie było ani gorzej, ani lepiej, bo Kostarykanom nie robi to różnicy, kim się jest«”.
Po kilku miesiącach, w październiku 2009 roku, znalazłam się w samolocie do Kostaryki. Dostałam stypendium na cały rok akademicki. W fioletową walizkę spakowałam dwa stroje kąpielowe, cztery koszulki oraz parę spodni i ruszyłam w drogę z przesiadką w Nowym Jorku, gdzie miałam nocleg u przyjaciółki na Manhattanie. W książkach i przewodnikach wyczytałam, że Kostaryka to niewielkie państwo położone w Ameryce Centralnej. Wielu myli je z „Korsyką”, ale to nie wyspa. Na południu Panama, na północy Nikaragua. To „Szwajcaria Ameryki Centralnej”, „tropikalna Shangri-La”. Wielokrotnie uznawano ją za najszczęśliwszy kraj na ziemi. Od 1949 roku Kostaryka nie ma armii, więc wszystkie pieniądze inwestuje w edukację, zdrowie i emerytury. To oaza demokracji na kontynencie dyktatur i krwawych rewolucji. Po kilku dniach w Nowym Jorku wsiadłam do żółtej taksówki. Kierowca z Barbadosu, myśląc, że jestem gwiazdą rocka z Europy Wschodniej, zaproponował mi małżeństwo, ale odmówiłam, tłumacząc, że najpierw muszę się dowiedzieć, skąd polscy Żydzi wzięli się w Kostaryce.
– A czy wiesz, że na Barbadosie też mamy Żydów?
Pomyślałam, że jeszcze nikt mnie w ten sposób nie podrywał.
– Ponoć kiedyś byli piratami, teraz zostało ich niewielu.
Na lotnisku od razu to sprawdziłam. Na stronie o karaibskich Żydach przeczytałam, że w 1931 roku na Barbados dotarł przez przypadek Mosze Altman z Lublina. Płynął do Wenezueli, ale jego statek zakotwiczył na karaibskiej wyspie, która wydała mu się tak urokliwa, że postanowił zostać. Zajął się handlem obwoźnym, sprowadził na Barbados kilkadziesiąt rodzin z Polski przed wojną i po wojnie. Rodzina Altmana wciąż mieszka na wyspie.
Po wylądowaniu w Kostaryce celnik wręczył mi kolorową ulotkę z rysunkiem małpki: „Welcome to Costa Rica! Punkt pierwszy: zawsze zamykaj samochód, nawet od wewnątrz. Punkt drugi: jeśli złapiesz gumę albo ktoś powie, byś zjechał na pobocze lub będziesz śledzony, nie zatrzymuj się. Poszukaj najbliższego komisariatu policji albo tłocznego supermarketu. Punkt trzeci: jeśli musisz skonsultować mapę, zrób to w ustronnym miejscu albo poproś o pomoc policjanta. Nie rób tego przy obcych”. Czy na pewno wylądowałam w Szwajcarii Ameryki Centralnej? Przez miesiąc pomieszkiwałam u znajomych Kostarykanów, najpierw u Lisette, a potem u Mario, w którego domu czułam się jak na planie filmu Almodóvara – każda ściana wymalowana była na inny kolor: blady róż, papaja, kakao. W pierwszym tygodniu pobytu załapałam się nawet na kostarykańskie święto Halloween, obchodzone zupełnie jak w Stanach Zjednoczonych, i dzięki temu już wiedziałam, że ticos chcą, by wszystko tu było takie jak tam. Duże domy dekorują zagranicznymi meblami, dzieci wysyłają do prywatnych szkół, a ryż z fasolą zastępują zimnym mlekiem z płatkami, mimo deklarowanej nienawiści do gringos, których absolutnie nie można nazwać „Amerykanami”. Byłoby to obraźliwe dla wszystkich mieszkańców Ameryki Centralnej i Południowej.
Lisette uczyła mnie, jak się poruszać po San José: nigdy po zmroku, nigdy sama, nigdy skrótem przez park. Doradziła mi nie brać portfela, a kilka banknotów schować do skarpetki. Nie rozmawiać przez telefon na ulicy, plecak nosić z przodu. Ignorowałam jej zalecenia, dopóki nie zostałam okradziona. Dwa tygodnie po przyjeździe spacerowałam w parku po zmroku. W pewnej chwili usłyszałam tuż za mną szybkie kroki. Młody, sięgający mi do brody chłopak kazał mi się zatrzymać i oddać mu całą zawartość torby. Popatrzyłam na niego nieprzytomnie i odpowiedziałam łamanym hiszpańskim, że to niemożliwe. Mam tam wszystko – przekonywałam go nieporadnie. Dyktafon, pieniądze i komputer. Był zbity z tropu. Podrapał się po głowie, a ja szybko dodałam, że za to mogę mu dać dwadzieścia dolarów. Skinął, wziął banknot i wrócił do parku. Cała się trzęsłam. Od tej pory chodziłam po mieście bez bagażu albo jeździłam taksówkami. Niedługo potem kupiłam czarnego isuzu troopera, stary terenowy samochód, którym od razu udałam się do Sabiny Cukierman. Chciałam mieszkać z dala od miasta, bo w San José wszyscy chowali się za drutami kolczastymi i kratami w oknach. W obawie przed złodziejami ticos wynajmują drogie mieszkania w rezydencjach jak z amerykańskich seriali, z monitoringiem i strażnikiem, który przeszukuje bagażniki ich gości.
Hotel Sabiny znajduje się w Hatillo, dwieście kilometrów od San José. Najbliższym „miastem” jest Dominical. Ma około siedmiuset mieszkańców. To najbardziej upalne i wilgotne miejsce w Kostaryce. Wcześnie rano, zanim z łóżek zwleką się pierwsi surferzy, przypomina zakurzone kowbojskie osady. Bar, szeryf i kilka drewnianych, walących się domów. Wieczorami zamienia się w hipsterskie centrum rozrywki: z głośników wegańskiej restauracji Mono Congo gra muzyka reggae, w barze Tortilla Flats siedzą amerykańscy surferzy, piją świeże soki z mango i jedzą placki z platanów. Jedyna, niewyasfaltowana droga prowadzi przez miasteczko na plażę. Czarny, palący w stopy piasek przykleja się do skóry, a zmieszany z solą morską szczypie. Nie zmywa go nawet silny strumień wody spod prysznica.
Pierwsze kilka dni mieszkałam u Sabiny, w Albergue Alma de Hatillo, przytulnym hotelu w głębi lądu. Sabina przyjechała tu w 1999 roku. Był to, jak wspomina, czas na zmianę życia. Do Kanady dostała się w 1975 roku z Wrocławia, a urodziła się w 1945 roku w Uzbekistanie. W wieku trzydziestu lat już nie czuła, by miała cokolwiek do zrobienia w Polsce. Pracowała jako inżynier elektryk w fabryce w Oświęcimiu, gdzie znajdowały się jeszcze puszki z niemieckim napisem „Zyklon B”. Jako dziecko prosiła mamę, by uszyła jej białą sukienkę, bo chciała iść w procesji, rzucać kwiatki i śpiewać wraz z koleżankami: „Święty, Święty, Pan Bóg Zaklęty!”. Mama zwlekała, aż pewnego dnia oznajmiła córce, że to niemożliwe, bo jest Żydówką. Więcej o tym nie rozmawiały. Zresztą Sabina już się tego domyślała. Pewien siedmiolatek, najśliczniejszy chłopiec w piaskownicy, gdy jako czterolatka zalotnie klepnęła go po ramieniu łopatką do piasku, syknął jej do ucha: „Odwal się, Żydówo”. Innym razem, w pierwszą noc na kolonii, do pokoju weszła opiekunka i gasząc światło, powiedziała: „To teraz, dziewczynki, zmówcie paciorek i idźcie spać”. Nie wiedząc, co to paciorek, zaczęła powtarzać: „Paciorek, paciorek, paciorek…”, aż usnęła.
W Polsce zawsze marzyła, by mieć balkon.
– We Wrocławiu po wojnie mieszkałam z rodzicami w poniemieckim budynku, z jednym skrzydłem urwanym podczas oblężenia miasta. Po jego odbudowaniu zameldowano tam rodzinę, która, by dojść do swojego lokum, musiała przechodzić przez nasze. Było ciasno. W Toronto czułam się nieswojo. Nie chciałam tak żyć: praca, zatłoczone metro i zakupy w ogromnych sklepach, gdzie niby było wszystko, ale dla duszy nic. Brakowało mi kontaktu z naturą – opowiadała mi.
W Kostaryce, po trzech miesiącach pobytu, szła przez dżunglę do domu. Dywan wysokiej trawy o soczystym, zielonym kolorze porastał wzgórze jej posiadłości. W dali widziała las namorzynowy, wijące się niczym węże szare, poskręcane drzewa. Sabina poczuła wtedy, że znalazła swoje miejsce na ziemi. Wreszcie miała balkon: dziesięć hektarów tarasu z widokiem na ocean.
Sabina pokazała mi ze swojego tarasu gęste, niskie bananowce, a także pejibaye, czyli tak zwane palmy brzoskwiniowe, które są wyższe od kokosowych, ich liście bardziej puszyste, a pod korą kryje się palmito, serce palmy.
– Powąchaj – powiedziała, podtykając mi pod nos kilka małych, wąskich listków. Pachniały jak goździk, ale to był cynamon.
Zastanawiałam się, czy w latach trzydziestych polscy Żydzi, tak jak ja teraz, pobierali lekcje o przyrodzie. Sabina się zaśmiała.
– Musieli coś jeść, więc pewnie szybko nauczyli się odróżniać platany od bananów.
Kobiety podglądały sąsiadki gotujące ryż i czarną fasolę, ziemniaków i kapusty nie było. Więcej nie potrzebowali wiedzieć, przecież przyjechali tu, żeby żyć i prowadzić biznes, a nie uczyć się o drzewach cynamonowych!
Sabina pomogła mi wynająć dom w Dominical, chatkę krytą blachą bez szyb w oknach. Czynsz wynosił dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Dopiero później dowiedziałam się, dlaczego nie zostałam okradziona jak wszyscy gringos w okolicach: właściciel był związany z lokalną siecią dilerów narkotykowych. Poszedł siedzieć, bo uciął komuś głowę maczetą. Wydarzyło się to kilka dni przed moim powrotem do Europy, w maju 2010 roku.
Dom leżał nad wartką rzeką Barú, która trzy kilometry dalej uchodzi do Pacyfiku. Codziennie wraz ze wschodem słońca obserwowałam z łóżka jej sploty. Zamiast ścian na poddaszu domu były ogromne moskitiery, niewiele więc dzieliło mnie od dżungli. Czasem przez dziury w pajęczym materiale wpadały błękitne kolibry, wtedy wspinałam się po drewnianej konstrukcji domu i starałam się je łapać. Szamotały się w zamkniętych dłoniach, a potem uciekały przerażone w stronę rzeki. Za radą dzieci z wioski, które śmieszył mój brak znajomości ich świata, w łazience suszyłam czerwone kwiaty. Nietoperze nie znoszą ich zapachu. Mimo to za każdym razem zakradałam się do toalety niczym szpieg, szukając zwisających z prysznica brązowych, włochatych stworzonek albo nienaturalnie dużych koników polnych, które lubiły przysiąść na desce klozetowej, lub pokrytych czarnym futerkiem pająków wielkości pięści. W nocy robiło się tak ciemno, że chodziłam po domu ze świeczką, a że mam dużą wadę wzroku, bez soczewek wszystko było nieostre, znacznie większe i straszniejsze. Sąsiedzi opowiadali mi o nietoperzach wampirach, a potem śniłam, że w nocy przegryzają moskitierę. Budziłam się przerażona i zaczynałam nasłuchiwać dżungli, która huczała i dudniła, coś w niej wrzeszczało i zawodziło. Ale powoli wschodziło słońce i lepka, granatowa noc chowała się pod leśną ściółkę, a ja zaczynałam oddychać spokojniej.
Po kilku tygodniach w Dominical znalazłam pracę jako kelnerka w lokalnej restauracji San Clemente Bar and Grill. Uczyłam się intensywnie języka hiszpańskiego. Przez znajomość portugalskiego sporo rozumiałam, ale nie potrafiłam jeszcze swobodnie prowadzić rozmowy. Do San José wróciłam na początku grudnia, jak tylko dostałam zgodę od Guity Grynspan, ówczesnej dyrektorki Centro Israelita Sionista de Costa Rica, na zwiedzenie synagogi, muzeum żydowskiego, a także przeprowadzenie rozmowy z Randallem, jego kustoszem. Kostarykańskie centrum wspólnoty żydowskiej to ogromny betonowy budynek zaprojektowany przez Susanę Weisleder, architektkę z Wenezueli. Kontrola przed wejściem trwała kilkadziesiąt minut. Strażnicy patrzyli podejrzliwie na mój paszport, dyktafon i aparat. Rabin nie miał czasu ze mną rozmawiać, a potrzebna była jego zgoda, bym mogła się spotkać z najstarszymi członkami wspólnoty, którzy każde popołudnie spędzają w Corona de Oro, domu opieki za synagogą. Przychodziłam więc do Centro Israelita codziennie i pytałam o rabina, ale nie udało mi się z nim umówić. Któregoś dnia, gdy po raz kolejny krążyłam po muzeum, Randall przedstawił mnie niewysokiej, starszej pani.
– Ja też jestem z Polski! – ucieszyła się na mój widok. – Blauowa! – dygnęła żartobliwie i wręczyła mi wizytówkę: Guita Weinstock de Blau. – Mój mąż był z Krakowa! Proszę przyjść do mnie do domu, wszystko pani opowiem i dam telefony do osób pamiętających jeszcze lata trzydzieste. Rabin już niepotrzebny! – zaświergotała.
Spędziłam u Guity wiele godzin na rozmowach, nocowałam w jej pokoju gościnnym i jadłam gołąbki podczas szabatu. Guita pomogła mi opracować listę osób, z którymi przez pół roku prowadziłam wywiady. W sumie spotkałam się z trzydziestoma osobami, z kilkunastoma wielokrotnie. Guita zerkała do swojego czarnego kalendarza, dyktowała numery telefonów i wtrącała parę słów komentarza:
– Enrique Boruchowich, niestety w stanie wegetatywnym, niczego się nie dowiesz. Dora de Lustig, alzheimer, wszystko jej się poplątało. Moises Rochwerger, alzheimer. Gueña… chyba nie żyje, nie pamiętam już, czy to był jej pogrzeb, na którym byłam w zeszłym tygodniu.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected]
[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie I