- W empik go
Pollyanna - ebook
Pollyanna - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Wspaniała powieść dla dziewcząt! Stany Zjednoczone, przełom XIX i XX w. Bogata arystokratka, panna Polly Haringtton, dowiaduje się o śmierci swojego szwagra, pana Whittiera. Kiedyś przed laty siostra panny Polly wyszła za mąż wbrew woli rodziny za ubogiego pastora; urodziła mu kilkoro dzieci, z których większość zmarła, a jakiś czas później umarła ona sama. Teraz zmarł również pastor i przy życiu została jedynie jego najmłodsza córka, jedenastoletnia Pollyanna Whittier (dziewczynka otrzymała imiona Polly i Anna na cześć swoich ciotek). Polly Haringtton uważa, że jej obowiązkiem jest zaopiekować się siostrzenicą, więc sprowadza ją do siebie. Nie wyjeżdża jednak po nią na stację, na którą wysyła służącą Nancy. Nancy, choć oburzona takim postępowaniem wobec dziecka, wykonuje polecenie. Pollyanna jest uroczą osobą: miłą, sympatyczną, troskliwą i – co najdziwniejsze – potrafi znaleźć radość w nawet najtrudniejszej sytuacji. A co było dalej czytelnik dowie po lekturze całej powieści.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-252-3 |
Rozmiar pliku: | 341 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I. PANNA POLLY.
Pewnego czerwcowego dnia panna Polly weszła pośpiesznie do kuchni. Zazwyczaj panna Polly nie miała ruchów pośpiesznych i była zawsze bardzo spokojna — dziś jednak zdradzała pewien pośpiech. Nansy, zmywająca w tej chwili naczynia, spojrzała na nią nieco ze zdziwieniem. Chociaż Nansy służyła u panny Polly dopiero od dwóch miesięcy, zdążyła jednak zauważyć, że pani jej nie okazywała nigdy zbytniego pośpiechu.
— Nansy!
— Słucham panią — odpowiedziała wesoło Nansy, wycierając półmisek.
— Nansy! — głos panny Polly stał się surowy — gdy mówię, proszę przerwać robotę i słuchać!
Nansy zarumieniła się.
— Dobrze, proszę pani, rozumiem! — odrzekła, jąkając się i kładąc pośpiesznie półmisek i ścierkę — tylko, że panienka sama kazała, aby naczynia były jak najprędzej umyte.
Panna Polly zmarszczyła brwi.
— Dosyć, Nansy! Nie żądam wyjaśnień, lecz tylko uwagi.
— Słucham panią — westchnęła Nansy, zapytując siebie w myślach, czy też kiedy potrafi dogodzić swej pani.
Nansy dotychczas nigdy nie służyła, lecz położenie chorej matki, która nagle owdowiała i pozostała z trojgiem dzieci, młodszych od Nansy, zmusiło starszą córkę szukać jakiegoś zajęcia, aby dopomóc matce — i Nansy była bardzo zadowolona, gdy się dostała do kuchni dużego domu, stojącego na wzgórzu. Nansy mieszkała w wiosce, oddalonej o jakieś pięć kilometrów i słyszała o pannie Polly Harrington, właścicielce starego dworu Harringtonów, jako o najbogatszej osobie w okolicy. Podczas swego dwumiesięcznego pobytu poznała pannę Polly, jako gospodynię surową, o zimnym i sztywnym wyrazie twarzy, która marszczyła brwi, gdy upuszczono na podłogę nóż, lub zbyt głośno stuknięto drzwiami, lecz która nie uśmiechała się nigdy, nawet gdy nóż i drzwi pozostawały w spokoju.
— Nansy — mówiła panna Polly — po ukończeniu kuchennej roboty proszę sprzątnąć pokoik na poddaszu, wstawić tam rozkładane łóżko i, naturalnie, powynosić na strych wszystkie kufry, ponieważ wkrótce przyjedzie moja jedenastoletnia siostrzenica, Pollyanna Whittier, i zamieszka w tym pokoiku.
— Czyżby naprawdę, proszę panienki, miała tu zamieszkać mała dziewczynka? — zawołała Nansy, która przypomniała sobie swe życie na wsi, i atmosferę radości i wesela, rozsiewaną dokoła przez jej małe siostrzyczki. — Boże, jak to będzie cudnie!
— Cudnie? To nie jest odpowiednie w tym wypadku określenie — odrzekła sucho panna Polly. — Robię to dlatego, że jestem człowiekiem dobrym i zdaje mi się, że znam swe obowiązki!
Nansy zarumieniła się powtórnie.
— Bezwątpienia, proszę panienki! Myślałam tylko, że mała dziewczynka panienkę rozweseli!
— Dziękuję — odparła szorstko panna Polly.
— Narazie nie widzę natychmiastowej tego potrzeby.
— Ale przecie panience przyjemnie będzie mieć przy sobie córeczkę jej siostry — powiedziała znów Nansy, która za wszelką cenę chciała dobrze usposobić pannę Polly do samotnej dziewczynki.
— Jeśli siostra moja była na tyle nieostrożna, że wyszła zamąż i pozostawiła potem sierotę, to nie znaczy, że wychowanie jej winno mi sprawiać przyjemność. Jest to tylko mym obowiązkiem, jak ci to już przed chwilą powiedziałam. Proszę tylko starannie sprzątnąć pokój — dodała, opuszczając kuchnię.
Wróciwszy do swego pokoju, panna Polly wzięła z biurka list, który otrzymała przed kilkoma dniami z małego miasteczka, leżącego daleko na zachodzie.
List ten, adresowany do panny Polly Harrington w Beldingsville, brzmiał jak następuje:
Szanowna Pani!
Z przykrością donoszę, że dwa tygodnie temu zmarł wielebny Jan Whittier, osieracając jedenastoletnią córeczkę. Nie zostało po nim nic, oprócz kilku książek, gdyż, jak pewnie Pani wiadomo, był pastorem przy kościołku w niewielkiej mieścinie i nie miał żadnych dochodów.
Był on mężem siostry Szanownej Pani, lecz, o ile wiem, rodziny nie komunikowały się z sobą. Mimo to pastor wyrażał za życia nadzieję, że Pani, w razie jego śmierci, zgodziłaby się zaopiekować dziewczynką i dlatego zwracam się teraz do Pani.
Dziewczynka może wyjechać w każdej chwili i jeśli otrzymamy przychylną odpowiedź, państwo Gray, którzy wyjeżdżają do Bostonu, zabiorą ją z sobą, a w Bostonie wsadzą do pociągu, odchodzącego bezpośrednio do Beldingsville. Naturalnie Szanowna Pani zostanie powiadomiona o dniu i godzinie przybycia Pollyanny.
W oczekiwaniu odpowiedzi, łączę wyrazy szacunku.
Jeremjasz White.
Panna Polly włożyła list zpowrotem do koperty. Wczoraj odpowiedziała, że weźmie dziewczynkę do siebie. Spodziewała się spełnić swój obowiązek, nawet gdyby to pociągnęło za sobą pewne nieprzyjemności.
Obecnie, siedząc w wygodnym fotelu, wspominała swą siostrę, Eugenję, matkę Pollyanny, gdy ta, jako dwudziestoletnia panna, wyszła wbrew woli rodziców zamąż za młodego pastora. Starał się o nią również pewien bogaty pan — i uzyskał względy rodziny, ale nie Eugenji. Bogaty pan był już niemłody i siał pieniędzmi, pastor zaś posiadał młodą, pełną ideałów duszę i kochające serce. Eugenja wybrała to ostatnie i zaraz po ślubie wyjechała z nim, jako żona misjonarza.
Wtedy nastąpiło rozluźnienie stosunków w rodzinie.
Panna Polly pamiętała to dobrze, chociaż miała wtedy zaledwie piętnaście lat.
Początkowo Eugenja pisywała od czasu do czasu kilka słów. Swoją ostatnią córeczkę nazwała Pollyanną, zbiorowem imieniem dwóch sióstr — Polly i Anny, która już nie żyła.
Wzmiankowała o tem w swym ostatnim liście.
W kilka lat później z paru zbolałych słów pastora dowiedziano się o jej śmierci.
Panna Polly, patrząc teraz przez okno na szeroką, leżącą u stóp wzgórza, dolinę, przebiegała myślą cały ten czas. Obecnie miała lat czterdzieści i była sama na świecie. Cała rodzina wymarła i ona była jedyną właścicielką pozostawionego przez ojca majątku.
Namawiano ją, by przyjęła do siebie jakąś towarzyszkę, by nie żyła tak w samotności, lecz panna Polly odrzuciła wszystkie propozycje i pozostała sama.
A teraz...
Czuła, że obecnie tryb jej życia ulegnie zmianie, ale to, co robiła, było jej obowiązkiem!
Myślała o tem ze zmarszczonem czołem i zaciśniętemi wargami.ROZDZIAŁ II. PRZYBYCIE POLLYANNY.
Nansy, stosując się do wskazówek swej pani, starannie wymyła i wyczyściła pokoik na poddaszu, lecz robiła to nie tyle z polecenia panny Polly, ile z pewnej sympatji, jaka powstała w jej duszy do Pollyanny, chociaż jej jeszcze nie znała. Nansy, wiedziona instynktem, wyczuwała, że przybycie Pollyanny zmieni tryb życia w domu na wzgórzu i może rozgrzeje atmosferę zimna, która panowała tu na każdym kroku.
Nansy zwierzyła się ze swemi myślami staremu Tomaszowi, ogrodnikowi, lecz ten nie podzielał jej przypuszczeń i nadziei, bo służył tu znacznie dłużej i nie wierzył, aby coś mogło rozgrzać zlodowaciałą duszę panny Polly.
W kilka dni potem nadeszła krótka depesza, zawiadamiająca o dniu przyjazdu Pollyanny.
Panna Polly nie uważała, aby oczekiwanie Pollyanny na dworcu wchodziło w zakres niezbędnych obowiązków, pozostała więc w domu, a na kolej wysłała Nansy.
Poznać małą pasażerkę nie stanowiło żadnej trudności, była ona bowiem jedyną, która wysiadła z pociągu w Beldingsville.
W powrotnej drodze Pollyanna, która poczuła odrazu sympatję do Nansy, opowiedziała jej w kilku słowach swoje przejścia po śmierci ojca. Ponieważ została sama, samiuteńka na świecie, umieszczono ją chwilowo w miejscowej ochronce koła opieki. Parę tygodni, spędzonych tam do chwili wyjazdu, wydawały jej się latami, a obecnie była tak szczęśliwa, że ukochana ciocia, choć nieznana, zgodziła się wziąć ją do siebie.
Nansy, chociaż była prostą dziewczyną, zrozumiała jednak odrazu, że promienny i radosny nastrój dziewczynki nie spotka oddźwięku w duszy panny Polly, nic jednak nie mówiła, słuchając z przyjemnością szczebiotu dziewczynki.
Gdy wreszcie Pollyanna z Nansy stanęły na progu, panna Polly nie wstała, aby przywitać siostrzenicę. Podniosła tylko oczy od książki, którą trzymała, i na powitanie wyciągnęła rękę, na każdym palcu której dużemi literami było jakby wypisane słowo „obowiązek“.
— Jak się masz, Pollyanno? Ja......
Nie mogła jednak powiedzieć nic więcej, gdyż dziewczynka w paru susach przebiegła pokój i rzuciła się w objęcia ciotki, zgorszonej tym niespodziewanym atakiem.
— Ciociu, kochana ciociu Polly! Jak bardzo się cieszę, że ciocia pozwoliła mi przy sobie zamieszkać — mówiła przerywanym głosem dziewczynka. — Ciocia nie ma pojęcia, jak przyjemnie będzie z ciocią i z Nansy po tych paniach z koła opieki!
— Możliwe; chociaż nie znam tych pań, należących do koła opieki — odparła panna Polly, starając się wyswobodzić z uścisku małych rączek i rzucając rozgniewany wzrok w stronę Nansy, stojącej wciąż na progu.
— Nansy może odejść! Pollyanno, proszę zachowywać się przyzwoicie. Nawet nie zdążyłam cię obejrzeć!
Pollyanna cofnęła się wciąż uśmiechając się, już jednak z pewnem zakłopotaniem.
— Rzeczywiście! Ale ja nie jestem ładna, bo mam piegi. Poza tem muszę cioci wytłumaczyć pochodzenie tej sukienki w duże czerwone kraty, dziurawej na łokciach. Ojciec mój mówił......
— Dosyć, Pollyanno! Proszę nie myśleć o tem, co mówił ojciec — przerwała sucho panna Polly. — Masz pewnie jakiś kuferek z rzeczami?
— O tak, ciociu! Panie z koła opieki podarowały mi ładny kuferek. Coprawda, niema tam nic nadzwyczajnego, gdyż ostatniemi czasy koło opieki nie otrzymywało prawie wcale ubrań dla dziewczynek; lecz są tam książki ojca, bo pani White mówiła, że muszę je wziąć ze sobą. Ciocia wie, że tatuś......
— Pollyanno! — przerwała znów ciotka — jedno musisz zrozumieć i zapamiętać: nie życzę sobie, abyś mi wspominała o swym ojcu!
Dziewczynka wstrzymała oddech.
— Czyżby ciocia chciała powiedzieć, że... zatrzymała się, jakby szukając odpowiednich wyrazów, a panna Polly skorzystała z tej przerwy, mówiąc:
— Chodźmy teraz do twego pokoju. Kufer już pewnie tam jest. Chodź za mną.
Pollyanna bez słowa protestu udała się za ciotką z oczyma pełnemi łez, lecz z główką podniesioną do góry.ROZDZIAŁ III. POKOIK NA PODDASZU.
— Może to i dobrze — myślała, — że ciocia nie pozwała mi mówić o ojcu, gdyż wspomnienie o nim jest dla mnie zawsze takie bolesne! Ona odrazu wzięła to pod uwagę!
I Pollyanna, upewniona coraz silniej o dobroci swej ciotki, wytarła łzy i zaczęła z zaciekawieniem rozglądać się dokoła.
Przez otwarte drzwi widziała wspaniałe pokoje, a w nich kosztowne meble i cudne obrazy; szła po miękkim dywanie głuszącym kroki, a słońce, rzucając swe promienie na złote ramy obrazów i prześliczne koronkowe firanki, pochłaniało całkowicie jej uwagę.
— Ciociu — wykrzyknęła wreszcie z zachwytem. — Jakie wspaniałe mieszkanie! Ciocia musi być bardzo szczęśliwa, że posiada takie bogactwo!
— Pollyanno, — odpowiedziała, odwracając się nagle, ciotka — zdziwiona jestem, że mi to mówisz. Jestem wdzięczna Najwyższemu za wszelkie jego łaski dla mnie, nie zaś wyłącznie za bogactwo.
Szły teraz schodami na górę.
Panna Polly cieszyła się w duchu, że dziewczynka będzie mieszkała na poddaszu. Od początku postanowiła ulokować ją jak najdalej od siebie, obecnie zaś, widząc jej próżność, cieszyła się tem bardziej, że pokoik, przeznaczony dla Pollyanny, nie posiadał żadnych zbytkownych mebli i był raczej podobny do celi samotnej mniszki.
Pollyanna zaś skwapliwie rozglądała się dokoła, jakby starając się zobaczyć każdy szczegół tego wspaniałego domu i odgadnąć, za któremi drzwiami kryje się jej pokoik, ten kochany cudny pokoik z obrazami i dywanami, w którym ulokuje ją ciotka!
Minęły jeszcze jedne drzwi i znów szły schodami. Lecz tu ściany były puste i było prawie ciemno. Potem trzeba było iść ostrożnie, gdyż po obu stronach wąskiego przejścia stały jakieś kufry, pudła i walizy.
Powietrze było tu ciężkie, duszne.
Wreszcie panna Polly otworzyła małe, niskie drzwi.
— Oto, Pollyanno, twój pokój! — Kufer już stoi na miejscu. Czy masz klucz od niego?
Pollyanna kiwnęła główką, niezdolna wymówić ani słowa, tak była zaskoczona różnicą w wyglądzie pokoju, w którym się znalazła, a tym, jaki stworzyła w swej wyobraźni.
Ciotka zmarszczyła brwi.
— Pollyanno! Gdy o coś pytam, proszę mi odpowiadać jak się należy, a nie kiwnięciem głowy.
— Rozumiem, ciociu!
— Znajdziesz tu wszystko, czego ci potrzeba. Zaraz przyślę Nansy, aby pomogła ci rozpakować rzeczy. Obiad jemy stale o godzinie szóstej — dodała, opuszczając pokój.
Pollyanna przez chwilę stała nieruchomo, potem przebiegła wzrokiem po gołej podłodze, gołych ścianach, oknach pozbawionych firanek i podeszła do swojego kuferka, tego samego, który tak niedawno jeszcze stał w jej małym pokoiku, tam, daleko na zachodzie; uklękła przy nim i ukryła twarzyczkę w swych drobnych dłoniach.
Tak ją zastała Nansy, gdy przyszła na górę.
W dobrej dziewczynie serce zadrżało współczuciem.
— Biedactwo! — szepnęła, i zbliżywszy się do Pollyanny, uklękła przy niej, pieszczotliwie głaszcząc jej główkę; wkońcu zapytała o klucz.
— Zajmiemy się rozpakowaniem kufra — rzekła, chcąc przerwać ponure myśli dziewczynki.
— Nic tam prawie niema — szepnęła ze smutkiem Pollyanna.
— Tem lepiej! Prędzej go rozpakujemy! — wesoło zawołała Nansy.
— Rzeczywiście! — ucieszyła się Pollyanna, a więc mogę i z tego być zadowoloną?
— No... niby tak! — odpowiedziała nieco zdziwiona tem zapytaniem Nansy.
Wprawne ręce Nansy w okamgnieniu wydobyły z kufra całą jego zawartość, a Pollyanna również szybko porozkładała książki na stole, a skąpą ilość bielizny i parę sukienek umieściła w szafie.
— Zdaje mi się, że jednak ten pokoik będzie ładny! — rzekła nagle Pollyanna, jakby chciała pocieszyć samą siebie. — Jak myślisz, Nansy?
Odpowiedzi nie było. Nansy czegoś tak gorliwie szukała w kufrze, że aż głowę do niego schowała.
Pollyanna tymczasem wodziła wzrokiem po gołych ścianach.
— Nawet lusterka niema — mówiła smutnie.
— Ale może to lepiej, bo nie będę oglądała moich piegów!
Nansy wydała jakiś niezrozumiały dźwięk, lecz gdy Pollyanna odwróciła się, schowała znów głowę do kufra.
Pollyanna zbliżyła się do okna i nagle wydała okrzyk radości.
— Ach, Nansy! Ja tego przedtem nie widziałam. Spójrz na te drzewa, na te małe domki, starą dzwonnicę i tę srebrną wstęgę rzeki! Naprawdę, Nansy, gdy się ma przed sobą taki widok, nie potrzebne są żadne obrazy! Ach, jak się cieszę, że mam ten pokoik! Lecz ku wielkiemu zdziwieniu Pollyanny, Nansy wybuchła nagle głośnym płaczem.
— Co się stało, Nansy? — zapytała Pollyanna, a potem nieco zmieszana dodała:
— A może... może... ja zajęłam twój pokój?
— Ach, Boże! — odparła, łkając, Nansy — ty jesteś naprawdę aniołkiem, co zszedł do nas wprost z nieba... — lecz nie zdążyła dokończyć, bo usłyszała dzwonek i pośpiesznie opuściła pokoik, szybko zbiegając po schodach.
Pollyanna wróciła do okna, aby się nacieszyć widokiem i otworzyła je szeroko, gdyż nie mogła wprost oddychać dusznem powietrzem pokoju. Następnie podbiegła do drugiego okna. Kilka much, które zdążyły już zawitać do pokoju, przeleciało koło jej twarzyczki, lecz Pollyanna nie zwróciła na nie żadnej uwagi, a otwierając drugie okno, zrobiła nowe odkrycie: tuż za oknem duże drzewo wyciągało ku niej swe rozłożyste gałęzie, jakby witając małą przybyszkę.
Pollyanna, niedługo namyślając się, wskoczyła na okno, chwyciła za gałąź, zgrabnym skokiem przeniosła się na drzewo i zaczęła schodzić na dół. Wreszcie zatrzymała się na ostatniej gałęzi. Zeskoczyć na ziemię było trochę trudno nawet dla Pollyanny, która przyzwyczajona była wspinać się po drzewach. Jednak, trochę ze strachem, wstrzymując oddech, dziewczynka zawisła przez chwilę na rękach na gałęzi, potem puściła gałąź i znalazła się na ziemi.
Znalazła się w dużym ogrodzie. O kilkanaście kroków od niej pracował zgarbiony staruszek, widocznie ogrodnik. Dalej za ogrodem wąska ścieżka prowadziła przez pola do dużego wzgórza z samotną sosną, stojącą na szczycie, jakby na straży.
To wzgórze i sosna pociągały ku sobie Pollyannę, która, niedługo namyślając się, udała się w drogę.
Przedzierając się przez krzaki i zarośla, wyszła na ścieżkę, przeszła pole i zaczęła wdrapywać się na wzgórze. Teraz przekonała się, że nie było to tak blisko i łatwo, jak jej się wydawało z okna.
* * *
W kwadrans potem wielki zegar w przedpokoju wybił szóstą i Nansy zadzwoniła na kolację.
Przeszło kilka minut. Panna Polly zmarszczyła brwi, następnie wyszła do przedpokoju i niecierpliwie spojrzała na schody, wiodące do pokoiku Pollyanny. Nadsłuchiwała przez chwilę, lecz panowała tam głęboka cisza. Wtedy panna Polly wróciła do jadalnego pokoju.
— Nansy — rzekła — moja siostrzenica spóźniła się! Nie, nie trzeba jej wołać, — dodała, widząc ruch Nansy w stronę drzwi. — Wie, o której godzinie siadamy do stołu i powinna się zjawić punktualnie; skoro się spóźnia, — nie siądzie do stołu. Otrzyma tylko mleko i chleb, i to w kuchni.
Natychmiast po obiedzie Nansy udała się na górę.
— Mleko i chleb! Właśnie! A biedne dziecko pewnie tak płakało, że aż usnęło — mruczała, otwierając powoli drzwi, lecz w tejże chwili wydała okrzyk przerażenia.
— Gdzie jesteś? Pollyanno! Odezwij się! Gdzie się schowałaś? — wołała, zaglądając do szafy, pod łóżko i nawet do kufra.
Następnie szybko zbiegła ze schodów i udała się do ogrodu.
— Tomaszu, Tomaszu! — wołała już zdaleka — nasz aniołek pewnie wrócił tam, skąd przyszedł — do nieba!
— Do nieba to może i nie — odparł, uśmiechając się stary ogrodnik — ale w każdym razie jest bliżej nieba, niż my.
I wskazał Nansy sylwetkę, ledwie widoczną na tle zachodzącego słońca. Nansy, uszczęśliwiona, że znalazła Pollyannę, zapomniała o kuchni i naczyniach i pędem podążyła przez pole.ROZDZIAŁ IV. GRA W ZADOWOLENIE.
— Jak można mnie tak nastraszyć! — mówiła z lekkim wyrzutem Nansy do Pollyanny, która ku wielkiemu swemu żalowi musiała wkońcu rozstać się ze wzgórzem i sosną i schodziła teraz na dół.
— Straszyć? — zdziwiła się Pollyanna. — Nigdy nie trzeba się bać o mnie! Ojciec, a potem panie z koła opieki zawsze niepokoiły się o mnie, dopóki się nie przekonały, że mi się nigdy nic złego nie stanie.
— Ależ ja nie wiedziałam, dokąd poszłaś! — mówiła Nansy, biorąc Pollyannę za rękę — nikt cię nie widział wychodzącą; chyba wyszłaś przez komin!
Pollyanna roześmiała się szczerze.
— Ach, nie! — zawołała — nie przez komin, lecz przez okno i spuściłam się po drzewie na ziemię.
— Boże Miłosierny! — krzyknęła Nansy — coby na to powiedziała panna Polly!
— Jesteś tego ciekawa? Dobrze! Opowiem jej o tem i dowiesz się, co powie — obiecała dziewczynka wesoło.
— Nie, nie, nie trzeba! — zaprotestowała Nansy, która za wszelką cenę chciała odwrócić od Pollyanny nową falę gniewu ciotki.
— Ale teraz śpieszmy się, bo muszę jeszcze pozmywać naczynia!
— Chętnie ci pomogę! — ofiarowała się Pollyanna.
Szły przez chwilę w milczeniu. Tymczasem ściemniło się zupełnie i Pollyanna tuliła się coraz bardziej do Nansy.
— Wiesz, jestem nawet zadowolona, że cię swą nieobecnością nastraszyłam, gdyż tylko temu zawdzięczam, że przyszłaś po mnie — powiedziała po chwili milczenia dziewczynka.
A Nansy tymczasem rozmyślała, jakby uprzedzić Pollyannę o karze jaka ją czekała i jak to zrobić najdelikatniej.
— Wiesz! — rzekła, trochę zmieszana — jest już po obiedzie, więc... więc... dostaniesz tylko mleko i chleb!
— Ach! Jak to dobrze! Bardzo lubię mleko i chleb! — wesoło zawołała Pollyanna.
— Ale będziesz musiała zjeść to w kuchni, — ze mną! — dodała niespokojnie Nansy.
— W kuchni? Z tobą? O, bardzo się z tego cieszę!
— Zdaje mi się, że ty jesteś ze wszystkiego zadowolona, nawet z rzeczy nieprzyjemnych — zauważyła Nansy, która przypomniała sobie w tej chwili, jak Pollyanna starała się odnaleźć przyjemne rzeczy w małym pokoiku na poddaszu.
— To z przyczyny — gry! — uśmiechnęła się Pollyanna.
— Gry? Jakiej?
— Gry w zadowolenie!
— Gry w zadowolenie? Cóż to jest takiego? — pytała coraz więcej zaciekawiona Nansy.
— Jest to bardzo piękna gra, której nauczył mnie mój ojciec. Graliśmy w nią już wtedy, gdy byłam zupełnie maleńka. Nauczyłam jej potem panie z dobroczynności przynajmniej niektóre z nich.
— Więc cóż to za gra?
Pollyanna uśmiechnęła się, ale i westchnęła równocześnie.
— Zaczęliśmy się bawić w tę grę od chwili, gdy przyszła do nas paczka misjonarska, a w niej znaleźliśmy... kule.
— Kule?
— A tak! Ja wtedy bardzo chciałam mieć lalkę. Tatuś mój spodziewał się, że ją otrzymam i nawet prosił o to, ale pani, która napełniała paczkę darami dla kolonji misjonarskiej, odpisała, że lalki niema i że zamiast lalki przysyła małe kule, które może przydadzą się dla jakiegoś kalekiego dziecka. Od tego czasu powstała nasza gra.
— Nie widzę tu nic zabawnego! — odparła szorstko Nansy, myśląc, że Pollyanna żartuje z niej.
— Niema nic zabawnego, ale jest — gra. A polega na tem, aby w każdych, nawet najcięższych okolicznościach znaleźć coś, z czego możnaby było cieszyć się!
— Nie rozumiem, z czego można się cieszyć, gdy się otrzymuje zamiast upragnionej lalki — kule! — niecierpliwie odezwała się Nansy.
Pollyanna klasnęła w dłonie.
— Można! Ja sama też początkowo nie mogłam się domyśleć. Dopiero ojciec mi wytłumaczył.
— Więc mi to powiedz — już nieco łagodniej rzekła Nansy.
— Owszem, powiem. Otóż mogłam się cieszyć, że kule te nie były mi potrzebne! — odparła wesoło Pollyanna. — Widzisz, jakie to jest proste, jeżeli się to zrozumie!
— Dziwna jakaś gra! — zauważyła Nansy, patrząc na Pollyannę niespokojnym wzrokiem.
A dziewczynka opowiadała jej, jak to było dobrze, gdy żył ojciec. W każdej smutnej chwili, a takich było wiele w jej życiu, znajdywała zawsze wespół z ojcem coś, z czego się można było cieszyć. A gdy się wyszukiwało coś przyjemnego, zapominało się wówczas o nieprzyjemnem. Powoli weszła ta „gra“ w przyzwyczajenie i Pollyanna w każdej przykrej sytuacji, prawie nie szukając, odnajdywała dodatnie strony.
Obecnie jednak Pollyanna straciła na zawsze wiernego towarzysza gry. Czy będzie mogła bez niego skutecznie grać w zadowolenie?
— Chyba spróbuję nauczyć ciocię Polly, — mówiła Pollyanna — może ona zgodzi się bawić ze mną.
— Ona? Przenigdy! — żywo zawołała Nansy. — Ale gdybyś chciała — dodała niepewnym głosem — mogłabym spróbować bawić się z tobą?
Pollyanna gorąco uścisnęła Nansy, a w parę chwil potem obie weszły do kuchni. Pollyanna z apetytem wypiła mleko i zjadła chleb, a następnie za radą Nansy udała się do salonu, gdzie zastała swą ciotkę czytającą książkę.
— Jesteś już po obiedzie? — zapytała panna Polly suchym tonem.
— Tak, ciociu!
— Jestem bardzo niezadowolona, że zmuszona byłam prawie na wstępie posłać cię do kuchni na obiad!
— Ależ, ciociu, to nic! Ciocia sprawiła mi wielką przyjemność! Ja ogromnie lubię mleko z chlebem i kocham Nansy!
Panna Polly wyprostowała się w fotelu.
— Pollyanno — już czas spać! Dziś jesteś zmęczona, ale jutro zajmiemy się przeglądem twego ubrania i sporządzimy plan zajęć. Otrzymasz od Nansy świecę, lecz bądź z nią ostrożna. Śniadanie jest o pół do ósmej. Proszę być punktualną. Dobrej nocy!
Pollyanna zbliżyła się do ciotki i ucałowała ją serdecznie.
— Jestem bardzo szczęśliwa! — mówiła wesoło. — I jestem przekonana, że będzie mi tu bardzo dobrze. Zresztą spodziewałam się tego. Dobrej nocy, ciociu — dodała, wychodząc z pokoju.
— Co za dziwne dziecko, — pomyślała panna Polly, i swoim zwyczajem zmarszczyła brwi. — Cieszy się z tego, że ją ukarałam i jest zadowolona, że mieszka u mnie! Doprawdy nie rozumiem — dodała, biorąc znów książkę do ręki.
W kwadrans potem w pokoiku na poddaszu mała, samotna dziewczynka przelewała gorzkie łzy, tuląc twarzyczkę w poduszkę.
— Ojcze drogi, który jesteś z aniołkami, — szeptały jej usteczka — wiem dobrze, że w tej chwili nie gram „w zadowolenie“, ale myślę, że i ty nie znalazłbyś nic radosnego, gdy się tak leży samotnie i pociemku. Gdyby była przy mnie Nansy, albo ciocia Polly, albo nawet któraś z pań z dobroczynności, zawsze byłoby lepiej!
A w kuchni zmywając naczynia, Nansy myślała głośno:
— Jeśli tylko ta głupia gra, jak zadowolenie z otrzymanych kul, zamiast oczekiwanej lalki, może być dla niej zbawieniem, postaram się i potrafię, o, na pewno potrafię bawić się z nią w tę grę!ROZDZIAŁ V. OBOWIĄZKI.
Gdy Pollyanna obudziła się następnego ranka, była już prawie siódma godzina. Ponieważ okna wychodziły na zachód, słońca nie było widać, lecz jasny błękit nieba zapowiadał pogodny dzień.
Ubrawszy się, Pollyanna podeszła do okna, aby przywitać radośnie śpiewające ptaszki i zobaczyła w ogrodzie swą ciotkę, opatrującą ze starym ogrodnikiem krzaki róż. Natychmiast wybiegła z pokoju, zostawiając za sobą wszystkie drzwi otwarte i w mgnieniu oka była w ogrodzie, radośnie wołając:
— Ach, ciociu! Co za śliczny dzień! I jak mi tu dobrze!
— Pollyanno, — przerwała szorstko panna Polly — czy to jest twój zwykły sposób witania się?
— Nie, ciociu! W ten sposób witam tylko te osoby, które kocham! Zobaczyłam ciocię przez okno i przypomniałam sobie natychmiast, że ciocia nie jest panią z dobroczynności, lecz moją prawdziwą, kochaną ciocią, taką bardzo, bardzo dobrą, i nie mogłam się powstrzymać, aby nie przybiec i nie przywitać się!
Stary ogrodnik odwrócił się w stronę dziewczynki, przyglądając jej się bacznie. Panna Polly zaś usiłowała zmarszczyć brwi, lecz jakoś jej się to nie udawało.
— Tomaszu, na dziś dosyć! Mam nadzieję, że zrozumieliście wszystko, co mówiłam o tych krzakach! — rzekła trochę zmieszana i oddaliła się pośpiesznie.
— Czy już dawno pracujecie w tym ogrodzie, panie... człowieku? — zapytała Pollyanna z zaciekawieniem.
Starzec odwrócił się. Usta jego drżały, a w oczach błyszczały łzy.
— O tak, panienko! Jestem stary Tomasz — ogrodnik — odpowiedział i swą ciężką drżącą ręką pogłaskał jasne włosy dziewczynki.
— Jesteś bardzo podobna do twej matki, panienko! Znałem ją, gdy była małą dziewczynką, może mniejszą jeszcze od ciebie! Już wtedy pracowałem w tym ogrodzie.
Pollyanna westchnęła głęboko.
— Naprawdę? Więc znaliście moją matkę? Ach, proszę mi coś o niej opowiedzieć!
Lecz w tej chwili rozległ się dzwonek, a zaraz potem ukazała się Nansy.
— Pollyanno! — zawołała, chwytając dziewczynkę za rękę i ciągnąc w stronę domu — to był dzwonek na śniadanie! Pamiętaj! Zawsze, gdy ten dzwonek usłyszysz, musisz wszystko rzucić i biec do domu!
To mówiąc, wepchnęła Pollyannę do przedpokoju, jak kurczę do klatki.
Pierwsze pięć minut śniadania przeszły w milczeniu, gdy nagle panna Polly zwróciła uwagę na dwie muchy, latające nad stołem.
— Nansy, skąd tu są muchy?
— Nie wiem, proszę panienki. W kuchni niema ich wcale — odparła Nansy, która widocznie nie zauważyła otwartych okien w pokoju Pollyanny.
— To są prawdopodobnie moje muchy, ciociu! — zauważyła Pollyanna — dużo ich latało dziś na schodach.
— Twoje muchy? — zdziwiła się panna Polly. — Co to ma znaczyć? Którędy wleciały do domu?
— Przypuszczam, że przez okna mojego pokoju, ciociu — odpowiedziała spokojnie Pollyanna.
— Jakto? Otworzyłaś okna, które nie mają siatek?
— Tak, ciociu!
W tej chwili do pokoju weszła Nansy.
— Nansy, proszę natychmiast pozamykać okna w pokoju Pollyanny i powypędzać wszystkie muchy — rzekła surowo panna Polly, następnie zwracając się do siostrzenicy, dodała:
— Pollyanno! Siatki do okien są już obstalowane. Czyli, że zrobiłam to, co było moim obowiązkiem, ale tyś zapomniała o swoim.
— O moim obowiązku?
Oczy Pollyanny zdradzały szczere zdziwienie.
— Oczywiście! Rozumiem, że w pokoju mogło być trochę ciepło, ale twoim obowiązkiem było nie otwierać okien, dopóki nie będą wstawione siatki. Zapamiętaj sobie, Pollyanno, że muchy są nietylko dokuczliwe, lecz także i niebezpieczne dla zdrowia. Po śniadaniu dam ci do przeczytania o tem ciekawą książeczkę.
— O dziękuję, ciociu! Ja tak lubię czytać.
Panna Polly głęboko westchnęła, następnie ściągnęła wargi, a Pollyanna, widząc surową twarz ciotki, dodała pośpiesznie:
— Naturalnie, ciociu, jest mi bardzo przykro i więcej już nie otworzę okien.
Panna Polly nic nie odpowiedziała i śniadanie do końca przeszło w milczeniu.
Po śniadaniu panna Polly podała Pollyannie małą książeczkę ze słowami:
— Udasz się teraz za karę do swego pokoju, by to przeczytać, a ja przyjdę za pół godziny zrobić przegląd twego ubrania.
Pollyanna wzięła książeczkę, podziękowała uprzejmie i pobiegła na górę.
Gdy po upływie pół godziny panna Polly, jak zawsze sztywna i zimna, weszła do pokoju Pollyanny, została przywitana wybuchem entuzjazmu.
— Ciociu! — zawołała Pollyanna z zachwytem — nigdy nie czytałam nic ciekawszego! Nie przypuszczałam nigdy, że muchy mogą być tak niebezpieczne i że...
— Dosyć! — przerwała panna Polly — proszę teraz wydostać z szafy ubranie i bieliznę. Muszę je obejrzeć.
Pollyanna posłusznie wydostała z szafy przywiezione sukienki i bieliznę. Panna Polly oglądała je uważnie, lecz z wyrazu jej twarzy nie można było wywnioskować, co myślała o garderobie swojej siostrzenicy.
Ukończywszy przegląd, panna Polly wypytała dokładnie, czy Pollyanna chodziła do szkoły, czy się uczyła muzyki, szycia, gotowania i t. p.
Dziewczynka na wszystkie pytania dawała dokładne odpowiedzi, lecz widać z nich było, że wszystkiego uczyła się potrochu, dorywczo, bez systemu.
Do szkoły nie chodziła. Uczono ją w domu czytać i pisać, ale nie lubiła czytać na głos; znała początki muzyki, lecz wolała słuchać, niż grać; umiała szyć — ale tylko sukienki dla lalek. Co do gotowania, to umiała robić tylko krem czekoladowy.
Po wysłuchaniu tego wszystkiego panna Polly myślała długą chwilę, potem rzekła poważnym i, jak zwykle, surowym głosem:
— Pollyanno! Codziennie o godzinie dziewiątej rano będziesz czytała ze mną na głos przez pół godziny. Przedtem naturalnie sprzątniesz swój pokój! W środy i soboty, po ukończeniu czytania, będziesz w kuchni uczyć się gotować, w dni pozostałe będziesz szyła. Wszystkie popołudnia będziesz mogła swobodnie zająć się muzyką. Prócz tego postaram się niezwłocznie o nauczyciela, który rozpocznie z tobą systematyczną naukę — dodała, wstając z krzesła.
Lecz Pollyanna zatrzymała ciotkę, mówiąc ze szczerem przerażeniem:
— Ależ, ciociu! Ciocia nie zostawiła mi ani jednej chwili do — życia!
— Do — życia? Ależ dziecko, co chcesz przez to powiedzieć? Czyż ty przy tych wszystkich zajęciach nie żyjesz?
— Oczywiście, ciociu! Oddychać będę, robiąc to wszystko, co ciocia wymieniła przed chwilą. Ciocia też oddycha, gdy śpi! Ale to nie jest — życie! Robić to, co jest przyjemne, biegać po polach, czytać (oczywiście nie na głos), wdrapywać się na wzgórza, rozmawiać w ogrodzie z Tomaszem i Nansy, oglądać domy i ludzi na tych dużych ulicach, które widziałam wczoraj — oto co ja nazywam „żyć“.
Oczy panny Polly zabłysły gniewnie.
— Jesteś najdziwniejszem dzieckiem, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam. Samo przez się rozumie się, że będziesz miała dość czasu na zabawy i rozrywki. Lecz jeśli ja chcę spełnić mój obowiązek, czuwając nad tem, abyś otrzymała odpowiednie wykształcenie, tyś powinna spełnić swój obowiązek, czyniąc bez protestu to, co ci wyznaczyłam! Nie chciałabym, by moje starania spotkały się z niewdzięcznością z twej strony.
Pollyanna była bardzo zawstydzona, zażenowana.
— O ciociu! Czyż mogłabym być niewdzięczną dla ciebie! Ja cię tak bardzo kocham! I ciocia nie jest przecież panią z koła opieki, lecz moją prawdziwą ciocią!
— Dobrze więc! Pamiętaj, abyś nie była niewdzięczna i nie zapominała o swoich obowiązkach! — rzekła panna Polly, kierując się ku wyjściu.
— Dziś po południu — dodała już w drzwiach — pojedziemy do miasta po sprawunki. Rzeczy, które z sobą przywiozłaś, nie nadają się dla mojej siostrzenicy, i nie spełniłabym mego obowiązku, gdybym nie ubrała cię odpowiednio!
Pollyanna westchnęła. Odczuwała coraz żywszą niechęć do wyrazu, tak często używanego przez swą ciotkę, a cała przyszłość stawała przed jej oczyma jako jeden długi szereg obowiązków, bez końca.POLLYANNA (EN)
CHAPTER I. MISS POLLY
Miss Polly Harrington entered her kitchen a little hurriedly this June morning. Miss Polly did not usually make hurried movements; she specially prided herself on her repose of manner. But to-day she was hurrying—actually hurrying.
Nancy, washing dishes at the sink, looked up in surprise. Nancy had been working in Miss Polly's kitchen only two months, but already she knew that her mistress did not usually hurry.
“Nancy!”
“Yes, ma'am.” Nancy answered cheerfully, but she still continued wiping the pitcher in her hand.
“Nancy,”—Miss Polly's voice was very stern now—“when I'm talking to you, I wish you to stop your work and listen to what I have to say.”
Nancy flushed miserably. She set the pitcher down at once, with the cloth still about it, thereby nearly tipping it over—which did not add to her composure.
“Yes, ma'am; I will, ma'am,” she stammered, righting the pitcher, and turning hastily. “I was only keepin' on with my work 'cause you specially told me this mornin' ter hurry with my dishes, ye know.”
Her mistress frowned.
“That will do, Nancy. I did not ask for explanations. I asked for your attention.”
“Yes, ma'am.” Nancy stifled a sigh. She was wondering if ever in any way she could please this woman. Nancy had never “worked out” before; but a sick mother suddenly widowed and left with three younger children besides Nancy herself, had forced the girl into doing something toward their support, and she had been so pleased when she found a place in the kitchen of the great house on the hill—Nancy had come from “The Corners,” six miles away, and she knew Miss Polly Harrington only as the mistress of the old Harrington homestead, and one of the wealthiest residents of the town. That was two months before. She knew Miss Polly now as a stern, severe-faced woman who frowned if a knife clattered to the floor, or if a door banged—but who never thought to smile even when knives and doors were still.
“When you've finished your morning work, Nancy,” Miss Polly was saying now, “you may clear the little room at the head of the stairs in the attic, and make up the cot bed. Sweep the room and clean it, of course, after you clear out the trunks and boxes.”
“Yes, ma'am. And where shall I put the things, please, that I take out?”
“In the front attic.” Miss Polly hesitated, then went on: “I suppose I may as well tell you now, Nancy. My niece, Miss Pollyanna Whittier, is coming to live with me. She is eleven years old, and will sleep in that room.”
“A little girl—coming here, Miss Harrington? Oh, won't that be nice!” cried Nancy, thinking of the sunshine her own little sisters made in the home at “The Corners.”
“Nice? Well, that isn't exactly the word I should use,” rejoined Miss Polly, stiffly. “However, I intend to make the best of it, of course. I am a good woman, I hope; and I know my duty.”
Nancy colored hotly.
“Of course, ma'am; it was only that I thought a little girl here might—might brighten things up for you,” she faltered.
“Thank you,” rejoined the lady, dryly. “I can't say, however, that I see any immediate need for that.”
“But, of course, you—you'd want her, your sister's child,” ventured Nancy, vaguely feeling that somehow she must prepare a welcome for this lonely little stranger.
Miss Polly lifted her chin haughtily.
“Well, really, Nancy, just because I happened to have a sister who was silly enough to marry and bring unnecessary children into a world that was already quite full enough, I can't see how I should particularly WANT to have the care of them myself. However, as I said before, I hope I know my duty. See that you clean the corners, Nancy,” she finished sharply, as she left the room.
“Yes, ma'am,” sighed Nancy, picking up the half-dried pitcher—now so cold it must be rinsed again.
In her own room, Miss Polly took out once more the letter which she had received two days before from the far-away Western town, and which had been so unpleasant a surprise to her. The letter was addressed to Miss Polly Harrington, Beldingsville, Vermont; and it read as follows:
“Dear Madam:—I regret to inform you that the Rev. John Whittier died two weeks ago, leaving one child, a girl eleven years old. He left practically nothing else save a few books; for, as you doubtless know, he was the pastor of this small mission church, and had a very meagre salary.
“I believe he was your deceased sister's husband, but he gave me to understand the families were not on the best of terms. He thought, however, that for your sister's sake you might wish to take the child and bring her up among her own people in the East. Hence I am writing to you.
“The little girl will be all ready to start by the time you get this letter; and if you can take her, we would appreciate it very much if you would write that she might come at once, as there is a man and his wife here who are going East very soon, and they would take her with them to Boston, and put her on the Beldingsville train. Of course you would be notified what day and train to expect Pollyanna on.
“Hoping to hear favorably from you soon, I remain,
“Respectfully yours,
“Jeremiah O. White.”
With a frown Miss Polly folded the letter and tucked it into its envelope. She had answered it the day before, and she had said she would take the child, of course. She HOPED she knew her duty well enough for that!—disagreeable as the task would be.
As she sat now, with the letter in her hands, her thoughts went back to her sister, Jennie, who had been this child's mother, and to the time when Jennie, as a girl of twenty, had insisted upon marrying the young minister, in spite of her family's remonstrances. There had been a man of wealth who had wanted her—and the family had much preferred him to the minister; but Jennie had not. The man of wealth had more years, as well as more money, to his credit, while the minister had only a young head full of youth's ideals and enthusiasm, and a heart full of love. Jennie had preferred these—quite naturally, perhaps; so she had married the minister, and had gone south with him as a home missionary's wife.
The break had come then. Miss Polly remembered it well, though she had been but a girl of fifteen, the youngest, at the time. The family had had little more to do with the missionary's wife. To be sure, Jennie herself had written, for a time, and had named her last baby “Pollyanna” for her two sisters, Polly and Anna—the other babies had all died. This had been the last time that Jennie had written; and in a few years there had come the news of her death, told in a short, but heart-broken little note from the minister himself, dated at a little town in the West.
Meanwhile, time had not stood still for the occupants of the great house on the hill. Miss Polly, looking out at the far-reaching valley below, thought of the changes those twenty-five years had brought to her.
She was forty now, and quite alone in the world. Father, mother, sisters—all were dead. For years, now, she had been sole mistress of the house and of the thousands left her by her father. There were people who had openly pitied her lonely life, and who had urged her to have some friend or companion to live with her; but she had not welcomed either their sympathy or their advice. She was not lonely, she said. She liked being by herself. She preferred quiet. But now—
Miss Polly rose with frowning face and closely-shut lips. She was glad, of course, that she was a good woman, and that she not only knew her duty, but had sufficient strength of character to perform it. But—POLLYANNA!—what a ridiculous name!CHAPTER II. OLD TOM AND NANCY
In the little attic room Nancy swept and scrubbed vigorously, paying particular attention to the corners. There were times, indeed, when the vigor she put into her work was more of a relief to her feelings than it was an ardor to efface dirt—Nancy, in spite of her frightened submission to her mistress, was no saint.
“I—just—wish—I could—dig—out the corners—of—her—soul!” she muttered jerkily, punctuating her words with murderous jabs of her pointed cleaning-stick. “There's plenty of 'em needs cleanin' all right, all right! The idea of stickin' that blessed child 'way off up here in this hot little room—with no fire in the winter, too, and all this big house ter pick and choose from! Unnecessary children, indeed! Humph!” snapped Nancy, wringing her rag so hard her fingers ached from the strain; “I guess it ain't CHILDREN what is MOST unnecessary just now, just now!”
For some time she worked in silence; then, her task finished, she looked about the bare little room in plain disgust.
“Well, it's done—my part, anyhow,” she sighed. “There ain't no dirt here—and there's mighty little else. Poor little soul!—a pretty place this is ter put a homesick, lonesome child into!” she finished, going out and closing the door with a bang, “Oh!” she ejaculated, biting her lip. Then, doggedly: “Well, I don't care. I hope she did hear the bang,—I do, I do!”
In the garden that afternoon, Nancy found a few minutes in which to interview Old Tom, who had pulled the weeds and shovelled the paths about the place for uncounted years.
“Mr. Tom,” began Nancy, throwing a quick glance over her shoulder to make sure she was unobserved; “did you know a little girl was comin' here ter live with Miss Polly?”
“A—what?” demanded the old man, straightening his bent back with difficulty.
“A little girl—to live with Miss Polly.”
“Go on with yer jokin',” scoffed unbelieving Tom. “Why don't ye tell me the sun is a-goin' ter set in the east ter-morrer?”
“But it's true. She told me so herself,” maintained Nancy. “It's her niece; and she's eleven years old.”
The man's jaw fell.
“Sho!—I wonder, now,” he muttered; then a tender light came into his faded eyes. “It ain't—but it must be—Miss Jennie's little gal! There wasn't none of the rest of 'em married. Why, Nancy, it must be Miss Jennie's little gal. Glory be ter praise! ter think of my old eyes a-seein' this!”
“Who was Miss Jennie?”
“She was an angel straight out of Heaven,” breathed the man, fervently; “but the old master and missus knew her as their oldest daughter. She was twenty when she married and went away from here long years ago. Her babies all died, I heard, except the last one; and that must be the one what's a-comin'.”
“She's eleven years old.”
“Yes, she might be,” nodded the old man.
“And she's goin' ter sleep in the attic—more shame ter HER!” scolded Nancy, with another glance over her shoulder toward the house behind her.
Old Tom frowned. The next moment a curious smile curved his lips.
“I'm a-wonderin' what Miss Polly will do with a child in the house,” he said.
“Humph! Well, I'm a-wonderin' what a child will do with Miss Polly in the house!” snapped Nancy.
The old man laughed.
“I'm afraid you ain't fond of Miss Polly,” he grinned.
“As if ever anybody could be fond of her!” scorned Nancy.
Old Tom smiled oddly. He stooped and began to work again.
“I guess maybe you didn't know about Miss Polly's love affair,” he said slowly.
“Love affair—HER! No!—and I guess nobody else didn't, neither.”
“Oh, yes they did,” nodded the old man. “And the feller's livin' ter-day—right in this town, too.”
“Who is he?”
“I ain't a-tellin' that. It ain't fit that I should.” The old man drew himself erect. In his dim blue eyes, as he faced the house, there was the loyal servant's honest pride in the family he has served and loved for long years.
“But it don't seem possible—her and a lover,” still maintained Nancy.
Old Tom shook his head.
“You didn't know Miss Polly as I did,” he argued. “She used ter be real handsome—and she would be now, if she'd let herself be.”
“Handsome! Miss Polly!”
“Yes. If she'd just let that tight hair of hern all out loose and careless-like, as it used ter be, and wear the sort of bunnits with posies in 'em, and the kind o' dresses all lace and white things—you'd see she'd be handsome! Miss Polly ain't old, Nancy.”
“Ain't she, though? Well, then she's got an awfully good imitation of it—she has, she has!” sniffed Nancy.
“Yes, I know. It begun then—at the time of the trouble with her lover,” nodded Old Tom; “and it seems as if she'd been feedin' on wormwood an' thistles ever since—she's that bitter an' prickly ter deal with.”
“I should say she was,” declared Nancy, indignantly. “There's no pleasin' her, nohow, no matter how you try! I wouldn't stay if 'twa'n't for the wages and the folks at home what's needin' 'em. But some day—some day I shall jest b'ile over; and when I do, of course it'll be good-by Nancy for me. It will, it will.”
Old Tom shook his head.
“I know. I've felt it. It's nart'ral—but 'tain't best, child; 'tain't best. Take my word for it, 'tain't best.” And again he bent his old head to the work before him.
“Nancy!” called a sharp voice.
“Y-yes, ma'am,” stammered Nancy; and hurried toward the house.