Polka w Korei. Jak się żyje w kraju K-popu, kimchi i Samsunga - ebook
Polka w Korei. Jak się żyje w kraju K-popu, kimchi i Samsunga - ebook
Czy 10 lat wystarczy, by zrozumieć Koreę Południową?
Agnieszka Klessa-Shin przyleciała do Seulu jako studentka koreanistyki, uzbrojona w wiedzę teoretyczną i znajomość języka. Na miejscu okazało się jednak, że wylądowała na obcej planecie, pełnej sprzeczności, kontrastów i absurdów, ale też zaskakująco pięknej i fascynującej.
Nie przypuszczała, że zostanie tam na stałe, poślubi Koreańczyka, a jej filmy o Kraju Spokojnego Poranka będą chciały oglądać setki tysięcy fanów.
Dlaczego Koreańczycy z Południa nie boją się sąsiadów z Północy, ale w filmach zawsze cenzurują noże? Czy jedzą psy i słuchają K-popu? Dokąd ciągle się spieszą? Czemu dostają dłuższy urlop z powodu śmierci rodziców niż na wakacje? Dlaczego panna młoda nigdy nie założy sukni ślubnej po mamie? I skąd się bierze han, smutek łączący wszystkich Koreańczyków?
Opowieść o życiu w Korei przeplata się tutaj z praktycznymi wskazówkami dla tych, którzy chcieliby odwiedzić ten kraj, poznać jego kulturę oraz skosztować lokalnej kuchni (a przy tym nie spłonąć).
Agnieszka Klessa-Shin – znana w Internecie jako Pyra w Korei, to twórczyni popularnego kanału na YouTubie, na którym publikuje filmy o życiu codziennym w Korei. Pochodzi z Poznania, gdzie ukończyła koreanistykę, a od 2013 roku mieszka w Korei – to właśnie w Seulu poznała swojego męża Taejina. Wydała ebooka kulinarnego Koreańska kuchnia na polskim stole, który był bestsellerem w 2021 roku.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9906-1 |
Rozmiar pliku: | 22 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeszcze kilkanaście lat temu Korea Południowa przeciętnemu Polakowi kojarzyła się z jedzeniem psów, „tą dobrą Koreą” (w przeciwieństwie do „tej złej”, czyli Północnej) i – ewentualnie – z przegranym meczem Polski (0:2) podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w 2002 roku.
Wszystko zaczęło się zmieniać w 2012 roku, kiedy hit _Gangnam Style_ koreańskiego piosenkarza PSY wtargnął niespodziewanie na światowe listy przebojów. Byłam wtedy na trzecim roku filologii koreańskiej. Koreą interesowałam się od dłuższego czasu i zdawałam sobie sprawę z popularności piosenki w tym kraju, jednak nic nie przygotowało mnie na widok grupki nastolatków próbującej wykonać taniec z teledysku _Gangnam Style_ na jednym z przystanków tramwajowych w Poznaniu. To był pierwszy raz, kiedy zetknęłam się z koreańską popkulturą w Polsce dosłownie na ulicy – do tej pory było to możliwe tylko na niszowych imprezach organizowanych dla studentów kierunków azjatyckich czy na konwentach zrzeszających fanów kultury japońskiej, koreańskiej, chińskiej i innych azjatyckich krajów.
Teraz jednak sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej. Koreańska fala _hallyu_, która od początku pierwszej dekady nowego tysiąclecia zalewała azjatycki rynek, gdzie koreańscy artyści, filmy i seriale cieszyły się nieustającą popularnością, dotarła też do Polski. Stacje radiowe puszczają k-popowe piosenki, prezenterzy telewizji śniadaniowych debatują, czy koreańscy celebryci są przystojni, a na półkach polskich supermarketów stoi kilka rodzajów kimchi i pasta z ostrej papryki _gochujang_.
Korea Południowa to kraj sprzeczności, dwoistości, absurdów. Życie w Korei jest intensywne. Wszystko wydaje się tam po prostu… bardziej. Próba opisania Korei w całej jej niesamowitej okazałości na zaledwie kilkuset stronach jest z góry skazana na porażkę. Dlatego w tej książce poznacie zaledwie niewielki wycinek tego kraju – Korei takiej, jaką poznałam i ja.
Jak nie urazić Koreańczyka? Czy w Korei faktycznie je się psy? Dlaczego Koreanka nie założy sukni ślubnej odziedziczonej po mamie? W co wierzą młodzi Koreańczycy? Jaki przedmiot cenzuruje się w koreańskich filmach? Czyj portret można zobaczyć na koreańskim pogrzebie? Z czym Koreańczyk je chleb na śniadanie?
Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie w dalszej części książki.WSZĘDZIE POD GÓRKĘ,
CZYLI SZOKUJĄCE POCZĄTKI
Pierwsze miesiące w Korei Południowej spędziłam w bańce obcokrajowców, szlifując swój koreański na kursie językowym i przygotowując się do egzaminu TOPIK (Test of Proficiency in Korean), który pozwolił mi na kontynuowanie edukacji na uniwersytecie. Kiedy jednak zamknęłam ten etap życia i przeprowadziłam się do Seulu, czekała tam na mnie – jedna z wielu, jak miało się jeszcze okazać – niespodzianka. Widzicie, do Korei przyleciałam ze sporą wiedzą teoretyczną. W końcu skończyłam filologię koreańską. O Kraju Spokojnego Poranka (ang. _The Land of Morning Calm_; później wyjaśnię wam, dlaczego moim zdaniem ta nazwa jest głęboko myląca…) wiedziałam więc dużo, jednak teoria to jedno, praktyka drugie. Korea zarówno wtedy, ponad dekadę temu, jak i teraz wciąż potrafi mnie zaskoczyć. Wiedziałam więc – znowu: w teorii – że powierzchnia Korei w 70 procentach pokryta jest górami. W praktyce nie spodziewałam się, że Seul nie jest w tej kwestii wyjątkiem. Miasta kojarzyły się mojemu europejskiemu umysłowi z terenami płaskimi, z wieżowcami, blokami, ewentualnie z kilkoma parkami to tu, to tam, i z rzeczką płynącą gdzieś pośrodku.
Plac przed Gwanghwamun, widok na górę Bugak
Widok z wioski hanoków Bukchon
Po kilku miesiącach nauki na odizolowanym od świata kampusie Uniwersytetu Sun Moon spakowałam cały swój dobytek, gotowa stawić czoła nowej przygodzie. Wsiadłam w niebieską linię metra numer 1 – najstarszą i najdłuższą linię metra w Korei – i wyruszyłam ze znajdującego się jakieś sto kilometrów od Seulu miasteczka Asan w okolice stacji metra Hoegi na północnym wschodzie stolicy. To tam swój główny kampus miała moja nowa uczelnia, gdzie wybierałam się na studia magisterskie – Uniwersytet Kyung Hee. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale akademik, gdzie miałam zamieszkać, znajdował się jakieś pół kilometra od samego kampusu głównego, do którego i tak musiałam jeszcze kawałek dojść. Ale ja rzecz jasna nie zdawałam sobie z tego sprawy i żwawym krokiem – na tyle żwawym, na ile pozwalały mi ponaddwudziestokilogramowa walizka, torebka, torba na laptop, plecak i kilka foliowych siatek z inwentarzem, którego nie zdołałam upchnąć nigdzie indziej – udałam się w stronę głównej bramy uniwersytetu. Żeby dostać się do akademika, musiałam przejść cały kampus. I tu zaczęły się schody. A właściwie pagórki, bo schodów nie było. Uwierzcie mi, ciągnięcie bagażu pod górkę i zawleczenie go potem na trzecie piętro akademika (nawet z pomocą koleżanki, która mi wtedy towarzyszyła) było niemałym wyzwaniem.
W Seulu znajduje się ponad czterdzieści gór. Tak, dobrze przeczytaliście – czterdzieści w samej stolicy! Jednak zaledwie siedem z nich wznosi się na wysokość ponad 600 metrów – większość określilibyśmy raczej jako pagórki i niewielkie wzniesienia. Co nie znaczy, że nie robią one wrażenia. Robią, zwłaszcza, jak się w pobliżu takiej górki (albo nawet na jej zboczu) mieszka. Kampus uniwersytecki i akademik na wzgórzu były niczym w porównaniu z okolicą, w której mieszkałam kilka lat później. Przez kilka miesięcy rezydowałam bowiem w dzielnicy Mia-dong na północy Seulu. Nasze mieszkanie znajdowało się prawie na szczycie góry Opaesan. Niby tylko nieco ponad 120 metrów wysokości, ale codzienna, stroma droga pod górkę ze stacji metra Mia do domu sprawiła, że gruntownie przetestowałam pojemność moich płuc i wyrobiłam sobie uda ze stali.
Zatłoczone ulice Myeongdong w 2013 roku
Moje pierwsze wrażenia Seulu różniły się od tych, które mieli moi rodzice, kiedy po raz pierwszy przylecieli do Korei w 2017 roku. Odebraliśmy ich z Taejinem, moim (wtedy jeszcze przyszłym) mężem, z lotniska samochodem. Droga z lotniska do Seulu to przez większość czasu autostrada, jednak rodzice byli zafascynowani. Kiedy oznajmiłam im, że właśnie wjechaliśmy do Seulu, tata nie posiadał się ze zdumienia:
– Ale jak to? Myślałem, że cały czas jesteśmy w Incheon? Tutaj miasto się w ogóle nie kończy!
Miał rację – Seul i pobliskie miasta tworzą jedną, olbrzymią metropolię seulską Sudogwon. Tam, gdzie jedno miasto się kończy, natychmiast zaczyna się kolejne, a o zmianie wiemy tylko dzięki powitalnym tablicom i pojawiającym się gdzieniegdzie banerom ze sloganami danego miasta. Te slogany są zresztą często po angielsku i od lat stanowią powód uśmiechów pod nosem wśród mieszkających tu obcokrajowców (przez lata sloganem Seulu było jakże kreatywne… „Hi Seoul”).
Być może pomyślicie sobie, że metropolia to przecież nic takiego – w końcu w Polsce mamy chociażby Górny Śląsk czy obszar metropolitalny Warszawy. Różnica jest jednak w skali. Na obszarze metropolitalnym Warszawy mieszka nieco ponad 2,5 miliona Polaków. W obszarze metropolitalnym Seulu, obejmującym Seul i osiem innych miast, mieszka… 26 milionów Koreańczyków. To prawie połowa ludności Korei Południowej, mieszkającej na obszarze zajmującym około 12 procent powierzchni całego kraju. Myślę, że te liczby doskonale wyjaśniają, dlaczego mojemu tacie początkowo wydawało się, że Korea to jedno wielkie, niekończące się miasto.NIECO INNE CZTERY PORY ROKU,
CZYLI POGODA W KOREI
Po raz pierwszy przyleciałam do Korei pod koniec sierpnia i jak dziś pamiętam moment, w którym wyszłam z przestronnego, dobrze klimatyzowanego lotniska na przystanek autobusowy. Natychmiast uderzyło mnie gorące, wilgotne powietrze. Poczułam się jak w palmiarni albo w saunie. Tylko takiej całodobowej, na zewnątrz, działającej nawet w nocy…
Podczas mojej wieloletniej nauki języka koreańskiego w podręcznikach nie raz i nie dwa spotkałam się z informacją, że Korea Południowa ma cztery pory roku. Zero zaskoczeń, mogłoby się wydawać, w końcu w Polsce też mamy tyle. Tymczasem jest to zwodnicze stwierdzenie, przynajmniej z punktu widzenia Polaka. Owszem, Korea rozróżnia cztery pory roku – wiosnę (_bom_), lato (_yeoreum_), jesień (_gaeul_) i zimę (_gyeoul_). Różnią się one jednak znacząco od tych pór roku, których doświadczamy w Polsce. Zwłaszcza lato może być dla przeciętnego Polaka zaskoczeniem. W przeciwieństwie do bardziej egzotycznych krajów, takich jak Tajlandia czy Indonezja, Korea nie kojarzy się nam przecież z tropikami. A jednak – koreańskie lata są upalne, duszne i parne. I taka pogoda trwa przez kilka miesięcy, upalne lato zaczyna się pod koniec czerwca, wraz z porą deszczową _jangma_, i utrzymuje się najczęściej przez cały lipiec, sierpień oraz początek września.
Dlatego też zapytana o to, kiedy najlepiej odwiedzić Koreę, bez wahania podaję cztery „najlepsze” miesiące – kwiecień, maj, wrzesień i październik. Początek kwietnia to okres kwitnienia wiśni. Serwisy pogodowe, organizacje turystyczne, a nawet oficjalne strony miast oferują szczegółowe mapy z informacjami, gdzie znajdują się drzewa wiśniowe i kiedy mają zakwitnąć. Należy się wtedy liczyć z tłumami Koreańczyków połączonych wspólnych celem – chęcią zrobienia idealnego selfie wśród białych płatków. W Seulu najbardziej popularnym miejscem podczas tego okresu jest jezioro Seokchon w Jamsil i park Yeouido, a poza Seulem – miejscowość Jinhae na samym południu Korei.
Maj to miesiąc pięknej pogody (średnia temperatura wynosi 20 stopni Celsjusza) i w związku z tym wielu imprez plenerowych. Wtedy w całym kraju odbywają się festiwale kwiatów i koncerty uniwersyteckie na świeżym powietrzu. Można zupełnie za darmo zobaczyć i posłuchać największych gwiazd koreańskiej sceny muzycznej – w tym wielu grup k-popowych. Poza tym maj, ze względu na ustawowo wolny Dzień Dziecka i Dzień Narodzin Buddy oraz wypadający 8 maja Dzień Rodziców, nazywany jest też Miesiącem Rodziny. Jest to więc także czas rodzinnych spotkań: młode małżeństwa z dziećmi chodzą do zoo, do parków rozrywki i spędzają czas na łonie natury.
Koreańska pogoda niestety za nic ma okres urlopowy, który przypada – podobnie jak w Polsce – na lipiec i sierpień. Zwiedzanie w tym czasie jest co prawda uciążliwe, ale wykonalne. Trzeba się uzbroić w wachlarz (w Korei można nawet kupić specjalne elektryczne wiatraczki zakładane na szyję) i antyperspirant. To mit, że w Korei antyperspiranty są trudno dostępne. Można je bez problemu nabyć w każdej większej drogerii, markecie czy nawet sieci sklepów Daiso. Prawdą jest jednak znikomy ich wybór (najczęściej na półkach stoją produkty jednej marki), ponieważ ogromna większość Koreańczyków po prostu antyperspirantów nie potrzebuje. Wszystko to za sprawą… genów, bo to właśnie one są odpowiedzialne za smrodek spod pachy. A konkretnie jeden gen – ABCC11. Tylko 0,006 procent koreańskiej populacji go posiada, co stanowi najniższy odsetek na świecie1. Tak, Koreańczycy to najmniej śmierdzący naród! Ciekawostka – ten sam gen odpowiada też za… konsystencję woskowiny w uszach. Koreańczycy mają suchą woskowinę, przypominającą płatki. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy wybierając się po raz pierwszy do drogerii w Korei, obok zwykłych patyczków do uszu znalazłam patyczki metalowe, nieco przypominające miniaturowe łyżeczki. Służą one właśnie do wydłubywania woskowiny z uszu!
Ale wróćmy do pogody, bo chyba nieco zboczyliśmy z tematu… Mieszkając w Polsce, nie przepadałam za jesienią. Kojarzyła mi się z szybko zapadającym zmrokiem, z szaroburą pogodą, deszczem i gnijącymi liśćmi na poboczach dróg. W Korei wreszcie zrozumiałam, czym jest „piękna, złota jesień”, o której w Polsce słyszałam tylko w legendach. Koreańska jesień charakteryzuje się przyjemną pogodą i feerią barw, liście na drzewach mienią się czerwienią i żółcią – i jest po prostu przepięknie. Z tego powodu rodzina najczęściej odwiedza mnie w Korei w październiku, w tym miesiącu brałam też ślub.
Podobnie jak w przypadku kwitnących wiśni Koreańczycy z równie dużą powagą przygotowują się do sezonu jesiennego – powstają mapy ilustrujące, kiedy i dokąd wybrać się, by zobaczyć najpiękniejsze złote, pomarańczowe, żółte i czerwone liście na zboczach gór, pola kosmosów czy różową trawę muhly. Temperatury zaś są całkiem przyjemne nawet pod koniec października.
Zimy są za to mroźne i suche. Temperatury sięgają minus 20 stopni Celsjusza, góry pokrywają się śniegiem, a wodospady zamarzają. Koreańczycy uzbrajają się wtedy w niezbędne na zimę produkty: nawilżacze powietrza oraz długie puchowe płaszcze. Nawilżacze są potrzebne ze względu na niesamowitą suchość powietrza podczas koreańskiej zimy. Sprzęt ten znajdziemy nie tylko w mieszkaniach, ale i w szpitalach, sklepach, a nawet w biurach. W koreańskich sklepach znaleźć można zarówno nawilżacze wielkości małych lodówek, jak i malutkie, mieszczące się w dłoni – te ostatnie chętnie stawiane są na biurkach przez pracowników mniejszych i większych firm.
Gdy tylko temperatury spadają poniżej zera, Koreańczycy jak jeden mąż wdziewają długie czarne (dominujący w koreańskiej garderobie kolor) płaszcze. Mieszkający w Korei obcokrajowcy trochę się z tego podśmiewują i wymieniają memami, które pokazują Koreańczyków przypominających czarne puchate serdelki. Przyznam się wam szczerze, że ja też reagowałam uśmieszkiem na te żarty, dopóki sama nie stałam się posiadaczką takiego płaszcza. Drogiego, dużego i tak puchowego, że żadne mrozy nie są mu straszne. Ba, założenie go w temperaturze wyższej niż 0 stopni Celsjusza grozi przegrzaniem! Nic dziwnego, że Koreańczycy kochają te płaszcze, które nazywają _long padding_. Chociaż czasem zastanawiam się, czy chodzi o zachowanie ciepła, czy tylko o podążanie za modą. Bo czy Koreańczykom naprawdę zależy na ochronie przed mrozem, kiedy owszem, otulają się długim, grubym płaszczem, ale na nogach mają gumowe klapki, a w ręku mrożoną kawę?
Poza pandemią, zima to okres, kiedy najczęściej zobaczymy Koreańczyków noszących maski. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że jest to sezon grypowo-przeziębieniowy, ale także przez zanieczyszczenie powietrza, które nasila się między grudniem a marcem. Dobrze jest więc zaopatrzyć się w kilka masek (można to zrobić na miejscu), jeśli planujecie przylot do Korei w tych miesiącach. Maski z filtrem (np. KF94) to coś zupełnie normalnego w Korei Południowej. W Europie, a przede wszystkim w Polsce, podczas pandemii maski dość mocno podzieliły społeczeństwo, a nakaz ich noszenia na zewnątrz dość szybko został zniesiony. W Korei wyglądało to zgoła inaczej. Przede wszystkim dlatego, że każdy Koreańczyk z maseczkami oswojony jest praktycznie od dzieciństwa. Kiedy pod koniec stycznia 2020 roku koronawirus zaczął się rozprzestrzeniać po Półwyspie Koreańskim, Koreańczycy bez zbędnej zwłoki sami zaczęli kupować i nosić maski. I to do tego stopnia, że w całym kraju tych masek zabrakło. Znalezienie ich w sklepach offline czy online graniczyło z cudem – a jeśli już rzucono kilka, rozchodziły się w parę sekund. Sprzedawcy podnosili ceny do prawdziwie horrendalnych kwot – sto masek z filtrem KF94, kiedyś bez problemu dostępne za 10 tysięcy wonów (niewiele ponad 30 złotych), w tamtym okresie kosztowało nawet dziesięciokrotnie więcej.
Jeden z moich ulubionych widoków: złota koreańska jesień
Nawet grudniowy mróz nad morzem jest niestraszny w koreańskim puchowym płaszczu
Sposobem rządu na ten kryzys było… wprowadzenie systemu reglamentacji maseczek w aptekach. Każdemu Koreańczykowi (i obcokrajowcowi ubezpieczonemu w koreańskim odpowiedniku NFZ) przysługiwały dwie maseczki na tydzień. Tych masek nie można było też sobie ot tak kupić. Przydzielone były dni w zależności od dnia urodzenia. Stało się w długich kolejkach, a aptekarz miał obowiązek sprawdzić dowód kupującego. Koreańczycy nie narzekali więc, że muszą nosić maski. Narzekali, że masek nosić nie mogą, bo ich po prostu nie było.
W kwietniu 2022 roku zniesiono nakaz noszenia masek na zewnątrz. Mimo to Koreańczycy nawet kilkanaście miesięcy później wciąż zakrywali nos i usta maseczkami – stało się to częścią ich codzienności. 30 stycznia 2023 roku rząd koreański ogłosił koniec nakazu noszenia masek w pomieszczeniach, a w marcu tego samego roku zniósł go również w transporcie publicznym. Jedynymi miejscami, gdzie obowiązek noszenia maski nadal pozostaje w mocy, są szpitale i apteki. Nie zdziwcie się jednak, kiedy po przyjeździe do Korei wciąż zobaczycie wiele osób w maskach, nawet na wolnym powietrzu – kwestia przyzwyczajenia.
1 Lee Han-soo, _Koreans born to be odorless: research_, 20.05.2016, https://www.koreatimes.co.kr/www/news/world/2016/05/182_205177.html,bit.ly/3CrDDfz (dostęp: 12.06.2023).PAŁAC W CIENIU WIEŻOWCA,
CZYLI ZASKOCZENIA I KONTRASTY
W Seulu bije prawdziwe serce Korei. Gdybym miała go opisać jednym zdaniem, powiedziałabym, że to miasto jest idealnym połączeniem tradycji i nowoczesności. Z jednej strony na każdym kroku spotkać możemy ślady przeszłości – dawna brama miasta, pałac, świątynia, pozostałości fortecy; z drugiej zaś ku niebu wznoszą się onieśmielające swoją wielkością, połyskliwe wieżowce ze stali i szkła, a w oddali migoczą neonowe szyldy.
Doskonale przekonałam się o tym, gdy po raz pierwszy odwiedziłam jedną z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Korei – pałac Gyeongbokgung w Seulu. Stojąc na wprost niego, mogłam podziwiać główną bramę, Gwanghwamun, pod którą turyści udają się zwykle, by obejrzeć ceremonię zmiany warty (wygląda ona bardzo malowniczo, bo wartownicy ubrani są w barwne stroje strażników królewskich z ery Joseon). Za bramą rozpościera się rozległy pałac, a w tle zarysowuje się kształt góry Bugak. Słowem, kwintesencja koreańskości w tradycyjnym wydaniu: monumentalne zabytki pamiętające najdawniejsze dzieje i górujący nad nimi majestat przyrody. Wystarczy jednak odwrócić się o 180 stopni, by naszym oczom ukazał się krajobraz zgoła inny. Plac Gwanghwamun, biegnący od zabytkowej bramy aż do strumienia Cheonggyecheon, okalają wieżowce i nowoczesne budynki – między innymi Muzeum Historii Współczesnej Korei, Sejong Center (gdzie odbywają się na przykład różne koncerty, musicale oraz wystawy), ale też siedziby ministerstw, Ambasada Stanów Zjednoczonych (zawsze otoczona kordonami policji) oraz liczne biurowce.
To oczywiście nie koniec seulskich kontrastów. Niedaleko placu Gwanghwamun, w samym centrum miasta znajduje się Bukchon Hanok Village, wioska hanoków, czyli tradycyjnych koreańskich domków, z których najstarsze liczą sobie nawet 600 lat! W zależności od regionu hanoki budowano na planie kwadratu lub litery L i czasem nazywa się je pierwszymi ekologicznymi domami, głównie ze względu na stosowany w nich system ogrzewania podłogowego _ondol_. Hanoki wyróżniają się dachami wykończonymi czarną, glinianą, często zdobioną dachówką _giwa_ i są zbudowane z materiałów przyjaznych środowisku – gliny, drewna, kamieni. W oknach i drzwiach hanoków zamiast szyb tradycyjnie używało się _hanji_, specjalnego koreańskiego papieru.
Hanoki w Bukchon są przepięknie odnowione, a sama osada znajduje się w dużej części na wzgórzu, dzięki czemu podziwiać tam można widok na znaczną część Seulu. Odwiedzając wioskę hanoków Bukchon trzeba mieć jednak na uwadze, że chociaż jest to popularna atrakcja turystyczna, w hanokach mieszkają zwykli Koreańczycy. W co urokliwszych punktach wioski, gdzie zbiera się duża liczba turystów, by robić sobie zdjęcia, rozwieszone są komunikaty z prośbą o zachowanie ciszy. Czasami stoi tam nawet pracownik upominający zbyt głośnych turystów!
Po drugiej stronie rzeki znajdziemy zupełne przeciwieństwo Bukchon, świątynię nowoczesności i konsumpcjonizmu: Lotte World Tower. Sięgający 555 metrów budynek jest najwyższy w Korei (i szósty na świecie). Na taras widokowy znajdujący się na 120. piętrze wjeżdża się ultraszybką windą mogącą pomieścić nawet do pięćdziesięciu czterech pasażerów. Cała podróż zajmuje około minuty. Wieża Lotte to prawdziwy kompleks: poza tarasem widokowym (z którego można podziwiać przepiękne seulskie zachody słońca, polecam!) znajduje się tam nie tylko galeria handlowa, kino, sala koncertowa czy liczne restauracje i kawiarnie, ale też centrum biznesowe, biura, hotel i luksusowe mieszkania. Zaspokoję waszą ciekawość – miesięczny czynsz mieszkaniowy w Lotte World Tower to wydatek rzędu (minimum!) 55 tysięcy złotych. Nie licząc rzecz jasna opłat administracyjnych, bo to dodatkowe tysiące.
Nie można zaprzeczyć, że wizualnie Seul zapiera dech w piersiach – na horyzoncie góry, przed nami okazałe szklane biurowce, parę kroków dalej majestatyczny pałac czy świątynia. To tak na pierwszy rzut oka. Jednak po jakimś czasie zaczyna się zauważać inne, może mniej imponujące, ale tak samo szokujące szczegóły, które burzą trochę ten majestatyczny obraz metropolii.
Pierwszy z brzegu przykład: kable. Gdy pierwszy raz zagłębiłam się w jedną z ciasnych uliczek, których w starszych dzielnicach Seulu nie brakuje, zauważyłam plątaninę przewodów wiszących złowieszczo nad głowami przechodniów. Te kłębowiska kabli o nieznanym przeznaczeniu (prąd? linie telefoniczne? internet?) są dosłownie wszędzie i robią piorunujące wręcz wrażenie, zwłaszcza na słupach, gdzie zwoje łączą się i tworzą coś na kształt skomplikowanych dzieł sztuki nowoczesnej. Byłam zafascynowana, gdy kiedyś napotkałam robotników w kaskach naprawiających coś przy jednym takim „dziele sztuki”. Zastanawiałam się, jakie szkolenia musieli przejść, żeby orientować się w tym skomplikowanym labiryncie przewodów – i doszłam do wniosku, że musiał to być proces co najmniej tak skomplikowany jak te kable.
Centrum Seulu, okolice Sungnyemun
Częsty widok w Korei: plątanina kabli w jednej z dzielnic Seulu
To, jak Koreańczycy traktują miejską przestrzeń, niezmiennie powoduje we mnie pewnego rodzaju rozczulenie. W dzielnicach mieszkalnych wielkich metropolii czasem natknąć się można na rozłożone na chodnikach plandeki, a na nich… suszące się papryczki chili. Z takich suszonych papryczek robi się potem proszek _gochugaru_, który nadaje koreańskim potrawom charakterystyczny czerwony kolor i ostry smak. Dwie myśli przychodzą do głowy, gdy mija się takie papryczki na ulicy – czy nikt nie pokusi się aby o kradzież (na szczęście nie) i czy nikt tego nie podepcze (też się zastanawiam)? Koreańczycy suszą nie tylko papryczki, ale też inne warzywa – spotkałam się z różnymi liściastymi roślinami, których nazw nie pomnę, jak również z koreańskimi cukiniami, a nawet… z małymi rybkami. Najbardziej szokujące są takie prowizoryczne miejsca do suszenia znajdujące się przy ruchliwych ulicach w centrum miasta. Koreańczycy nie wydają się jednak zbyt przejęci spalinami czy poziomem zanieczyszczenia powietrza, który w Seulu czy w Incheon potrafi być rekordowo wysoki.
Kolejna rzecz to okna. Przed przylotem do Korei w życiu nie pomyślałabym, że to właśnie okna będą źródłem jednego z moich „pobocznych” szoków kulturowych. Przylatując do Korei z tytułem licencjata filologii koreańskiej, wiedziałam o tym kraju już całkiem sporo, niemniej to była jedna z tych rzeczy, których nie da się nauczyć z podręczników. Wiele okien w koreańskich budynkach mieszkalnych jest bowiem… matowych. Szyba jest wtedy mlecznobiała i nie widać przez nią nic poza obłymi kształtami i tym, czy jest dzień czy noc, ewentualnie czy świeci dziś słońce. Okna są w większości podwójne i oczywiście te matowe można po prostu otworzyć, żeby mieć widok na świat zewnętrzny. Dla mnie, Europejki, wyglądało to dziwnie, ale Koreańczycy wstawiają matowe szyby w oknach z konieczności – niektóre budynki stawiane są tak blisko siebie, że w razie nagłej potrzeby sąsiad sąsiadowi może podać przez okno szklankę cukru czy rzucić rolką papieru toaletowego. Dzięki matowym szybom mieszkańcy koreańskich miast zapewniają sobie choć odrobinę prywatności. Druga rzecz – okna w Korei są zazwyczaj przesuwane (albo, jak w niektórych typach budynków, otwierają się tylko częściowo). To wiąże się z trudnością – a właściwie niemożliwością – umycia ich od zewnątrz, chyba że zatrudni się ekipę sprzątającą albo kupi specjalną szczotkę na magnes, która pozwoli nam umyć okna bez potrzeby narażania życia przez wspięcie się na bardzo wąski parapet. Zauważyłam, że często okna są więc… po prostu brudne. Ale biorąc pod uwagę, że przecież i tak mają matowe szyby, może niekoniecznie robi to mieszkańcom jakąś dużą różnicę?
To, co rzuca się w oczy jeszcze bardziej od brudnych okien, to szyldy reklamowe. Korea szyldami stoi. Kolorowe, krzykliwe, duże, nierzadko jasno rozświetlone i przede wszystkim wszechobecne, szyldy są nieodłącznym elementem koreańskiego krajobrazu miejskiego. Widać to szczególnie po budynkach, które prywatnie nazywam „budynkami wielofunkcyjnymi”. Budynki te mają zazwyczaj kilka pięter i na każdym znajdują się dziesiątki różnych sklepów oraz mniejszych i większych przedsiębiorstw czy biur. Dla lepszego zobrazowania opiszę jako przykład jeden z budynków znajdujących się w okolicy uczęszczanego przeze mnie gabinetu dentystycznego (gabinet dentystyczny zresztą również znajduje się w jednym z takich obiektów). Na parterze – a właściwie na pierwszym piętrze, bo w Korei nie ma czegoś takiego jak parter – mamy lodziarnię, trzy kawiarnie (tak, trzy!), pięć restauracji (zgadza się, pięć!), salon optyczny i fryzjera. Na drugim piętrze znajduje się fotograf, kolejny salon fryzjerski i dwie sale z karaoke _noraebang_. Na trzecim piętrze możemy udać się do jeszcze jednego karaoke, do salonu piękności, dentysty lub gabinetu medycyny orientalnej _hanuiwon_. Na piętrze czwartym czeka na nas agent nieruchomości i okulista. Na piątym – masaż i dermatolog. Na szóstym – lekcje baletu i kafejka internetowa. Na siódmym zaś pouczymy się angielskiego w akademii językowej albo pogramy w golfa. Brakuje tylko baru, siłowni i pilatesu, ale na szczęście znajdują się one w budynku obok. Każdy z tych biznesów rzecz jasna dumnie ogłasza swoją działalność za pomocą neonowego szyldu na elewacji budynku.
Po kilku miesiącach od zamieszkania w Seulu spotkałam się z jeszcze jedną niespodzianką. Dzień w dzień pod oknami mojego akademika przejeżdżała ciężarówka z zamontowanym głośnikiem, przez który kierowca donośnym głosem zachęcał do zakupienia soczystych jabłek prosto z sadu w koreańskiej prowincji znanej z tych owoców. Tacy ciężarówkowi sprzedawcy to dość częsty widok na koreańskich ulicach, a ich asortyment jest zaskakująco szeroki. Od warzyw, owoców i jajek, przez ryby i owoce morza po różne rodzaje orzechów, pieczone kasztany i słodkie ziemniaki. Na ulicach spotkać możemy też foodtrucki, sprzedające między innymi kurczaki z rożna lub typowo koreańskie przysmaki: nóżki wieprzowe _jokbal_ czy _hotteok_ – smażone placki nadziewane cukrem, orzechami i cynamonem.
Seul to miasto, które wydaje się nie spać. Pełna życia i spieszących we wszystkie strony Koreańczyków stolica Korei Południowej nie okrywa się ciemnością nawet nocą, kiedy ulice rozświetlają migocące neonowe szyldy i jasno oświetlone sklepy całodobowe, a kluby zapraszają do zabawy.Krótki poradnik:
jak się ubrać na wizytę w pałacu?
Pałace Seulu to pozycja obowiązkowa na liście każdego turysty – i nic dziwnego, bo te majestatyczne budowle naprawdę zapierają dech w piersiach. Do kompleksów pałacowych obowiązuje bilet wejściowy. Można wykupić sobie zintegrowaną wejściówkę do czterech pałaców i jednej świątyni (Gyeongbokgung, Changdeokgung, Changgyeonggung, Deoksugung i świątyni Jongmyo) za 10 tysięcy wonów. Można też wejść za darmo – podczas koreańskich świąt, w ostatnią środę miesiąca (tak zwany Dzień Kultury) oraz w przypadku, gdy przywdziewamy tradycyjny koreański strój – hanbok. Wypożyczenie hanboku nie jest trudne – wystarczy przejść się w okolicę jednego z pałaców (w szczególności Gyeongbokgung), by bez problemu znaleźć liczne wypożyczalnie oferujące te stroje we wszystkich kolorach tęczy. Są to miejsca przystosowane pod zagranicznego turystę, nie musimy więc obawiać się bariery językowej – pracownicy zawsze znają przynajmniej podstawy angielskiego. Hanbok wypożycza się na godziny lub na cały dzień.
Rada ode mnie: jeśli chcecie założyć naprawdę tradycyjny hanbok, poproście o to pracownika wypożyczalni albo szukajcie bardziej stonowanych, jednolitych kolorów. W wypożyczalniach można znaleźć niezwykle strojne, bogato przyozdobione koronkami i cekinami hanboki. Cieszą się one wśród obcokrajowców niegasnącą popularnością, jednak są raczej nowoczesną, turystyczną wariacją na temat oryginalnego stroju. Tradycyjne hanboki charakteryzują się misternymi zdobieniami wyszywanymi głównie na mankietach i w okolicach kołnierza. Bardziej szykowne egzemplarze przywdziewa się zwykle na ślub. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ubrać cekinowy hanbok – na zdjęciach na tle dostojnych pałacowych budynków wyglądają one przepięknie.
W wypożyczalni wypożyczymy nie tylko strój – możemy też poprosić o akcesoria do włosów i ułożenie fryzury. Oczywiście za dodatkową opłatą, choć zdarza się, że właściciele wypożyczalni wliczają te usługi w cenę pakietu lub oferują jako gratis w ramach _seobiseu_ (ang. _service_, dosłownie „obsługa”, w Korei jednak oznacza coś gratis).
ŚMIERDZĄCA SPRAWA, CZYLI
O CZYSTOŚCI I BRUDZIE W KOREI
Podzieliłam się z wami już kilkoma szokami kulturowymi, jakich doznałam po przyjeździe do Kraju Spokojnego Poranka, ale cały czas nie wspomniałam o jeszcze jednej niespodziance, która czeka na Europejczyka… w toalecie. Zacznijmy od tego, że pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie, że w Korei wszystkie toalety publiczne są darmowe – nieważne, czy znajdują się na stacji metra, na terenie jakiegoś ważnego zabytku, w parku czy we wspomnianym wyżej wielofunkcyjnym budynku. Mój koreański mąż nie potrafił ukryć zdziwienia (i to był dla niego szok kulturowy), kiedy podczas zwiedzania jakiegoś zabytkowego pałacu w Polsce chciał pójść do toalety, a ja wcisnęłam mu do ręki dwa złote. Nie mieściło mu się w głowie, że można za to płacić, a kiedy już pogodził się z tym faktem, poinformował mnie, że wobec tego musi maksymalnie wykorzystać tę wizytę i idzie na dłuższe posiedzenie.
A teraz pora na moją ukochaną toaletową anegdotę. W 2015 roku mój brat ze swoją dziewczyną po raz pierwszy przylecieli do Korei. Zwiedzaliśmy wtedy jedno z historycznych koreańskich miast i podczas wizyty w świątyni buddyjskiej brat miał nagłą potrzebę udania się do toalety, skierowałam go więc do najbliższej. Kiedy wrócił, wyglądał na zszokowanego, zgorszonego i zmęczonego jednocześnie.
– Musiałem kucać! – oświadczył zbolałym głosem człowieka, którego zdolność mieszczenia się w niewielkich przestrzeniach znacznie ogranicza wysoki wzrost. Zmieścić się do małej kabiny i załatwić biznes w „kucanej toalecie” było dla niego, rosłego Polaka, nie lada wyzwaniem. – A potem, już po wszystkim zauważyłem, że w kabinie obok był normalny sedes… – dodał zrozpaczony.
Ucząc się na błędach mojego niedoświadczonego brata – nie panikujcie, jeśli traficie w Korei na kucaną toaletę, czyli innymi słowy dziurę w ziemi. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w kabinie obok będzie zwykły sedes („siedzącej” opcji nie ma obecnie tylko w starych toaletach, a tych zostało już niewiele). Ale polecam spróbować – podobno takie kucanie jest dobre dla zdrowia!
W koreańskiej toalecie – nawet tej publicznej – może nas spotkać jeszcze inna niespodzianka, tym razem pozytywna. Bidet! Bidety w formie klap sedesowych ze specjalną myjącą aparaturą to w Korei praktycznie standardowe wyposażenie.
To jednak nie koniec niespodzianek. Kolejna sprawa – papier toaletowy. Czasami nie ma go w kabinach, trzeba więc rozejrzeć się po pomieszczeniu i zobaczyć, czy rolka nie jest powieszona gdzieś przed kabinami. Nie to jest jednak szokujące – szokować może to, co Koreańczycy potem z tym papierem robią – wyrzucają go do kosza na śmieci. Jest to związane z tym, że w starszych koreańskich budynkach rury kanalizacyjne mają mały obwód i łatwo się zapychają. Stąd na wielu drzwiach łazienek znaleźć możemy (desperackie wręcz czasami) prośby o niewyrzucanie papieru do toalety, tylko do kosza.
W ostatnich latach to się zmienia i… coraz częściej trafimy na toalety bez koszy na śmieci. Na drzwiach wywieszone są więc prośby o wrzucanie papieru toaletowego do toalety, a środków higienicznych (takich jak podpaski) do specjalnego pojemnika. Niektórzy Koreańczycy jednak zdają się całkowicie ignorować te informacje i z przyzwyczajenia rzucają papier toaletowy w miejsce, gdzie powinien według nich stać kosz – co w praktyce oznacza, że ciskają tym zużytym papierem na podłogę, obok sedesu. Nie jest to na szczęście widok częsty… ale się zdarza.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej