- W empik go
Półdiablę weneckie. Powieść od Adriatyku - ebook
Półdiablę weneckie. Powieść od Adriatyku - ebook
Półdiablę weneckie – powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego, z podtytułem Powieść od Adriatyku, napisana w Dreźnie w 1865. Głównymi bohaterami są: szlachcic polski, Konrad Lipnicki oraz jego węgrzynek (sługa) Maciek. Akcja toczy się w Polsce i we Włoszech, w Wenecji, dokąd Konrad udaje się w celu odszukania swoich korzeni rodzinnych. Zarówno Konrad, jak i Maciek we Włoszech odnajdują swoje wielkie miłości, obaj kochają nieszczęśliwie. Konrad pała uczuciem do pięknej córki kapitana statku, Cazity. Po ślubie zabiera młodą żonę do swojego dworu w Polsce, ponieważ nie wyobraża sobie mieszkania poza ojczyzną. Cazita bardzo źle czuje się w kraju męża, kaprysi, chudnie, a ostatecznie różnymi szantażami emocjonalnymi wymusza na nim powrót do Wenecji. We Włoszech wielka nostalgia doprowadza Konrada do śmierci. Młoda wdowa szybko pociesza się w ramionach bogatego patrycjusza Vittoriniego... (http://pl.wikipedia.org/wiki/Półdiablę_weneckie)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-213-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
L'amor comincia con suoni e con canti
E poi finisce con dolori w pianti...
Piosnka ludowa
Cofnąć się potrzeba aż w przeszłość, chcąc pocieszyć oryginalnością charakterów ludzkich, samoistnością człowieka, który dawniej urabiał się mniej do formy jednej, swobodniej jakoś wedle żyjącej w sobie fantazji, i był, czym go Pan Bóg stworzył, nie wstydząc siebie... Dzisiaj Europę z końca w koniec przewędrowawszy, nie trafi się na wybitniejszą postać, żadna fizjognomia wyrazistsza nie przejrzy przez skorupę cywilizacji. Wewnątrz zapewne jest zawsze toż samo, co tam i dawniej bywało, człowiek w gruncie jeden od początku świata, ale po wierzchu wygląda dziś jak migdał cukrem oblany, i trudno zgadnąć, czy słodki czy gorzki, świeży czy nadgniły, a nawet czy to migdał tam siedzi, czy kawałek suchej skorupki bez smaku.
Dawne czasy i u nas, i wszędzie obfitsze były w oryginały, i nie było jeszcze tej łatwości przebiegania świata, która dziś ściera piętna, ogładza obyczaje, przenosi ludzi, a z nimi jakiś ogólny ton europejski, który w istocie zależy na tym, żeby być podobnym do wszystkich, a jak najmniej do siebie samego. Nawet twarze tracą powoli charakter dawny, wybitniejszy, przywdziewając jakąś maskę tandetną, którą staranne wychowanie nadaje... Wszyscyśmy do siebie podobni, z małymi różnicami.
Śmiano się przed niewielu jeszcze laty z ekscentryczności Anglików, z Hiszpanów i Niemców oryginalności, teraz by się dziwić potrzeba, że już w tłumie nikogo z nich rozpoznać nie można. Anglicy wyuczyli się po francusku bez akcentu, a Niemcy, zapuściwszy bokobrody sążniste, tak udają obywateli Wielkiej Brytanii, jakby się nimi urodzili.
Życie też i obyczaj nie wyrabia się jak dawniej własnym kunsztem i dowcipem, ale wedle pewnej recepty przyzwoitości, ogólnie za najlepszą przyjętej.
Dlatego i nieszczęśliwy bajarz, który wody by warzyć nie chciał, musi malowniczego wątku szukać w skrystalizowanej przeszłości, bo teraźniejszość staje ledwie na materiał do rachunku i na temat do karykatury...
Wszystko to cel mieć musi i jest to widocznie stan jakiegoś przejścia, przerabiania się i cichej fermentacji, z którego coś zapewne wyrośnie bardzo ładnego i bardzo pożytecznego dla świata... ale z tego, co teraz pożywamy (ni kwaśno, ni słodko), nie ulepisz chyba bezbarwny i bezwonny placek... Trzeba więc, pożegnawszy świat rachmistrzów i gazeciarzy, giełdę i bankierskie elegancje, ozłocone na wszystkie boki, puścić się na wędrówkę... kędy pieprz rośnie.
Przysłowie to oznacza, że pieprz nieblisko rośnie, a pieprz jest tym, co osmacza, pobudza, piecze, zachęca do życia.... tego potrzeba szukać w przeszłości. Klimat dzisiejszy dlań za zimny, pójdziemy więc w tę przeszłość osławioną i uwielbioną... przerzucim spleśniałe rękopismów karty, zajrzym do zbutwiałych trumien, na których wieku przegniłym siedzi uśpiona poezja z zeschłym wieńcem w ręku.
Nich się tylko czytelnicy nasi nie ulękną bardzo, jeśli niestarą tę historią rozpocząć będziemy musieli od bardzo dawnych przypomnień: są one niezbędnymi dla zrozumienia następnych wypadków. Uznał to już i dowiódł ksiądz kanonik Ciampi, że pomiędzy Polską a Włochami stosunki bardzo były ożywione, wymiana ludzi bardzo czynna. Myśmy im tam
posyłali bogatych suchotników, znudzonych wielkich panów, umierające panie i pobożnych a zamożnych prałatów, oni nam oddawali pożyczkę w niedouczonych doktorach, w niefortunnych malarzach, w nieszczęśliwych prawnikach, niekiedy wszakże w artystach cale znakomitych i rzemieślnikach niepospolitej wprawy.
Żart na bok, dużo naszej młodzieży uczyło się w Padwie, wyświęcało w Rzymie, bawiło w Wenecji, a leczyło potem pod ciepłym słońcem Neapolu.
Ci, co w Padwie przesiadywali, pociągali za sobą, z powrotem do kraju jadąc, współuczniów lub nauczycieli. Słynęła Polska z zamożności, a z hojności jeszcze bardziej. Każdy się tu cudzoziemiec czegoś dorobił, a niejeden per pedes apostolorum przyszedłszy powracał poszóstno. Trafia się to przybyszom i dzisiaj: my tylko jedni poszóstno wyjeżdżamy, żeby powrócić z torbami, często jeszcze wstydu pełnymi...
Łatwo sobie wytłumaczyć, jak przodek mojego bohatera dostał się do Polski. Był on doktorem przy królu Stefanie, któremu w wojnach i obozach towarzyszył; drugi z tej rodziny, Franciszek, ożenił się z siostrą lekarza Buccelli nadwornego przy Zygmuncie III. Trzeci się także w Padwie medycyny wyuczył, aby j ą w Polsce praktykować, i za Zygmunta III panowie Lippi de Bucellis otrzymali indygenat i szlachectwo polskie, a do rodowitych ich tarczy dwubarwnych, przez szczególną przyjaźń dla Lippiego, Hieronim Gostomski, wojewoda poznański, starosta sandomierski, dodał im górą w czerwonym polu swojego białego Nałęcza.
Lippiowie więc tu osiedli i z ubogich niegdy mieszkańców Belluno i Padwy, gdzie mieli dwie stare kamieniczki, przeszli na zamożną polską szlachtę, posesjonatów co się zowie. Gdy przyszło do tego indygenatu, o którym wspomniałem, na sejmie 1597 roku, musieli panowie de Lippi produkować się jako szlachta wenecka, ale nie zrobił trudności doża Mazino Grimano i wydał im na pargaminie malowanym ze srebrną pieczęcią dyplom tak wspaniały, iż mogli go śmiało pokazać najwybredniejszemu szlachcicowi. U góry stały dwie tarcze, jedna wzdłuż podzielona na dwoje, druga dwóma w poprzek palami przecięta, z głową czarnego jastrzębia czy orła o złotym dzióbie, wcale pokaźną. (Oryginalne przywileje i indygenat są w posiadaniu piszącego).
Lippi, syn doktora, już ożeniwszy się z Polką, poszedł na zagon gospodarzyć, powoli z Lippich zrobili się nawet Lipińscy de Buccellis; a wnuki już mało co po włosku umiały. Przechowywała się jednak tradycja o weneckim szlachectwie, o kamieniczce w Belluno i domu w Padwie.
Dziad mego bohatera był nieco dziwacznego umysłu, ubierał się z włoska, niekiedy bardzo bogato, czasem bardzo dziwacznie, jeździł w powozie, alias kolebce, malowanej pstro, sprowadził sobie Murzynka, którego stroił po wschodniemu i niedostępnie miewał zawsze przy sobie... Coś tam we krwi jego włoskiej było fantazji, która się z polską butą zmięszała, i pan Bernard, którego po prostu Bernatem zwano, choć wielkopolski szlachcic, urodzony z Polki, z Polką żonaty, mało co włoszczyzny umiejący, bawił się w senatora weneckiego i patrycjusza. Przez calutkie też życie wybierał się jechać do Padwy i Belluno dla rewindykowania dziedzictwa, które mu, jak on dowodził, niesłusznie wydarto; ale z roku jakoś na rok odkładając wybór - to dla słoty, to dla nieurodzaju, to dla niedobrego zdrowia, to z obawy, aby tam w Wenecji wschodniego moru i zarazy nie zastał - dożył na zagonie rodzinnym do dni końca.
W dziedzicznym jegomości Robninie było piękne jezioro, a na nim wysepka mała, u brzegów trzcinami porosła, w środku piaszczysta; otóż z tego ostrowu Bernat sobie małą uczynił był Wenecją, zmurowawszy tam parę domostw na palach, dosyć okazałej z dala struktury. Nikt tam nie mieszkał, prócz jednego rybaka, ale dziedzic często różne zabawy wyprawiał, gości spraszając i gondolami ich czarnymi, na sposób wenecki zbudowanymi, przewoził do swej Isola Bella, jak ją nazywał.
Na te dnie stroił się w lamy i brał czapkę, która zakrawała na książęcą doży, oryginalnym kształtem, Murzynek nosił nad nim purpurowy parasol, złotymi frandzlami przyozdobiony, a dwoje pacholąt facolet na poduszce i worek staroświeckiej formy, z którego jałmużnę rozdawał między dziady, chciwie nań czekające. Był na wyspie i moździerz, z którego na przybycie gości i gospodarza ognia dawano, i wieża z wywieszoną chorągwią, pomalowaną w herby Lippich z Nałęczem owym Gostomskich.
Wszystkie te niewinne dziwactwa pana Bernata sprawiły, że mu okoliczni wieśniacy, ba, i bracia szlachta dali przydomek - Półdiablę Weneckie. Wiedział on sam o nim, ale się z niego śmiał i prawie mu był rad; a gdy na humor mu przyszło, pytał się czasem z cicha sąsiadów: - A co? prawda? Półdiablę? hę? Półdiablę Weneckie? I brał się za boki śmiejąc, tak mu się ten przydomek podobał.
Ale żadne w świecie by najniewinniejsze dziwactwo i fantazja płazem człowiekowi nie przechodzi, mimo jejmości, która była zapobiegliwą i oszczędną, mimo pięknej wsi posagiem wziętej, mimo kapitałów dziadowskich jeszcze, Bernat dobrze majętności naderwał, a gdy życie skończył, wierzycieli obliczono, syn jegomości i pozostała wdowa przestraszyli się, aby im ojcowizny zbywać nie przyszło.
Jednak pracą i oszczędnością jakoś się to połatało.
Tylko się zaraz wyrzekli wszelkich owych pańskich fantazji, budynków na Isola Bella, które opustoszały zupełnie i poszły w ruinę, gondoli, którym próchnieć dozwolono, i Murzynka. Tego przyjął do służby swej wojewoda Jabłonowski.
A że za pana Bernata dużo się ludzie byli rozpróżnowali i opuścili, musiał syn jego sprężyście się brać do gospodarstwa, co się nie podobało; ochrzczono go więc znowu owym spadkowym - Półdiablem Weneckim.
Wcale to nie był zły człowiek i szatańskiego w sobie nic nie miał, ale ściślej pilnując sprawiedliwości, nie pobłażając nikomu, naraził się wielu. Surowego był nader obyczaju, posępnego oblicza, a pod starość księgi lubiał i chętnie się w nie wczytywał. Mając zaś tak prawie jak dwie ojczyzny, obu się uczył, obu wspomnienia cenił i zbierał.
Był on właśnie ojcem bohatera naszego, Konrada Lippi, pospolicie Lipińskim zwanego.
Po upadku konfederacji barskiej wielu z tych, co w niej czynny udział mieli, zniechęconych stanem rzeczy obecnym lub spodziewających się rychłej jego zmiany, rozpierzchło się po Europie; niektórzy z sercem osmutniałym a piersią pełną poezji tej uroczystej doby, która religijnego ducha podniosła, powróciło do domów, aby przy roli i pracy zapomnieć o tym, co bolało - odpasane szable zawisły nad łożem przy ryngrafach z Matką Boską Częstochowską, a żołnierz, w kitlu płóciennym i skórzniach po kolana, poszedł za pługiem, odśpiewując pieśń pobożną księdza Marka do Matki Boskiej i Królowej... niebios.
Do tych rozbitków, którzy się wałęsać po obczyźnie zrazu nie chcieli, należał i pan Konrad Lippi.
Dziedziczył on po ojcu i dziadzie wieś ową w Poznańskiem, Robnin, na której jeziorze jeszcze w ruinach stały fantazje dziadowskie, a razem spadło nań niezasłużenie i przezwisko owo - Pół diabla Weneckiego, które już szło z ojca na syna.
Konrad wychowany był bardzo troskliwie i starannie przez ojca, który też chciał, aby choć jeden z synów jego włoskie pochodzenie rodziny miał i w duszy, więc go obok łaciny, języka włoskiego wyuczyć dobrze kazał. Ojciec jezuita, Włoch, który się Konradem zajmował, wywiązał się z tego nader szczęśliwie, tak że młodzieniec i język, i dzieje drugiej rzeczypospolitej znał jak własne polskie. Ale sercem jakoś więcej był przyrósł do tej ziemi, na której się urodził i wychował.
Konrad, gdy konfederacja się zawiązała, przystąpił do niej i jako prosty żołnierz bić się poszedł; potem nie prześladowany jakoś, do rodzinnego kąta mógł powrócić.
Ale nań tam nikt nie czekał... Konrad dawno był rodziców stracił, siostrę miał zamężną aż w Kaliskiem, brata rodzonego osiadłego w Prusiech około Chełmna, a w domu z rodziny żywego ducha.
Wyruszając na wyprawę, powierzył gospodarstwo, mienie i zarząd interesami staremu Pukale. Pukało, Litwin, kędyś od Kowna rodem, pacholęciem się był jeszcze przybłąkał do dworu w Robninie, do rodziców Konrada, służył naprzód przy pokoju, potem przy gumnie, pomagał ekonomowi, wyręczał pisarza, ale że wyrobił się z niego człowiek bardzo poczciwy, stateczny, rozsądny, w końcu mu powierzono tak jak wszystko: klucze, regestra, pieniądze, i nowy dziedzic wcale mu ich odbierać nie myślał, boby sam pewnie tak jak on rady nie dał.
Pukało był wzorem tych starego autoramentu rządzców, co się tak z rodziną zjednoczyli, iż swojego własnego interesu nie mieli, a w panach swych żyli cali. Wynosił na rękach Konradka, pannę Annę i pana Bolesława, pogrzebał oboje starych Lipińskich, wydał potem za mąż Anusię, na ostatek na wojaczkę wyprawił Konrada, którego najwięcej kochał... i oto on jeden, witał go teraz z powrotem.
Dla niego w Robninie nie było kąta, człowieka, rzeczy, której by nie znał z gruntu i historii jej nie wiedział. Ledwie już pamiętał miejsce rodzinne, mało co wiedział o swoich nad Niemnem, ale tu... tu mu się trawa spowiadała, gdy rosła, znał genealogię wszystkich gniazd bocianich, a ludzie wiejscy, niepewni metryki, do niego się udawali po objaśnienie, kiedy się kto rodził. Pamięć też miał doskonałą, a serce chyba jeszcze lepsze.
Dlaczego się był nie ożenił dotąd, chociaż już tęgo poszpakowaciał, to tylko Panu Bogu było wiadomo. Dosyć niemłody, wyglądał jeszcze raźnie, zdrowo, trzymał się prosto i wcale lat, które miał w istocie, nie pokazywał.
Nie brzydził się też niewiastami, i owszem, wzdychiwał do wielu, ale ile razy sunął się do kobierca, zawsze mu coś na drodze stanęło. Woli bożej jakoś nie było i nie było. Pukało to sobie w końcu i wyperswadował, bo był pobożny, a z wolą bożą godzić się nauczył i mawiał, gdy się go pytano: - Musi to tak być lepiej, kiedy się nie udaje... człowiek często pragnie mocno tego, czego potem ma żałować... zatem, stań się wola Twoja! Wie Pan Bóg, co robi.
Z Litwy jedną tylko rzecz wyniósł z sobą Pukało, przysłowie stare, dawniej znać używane w miejsce zwykłego: Dalibóg, aby imienia bożego nie nadużywać, powtarzał często bardzo: Dalifur i z tego poszło nawet, że go potem więcej nazywano panem Dalifurem niż Pukałą.
Gdy panicz sobie mundur sprawił, a karabelę ojcowską przypasał i gniadosza najlepszego ze stajni wziął pod kulbakę, Dalifur, się upłakawszy, przeżegnał go karawaką i poszedł z nią i z koronką około gospodarstwa, jak zwyczajnie. We dworze ani znaku nie było, że panicza zabrakło. Pilnował Pukało, żeby tam wszystko było na swoim miejscu i w porządku. O południu regularnie chodził zegar gdański nakręcać, żeby nie stanął; w piękne dni sam okna odmykał, garderobę wietrzył, pyły ścierał i przechadzając się po pustych komnatach, nawzdychał się i napłakał nieraz do syta.
Bo dla niego od wielu lat nic a nic się tu nie zmieniło na jotę jedną w losach, zajęciach i nadziejach. Kapota jego szara przeżyła starego Lipińskiego, dzień dzisiejszy podobny był do wczorajszego jak brat rodzony; w izdebce, którą zamieszkiwał lat dwadzieścia, patrzał na jedną szybę z rysą i piec popękany... a tymczasem na świecie ile doli ludzkich i żywotów, i szczęścia rozprysło się w tym młyńskim ruchu gorętszej wrzawy.
Nieraz to sobie przemyśliwał Pukało, czemu ludzie nie starają się o ten spokój, na którym, jak na wygodnej łódce, przepływa się ów burzliwy ocean życia i dobija do brzegu, prawie nie poczuwszy podróży, ale - trudno mu było zrozumieć wszystko na świecie, a i pretensji do tego nie miał.
Zaraz po ostatnich klęskach konfederatów napisał do niego pan Konrad, że przybędzie, i już czekano nań w Robninie. Cieszył się Pukało, że choć panicz z życiem ocalał, i wybierał z nim rozmówić o przyszłości w ten sposób, aby w dalszych niebezpiecznych wycieczek odjąć ochotę.
Robnin był co się zowie porządną posiadłością szlachecką; nie zbywało jej na niczym, rola była wyśmienita, lasu i łąk dostatek, jezioro rybne, rzeczka spokojna a wygodna płynęła doliną, zabudowania gospodarskie były fundamentalne... a i ludzie zamieszkujący na gruntach, od wieków już zespoleni z Lipińskimi, przywiązali się do nich, i choć swych panów dziedzicznym imieniem: - Półdiablę Weneckie, nazywali, kochali ich przecię. Był i kościołek, i plebania mała, i nie opodal gościniec bity do miasta, które niezbyt odlegle leżało, i austeria intratna na trakcie, z której arendarz, też przyjaciel dworu, zwany Parnesem, opłacał ze trzy tysiące złotych rocznie, nie licząc kawy, cukru i mięsa, i świec łojowych, dodawanych tytułem porękawicznego. Porządny młynek rzeczny także coś znaczył.
Nie tylko rodzice pana Konrada, ludzie porządni, gospodarni i lubiący ład, przyłożyli się do zabudowania bardzo pięknego folwarku, ale i dziadowskie fantazje dały się na coś pożytecznego poprzerabiać, oprócz ruin na wyspie. Lamus wyglądał jak baszta murowana, dwór z drzewa, pruskiego muru i cegły w przybudówkach, mógłby się był nazwać pałacykiem... tak z daleka dobrze się prezentował. Wszystko zresztą szło z tym w parze.
Chlubił się ojciec pana Konrada, że u niego chlewka nawet byle jak skleconego nie znalazł. Folwark, w którym Pukało mieszkał, a naprzeciwko stara klucznica Murzynowska, tak był wygodny, że drugiemu szlachcicowi mógłby był za dwór służyć, i nie powstydziłby go się pewnie.
Sąsiad Robnina, niejaki Pyszewski, poczciwy człek, ale szaławiła niezmierny, powiadał, że u Lipińskich bydło lepiej mieszkało, jak u niego ludzie.
Słynęli też ostatni z Lippich Lipińskich z ładu i dostatku. Nie było to bogactwo, nie zwało się państwem, ale na tej jednej wsi odłużonej przez nieboszczyka Bernata, ojciec Konrada dokupił drugą dla Bolesława, zebrał posag dla Anusi i zostawił synom znaczne kapitały. Ale żyło się skromnie bardzo, wygodnie, zdrowo, a wcale nieszumnie. Pamięć starego owego, co się bawił w patrycjusza weneckiego, była skutecznym przykładem. Nigdzie chleba smaczniejszego nie znalazłeś jak u Lipińskich, ale marcypana tam nikt nie powąchał. Poszło to już w obyczaj, i oba synowie byli ludzie, choć dobrze wychowani, do prostoty przywykli, do twardego życia i wielkiego porządku.
Pan Bolesław mieszkający w Kaliskiem zupełnie się wdał w ojca, ożenił, zagospodarował, roli patrzył, a było mu tego, co miał, bardzo dosyć, i więcej nie pożądał. Anna też poszła w ślady matki, wydano ją za mąż, życie jej wiejskie smakowało, dziatki ją zajmowały, krętanina około apteczki bawiła ją - i była szczęśliwą.
Konradowi już z młodu - choć go najlepiej lubili i ojciec, i matka, i Pukało, i wszyscy we dworze, choć był chłopak stateczny, ale jakoś nie na hreczkosieja i domatora z oczów patrzało. Gorączka był, ciekawy, i jak to mówiono dawniej, smakował mu światek.
Ale ojciec, postrzegłszy to, jeszcze gorliwiej pracował nad nim niż nad innymi dziećmi i potrafił tyle, że z żywego srebra, jak powiadał, zrobił srebro żywe...
Po śmierci rodziców - gdy się Konrad został samiuteńki jeden w owym wielkim dworze robnińskim, z zegarem wybijającym pomaluteńku jednostajnie godziny, ze ścieżkami wydeptanymi przez starych, których zabrakło, z pamiątkami młodości brata i siostry, co się stąd powynosili - bardzo mu się tęskno zrobiło.
Ani polowanie, ani sąsiedzi, ani gawęda z proboszczem, ani nawet ukochany Dalifur rozerwać go nie mógł i rozweselić. Najlepiej to widział i najwięcej się tym gryzł Pukało, ale jego rady panicz nie chciał słuchać. Bywało, przyszedłszy wieczorem na kolację - bo obiad jadał wcześniej na folwarku lub jak tam gospodarstwo pozwoliło, a wieczerzę zawsze z paniczem - Pukało po kieliszku gorzałki, jak się rozgadał, namawiał pana Konrada na ożenek i sam mu nawet bogdanki swatał. Ale panicz na to milczał.
- Już, dalifur - mawiał - takie życie, jak to panicz prowadzi, toby się i świętemu uprzykrzyło. Cóż to teraz ten dwór, jeśli nie grób. Gdzie stąpisz, to po nieboszczyku, a nie ma do kogo żywego słowa przemówić... Ale też sam Pan Bóg nakazał i przypomina, aby tu nowe życie wprowadziła niewiasta... a zaraz będzie inaczej.
- Daj mi ty stary pokój - odpowiadał Konrad - na to jeszcze czasu dosyć, a jakbym tu albo trzpiota wwiódł, co by mi do góry nogami stary dwór przewrócił, albo biedę, niepokój... pierwszy byś pewnie płakał i narzekał...
Ożenienie, ty to wiesz najlepiej, nie człowiek sam zarządza, ale Opatrzność. Jak się go zbyt zachce komu, niechże się ma na baczności, bo pewnie będzie potem pośpiechu żałował.
Ale to były słowa bardzo rozsądne, a nie ze wszystkim szczere, wiedział Pukało, że pan Konrad nie dlatego się nie żenił, aby się obawiał, ale że mu żadna do serca nie przypadała, a po głowie jakieś złotoskrzydłe latały bohdanki.
Pan Konrad lubiał po polsku i po włosku czytywać, a najwięcej czytywał poetów, i od młodych lat przyplątały się mu marzenia dziwaczne... więc powszedni chleb i ludzie powszedni nie smakowali. Tego się też stary lękał bardzo i rad by go był co prędzej ożenił, aby ostudził, bo wiedział, że gdy w świat pyrchnie, nie powróci do gniazda bez złotopiórej ptaszyny. Tych to piór złotych strachał się poczciwy Pukało, myśląc, jak one często niezłotą okrywają duszę...
W sąsiedztwie panien hożych było podostatkiem, ale wszystkie szyły w krosnach, robiły sery przedziwne, piekły baby doskonałe, a żadna jakoś nie kwalifikowała się na ową boginię.
Gdy pan Konrad poszedł na wyprawę, Pukało na intencj ą zdrowia jego, powodzenia i też by go tam, jak mówił, czupiradło gdzie jakie nie ułowiło, odmawiał regularnie koronkę do Przemienienia... Jakoż jednego szczęśliwego wieczora doczekał się panicza... ale ów żołnierz strojny powracał z szablą w bryce, bez munduru, a co gorzej bez gniadosza. Legł poczciwy wierzchowiec od kuli. Konradowi też druga podrapała nogę, ale nieszkodliwie.
Pukałę wyściskawszy w progu, panicz znowu wszedł z nim do dworu, do pustych komnat, w których tylko zapach zeschłej lawendy, powkładanej od molów przez Murzynowskę, czuć się dawał i jakoś pustkę przypominał. Dziwnie smutno, grobowo wydała mu się ta siedziba, której każde krzesło, stół, sprzęt przypominały pogrzebanych: ojca, matkę, oddalonych: brata i siostrę. Staruszek zegar wystukiwał swe wiekuiste: memento... Nic się tu nie zmieniło, tylko śmierć powymiatała kąty.
Dalifur rozradowany powrotem, pytał, odpowiadał sam, śmiał się; dla niego teraz dwór ożył, gdy panicz powrócił.
Ale Konrad powrócił tak smutny, przybity, zrozpaczony prawie, milczący, że się aż Pukale wkrótce też wesołości przebrało. Co otworzył usta, to z nich ból leciał i lał się, albo czarne przeczucia.
- Że niewesoło nam, dalifur - rzekł Pukało po kilku odezwaniach się swojego panicza - no, to prawda, ale na Boga miłego, póki człek żyw, truć się nie powinien tymi myślami, które mu życie i ochotę do niego odbierają... Niech no jegomość wypocznie, odje się trochę, rozpatrzy po gospodarstwie, a o jakiejś pracy pomyśli. Czymś się trzeba zająć... w słowach pociechy mało, ale w robocie lekarstwo jedyne. Gdybyś pan choćby wyżła służyć uczył, już by lepiej, niż tak siedzieć i stękać. Pan wiesz, jak to stary nasz jegomość mawiał, że na żelezie, co leży w kącie, rdza w końcu porosnąć musi, a stary nóż nieustannie w robocie, toteż się i świeci...
Rozśmiał się pan Konrad.
- Dajże mi robotę, mój stary nożu - rzekł z uśmiechem.
- Jak ja ją dam - odparł Pukało - to się ona dalifur, na nic nie zda. Dla człowieka praca tylko ta dobra i zdrowa, którą on sobie sam znajdzie i wyjmie ją spod serca.
Ale młody już i nie słuchał, chodził a wzdychał.
Przesiedział tak w tej pustce miesiąc, trochę zapolował, nieco czytał, wieczorami czasem o gospodarstwo popytał, niekiedy konno się przejeżdżał, to na ganku siedząc poświstał, żeby przechadzającemu się po dziedzińcu Pukale dać wyobrażenie o swej wesołości, ale mu był z twarzy widny taki ucisk serdeczny, że się staremu aż żal młodzieńca schnącego tak marnie robiło.
Już późną jesienią, coraz chmurniejąc, rzadziej z domu wyglądając i wychodząc, pan Konrad zachorzał, a była to choroba, którą i nazwać trudno, i leczyć niepodobna. Nie bolało go nic, nie umiał powiedzieć, co mu było, a wychudł, zmizerniał, zbladł tak, że widocznie każdego dnia życia zeń ubywało. Ani ochoty do jadła, ani do snu chęci, ani do zabawy popędu, siedział w oknie, wzrok miał wlepiony gdzieś, bodaj w ścianę, a gdy się kto do niego odezwał, porywał się nagle przestraszony, jakby go ze snu przebudzono. Na twarzy skóra poprzysychała do kości, oczy mu błyszczały jakoś szklisto, a bez życia...
Pukale aż na płacz się zbierało, wspomniał coś o doktorze, ale się Konrad nań ofuknął dowodząc, że był zupełnie zdrów i cale się chorym nie czuł.
Trzeba było fortelu zażyć, namówili się więc z Murzynowską, która się, stękając, położyła w łóżko, a folwarczne konie posłano po doktora do miasteczka, niby dla niej. Obrachował się tak Pukało, aby doktor być musiał na obiedzie we dworze, panicza widział i umówił się z nim wprzódy, o co chodziło. Nie było naówczas u nas prawie innych lekarzy nad Niemców, ten też rodem znad Renu zwał się Werner i mało co, ale bardzo źle mówił po polsku, a mniej jeszcze życia naszego rozumiał. Doktor to był dobry, ale tej szkoły, która w człowieku tylko widziała mięso i leczyła mięso. - Sprawy ducha były dlań cale niezrozumiałe...
Co duch zbroił w człowieku, zwalało się na nerwy, a na te były też lekarstwa, i gdy nerwy spętano, że się dusza nimi posłużyć nie mogła, zdawało się, że i ona musi być zdrową.
Werner pod pozorem obiadu zaszedł do dworu, umiał nawet nieznacznie dopytać się języka chorego i jego pulsu, ale znalazłszy go wycieńczonym, z gorączką, po długim badaniu, odjeżdżając, powiedział Pukale: