Połączyły ich gwiazdy - ebook
Połączyły ich gwiazdy - ebook
Czasami nawet przeznaczeniu trzeba trochę pomóc...
Gdy przyjaciele z dzieciństwa, Justine (sceptyczny Strzelec) i Nick (wierzący Wodnik), wpadają na siebie w dorosłym życiu, romantyczna odmiana ich losów wydaje się nieunikniona. Przynajmniej tak sądzi Justine. Zwłaszcza gdy dowiaduje się, że Nick jest wyznawcą astrologii, którego decyzjami kierują gwiazdy, a dokładnie horoskopy w ulubionej gazecie. Do której, tak się akurat składa, pisuje też Justine. Gdy Nick uparcie się w niej nie zakochuje, Justine postanawia wziąć horoskop Nicka, i samo Fatum, w swoje ręce. Ale Nick nie jest oczywiście jedynym Wodnikiem dokonującym ważnych wyborów na podstawie tego, co napisano w horoskopie...
Połączyły ich gwiazdy to urocza, inteligentna i wzruszająca historia miłosna o przyjaźni, przypadku i tym, jak radzimy sobie z wyborami, z którymi trudno mierzyć się samotnie.
„Super książka! To powieść o ludzkim odruchu polegania na innych, gdy się zagubimy. Każdy może odnaleźć się nie tylko w pełnych życia postaciach, podobnych do odległych, a przecież tak dobrze znanych bliźnich, ale w sposobach radzenia sobie z decyzjami, z którymi nie umiemy zmierzyć się sami: w telefonach do matek, znajomych, w których przeglądamy się niczym w lustrach, w horoskopie na ostatniej stronie gazety. Wielki triumf”.
Josie Silver, autorka Jednego dnia w grudniu
„Nie musicie interesować się astrologią, żeby zaczytywać się w książce Połączyły ich gwiazdy. Minnie Darke napisała przenikliwą, zabawną i ciekawą komedię romantyczną, która stopiła lód mego zimnego, sceptycznego (Bliźnięta/ księżyc w Strzelcu) serca. Przewiduję, że też się nie obronicie przed tą książką".
Lisa Gabriele, autorka The Winters
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-711-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nicholas Jordan urodził się nie pod gwiaździstym niebem, jednak w szpitalu w Edenvale — skromnym ceglanym budynku na obrzeżach miasteczka, w którym działały cztery puby, żaden bank, jeden basen i sześć klubów, a latem nakładano nieznośne dla wszystkich ograniczenia w zużyciu wody. Szpital otaczały klomby jasnoróżowych bugenwilli i prostokąty spragnionej dżdżu trawy. W chwili narodzin Nicka niebo nad dachem z rozgrzanej blachy miało barwę rozpalonego błękitu, typową dla środka lutowego dnia na półkuli południowej.
A przecież gwiazdy były. Za bezchmurnym żarem troposfery, ozonowym płaszczem stratosfery, za mezosferą i termosferą, jonosferą, egzosferą i magnetosferą znajdowały się gwiazdy. Całe miliony układające się w desenie i precyzyjną konfigurację, która na zawsze zapisze się na duszy Nicholasa Jordana.
Joanna Jordan — Baran, właścicielka salonu fryzjerskiego Uppercut w Edenvale, autorka niebywale celnego kosza dla drużyny netballowej Edenvale Stars i dwukrotna zdobywczyni tytułu Miss Eden Valley — po narodzinach syna nie rozmyślała za dużo o gwiazdach. Nieprzytomna ze szczęścia i wyczerpania, na jedynej szpitalnej sali porodowej wpatrywała się w twarz małego Nicka, szukając na niej wpływów bardziej przyziemnych.
— Ma twój nos — mruknęła do męża.
I nie myliła się. Maluch miał doskonałą, miniaturową replikę nosa, który znała i kochała na twarzy Marka Jordana — Byka, barczystego obrońcy Australian Rules, który wyrósł na doradcę finansowego w koszulce polo i wielbiciela serników, bez nadziei zakochanego w długonogich kobietach.
— Ale twoje uszy — zauważył Mark. Czuł, że ma nieproporcjonalnie wielkie dłonie, gdy odgarniał kosmyk ciemnych włosów, które porastały główkę noworodka.
Tak to Joanna i Mark przypatrywali się synowi i znajdowali źródła jego policzków, czoła, palców u rąk i nóg. Odnaleźli ślad brata Marka w szerokim rozstawieniu oczu i odrobinę matki Joanny w pełnych wyrazu ustach małego.
Nigdzie jednak nie znajdowali — i nawet nie przyszło im na myśl, żeby szukać — odcisków palców Sadalsuuda, żółtego nadolbrzyma płonącego jakieś pięćset trzydzieści siedem lat świetlnych od Ziemi. Ani mniej wyrazistego dotyku Mgławicy Ślimaka i w ogóle żadnego innego z ciał niebieskich w obrębie rozległej konstelacji Wodnika, w którego domu w czasie urodzin ich dziecka gościło Słońce.
Astrolog patrzący na zarys losu w horoskopie małego Nicka powiedziałby być może, że dziecko wyrośnie na oryginała, ba, wręcz ekscentryka, osobę twórczą i troskliwą, ale z tak mocną żyłką rywalizacji, że rodzeństwo będzie wolało zajadać brukselkę, niż grać z nim w Monopoly. Będzie przepadał za balami przebierańców i brał do domu każdego wygłodniałego psa czy zapchlonego kota, na którego się natknie.
Ten sam astrolog mógłby pozwolić sobie na ciepły uśmiech, przepowiadając, że w wieku mniej więcej piętnastu lat Nick zacznie na serio wierzyć w gwiazdy. Nickowi spodoba się to, że jest Wodnikiem. Będzie kojarzył ten znak z nowatorskim i oryginalnym myśleniem, latem z festiwalami muzycznymi i gorącymi młodymi hippiskami, które pachną paczulą i seksem.
Jednak w dniu narodzin nie było przy Nicku żadnego astrologa, a jedyna przepowiednia na jego temat wyszła z ust koleżanki Joanny Jordan, Mandy Carmichael. Mandy — Bliźniak, ulubiona pogodynka regionalnej stacji telewizyjnej, z dołeczkami w policzkach, promienna, świeżo upieczona żona oraz fanka Abby — zaraz po pracy jak dobra wróżka zjawiła się w szpitalu. Jej twarz wciąż pokrywała gruba warstwa podkładu i kobieta z trudem łapała równowagę na szpilkach, niosąc ogromnego niebieskiego misia z pluszu i wiązankę chryzantem z supermarketu. Miś po chwili wylądował wygodnie na krześle, chryzantemy w słoiku po przetworach Fowlera, a Mandy stała boso przy łóżku, z niezwykłą delikatnością trzymając na rękach pierworodnego koleżanki.
— Mały Wodnik, tak? — mówiła, a oczy zaszły jej mgiełką. — Tylko nie spodziewaj się, że będzie taki jak ty albo Mark, JoJo. Wodniki są inne. Prawda, kruszynko?
— No, byle tylko lubił sport — rzuciła lekko Jo. — Mark kupił mu już rakietę do tenisa.
— Więc prawdopodobnie zostanie artystą. Albo tancerzem. Prawda, skarbie?
Mandy wsunęła palec w zwierającą się gwiazdkę dłoni Nicka i na chwilę zamilkła, co było do niej niepodobne. Potem stwierdziła:
— Jo, on jest piękny. Po prostu piękny.
Gdy wyszła ze szpitala, zapadł już zmierzch. Przywiał wietrzyk tak delikatnie chłodny, jak melancholijny nastrój, który ogarnął ją, gdy stąpała boso po kłującej trawie w stronę parkingu. Po przydymionym granacie nieba na zachodzie snuły się niskie różowawe chmury, za to na wschodzie przez gęstniejące ciemności przebiło się już kilka gwiazd. Mandy siadła za kierownicą i przez dłuższą chwilę je obserwowała. W nozdrzach czuła woń noworodka.
W najbliższy piątek na Curlew Court — ślepym zaułku w nowej części Edenvale, pełnej betonowych krawężników i parterowych domów z dachami krytymi blachą Colorbond, pokoszonymi trawnikami i sadzonkami eukaliptusów w plastikowych osłonach — Drew Carmichael opadł na plecy z okrzykiem „Wow”.
Obok niego na trampolinie sąsiada leżały pusta butelka po baileys irish cream, dwa brudne kieliszki i jego spocona, uśmiechnięta, skąpo odziana żona. Drew — Waga, konsultant do spraw rolnych, amator lotnictwa, znawca Pink Floyd i nieustraszony gitarzysta występujący przed lustrem w sypialni — niecałą godzinę temu wrócił z dwutygodniowej delegacji i miał uczucie, że został z całym rozmysłem zgwałcony. Wręcz wyssano z niego wszystkie soki. Na szczęście sąsiedzi byli na urlopie na Złotym Wybrzeżu.
— Mmmmmm — mruczała Mandy, uśmiechając się do rozgwieżdżonego nieba.
Drew wsparł się na łokciu i popatrzył na żonę. Widział cień na jej lewym policzku w miejscu, gdzie tworzył się dołek, i czuł zapach jej wilgotnej skóry.
— O co w tym wszystkim chodzi? — zapytał, kładąc rękę na delikatnej skórze jej bladego brzucha. — Hm?
— Wypraszam sobie. — Odtrąciła rękę, ale uśmiechała się od ucha do ucha. — Jestem mężatką. Nie tykaj czegoś, na co nie możesz sobie pozwolić.
Połaskotał ją, aż zachichotała.
— Co ty knujesz?
— Ja? — powtórzyła. — Ja? Patrzę na gwiazdy.
Podpity i w stanie, w którym niczego nie brakowało mu do szczęścia, Drew umościł sobie głowę na rękach i powędrował za jej wzrokiem w przestrzeń.
Tamtego wieczoru w lutym Carmichaelowie dali życie dziewczynce, która urodzi się pewnego listopadowego dnia nad ranem pod znakiem Strzelca. Drobna i kształtna, z głową pokrytą drobniejszą wersją jasnobrązowych włosów, które z czasem otoczą kędziorami ostre rysy jej twarzy. Oczy mieć będzie orzechowe, brodę szpiczastą, a usta — jak u matki — utworzą wyraźny łuk kupidyna. Ciemne brwi będą jak u ojca, proste i niemal surowe.
Astrolog mógłby przewidzieć, że z tego dziecka wyrośnie kobieta uczciwa; figlarna, ale ze skłonnością do perfekcjonizmu. Będzie kochała słowa, jako dziewięciolatka wystąpi w telewizyjnym konkursie ortograficznym dla dzieci (który wygra), a za uchem zazwyczaj będzie nosić pióro. Nocna szafka będzie się zawsze uginać pod ciężarem książek (przeczytanych, właśnie czytanych i zaplanowanych do czytania). Wśród nich znajdzie się jakiś katalog z Howards Storage World czy Ike-i, ponieważ organizacja garderoby stanie się grzeszkiem, któremu ta kobieta przez całe życie nie będzie umiała się oprzeć. Pamięć będzie mieć nienaganną jak lśniąca szafa na segregatory ze stali nierdzewnej i nawet jej SMS-y będą mieć bezbłędną formę i interpunkcję.
Astrolog mógłby też trafnie przewidzieć, kręcąc głową ze smutkiem, że to dziecko nie będzie darzyć gwiazd zbyt wielkim szacunkiem. Mówiąc szczerze, będzie uważać horoskopy za stek bzdur.
— Justine — zamruczała Mandy, w zasadzie głośno myśląc.
— Co? — spytał Drew.
— Jus-tine — wyskandowała Mandy. — Podoba ci się?
— Kto to taki? — zapytał niczego nierozumiejący Drew.
Zobaczysz — pomyślała Mandy. Zobaczysz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki