Półmistrz - ebook
Półmistrz - ebook
W tej rozgrywce każdy zły ruch będzie śmiertelny
W przededniu drugiej wojny światowej z Gdyni do Buenos Aires polska reprezentacja wyrusza na olimpiadę szachową na pokładzie transatlantyku „Przyszłość”. Wkrótce na statku dochodzi do wyjątkowo brutalnej zbrodni, a w oczodole ofiary morderca umieszcza szachowy pion.
Śledztwo w tej nietypowej sprawie prowadzi tajemniczy pasażer, Edward Abramowski. I ma powody, aby przypuszczać, że za morderstwem kryje się coś więcej.
Wśród znakomitych pasażerów znajdują się między innymi: ekscentryczny literat Witold Gombrowicz, genialni szachiści Savielly Tartakower i Mieczysław Najdorf, a także strzegąca swych sekretów Nina, która do stracenia ma niemal tak wiele jak sam Abramowski.
W luksusowych wnętrzach statku rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6685-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, żeby zawsze myśleć trzy ruchy do przodu. A przynajmniej jeden.
Abramowski nie spodziewał się odpowiedzi.
Trudno oczekiwać jej od kogoś, kto ma zakneblowane usta.
Mężczyzna siedział na krześle z rękami przywiązanymi do oparcia. Miał skrępowane nogi. Na głowie potężnego siniaka. Gdy tylko wszedł do domu, w którym zwykł spędzać weekendy, został ogłuszony.
Abramowski zaplanował kilka posunięć. Zyskawszy pewność, że odnalazł tego, kogo szukał od wielu lat, zaczął go obserwować. Poznał rozkład dnia. Wiedział, w jakich restauracjach jada, w jakim winie gustuje, jak wysokie są napiwki, które zostawia. I o której godzinie gaśnie światło w jego oknach.
Uznał, że najlepszy będzie koniec tygodnia. Już w piątek rano tamten zwykł przyjeżdżać do domu nad jeziorem. Przez kolejne dwa dni łowił ryby. W niedzielę wracał do Buenos samochodem, wioząc kilka pstrągów.
Abramowski przybył w czwartek wynajętym autem. Spędził w nim noc. Czasy były niespokojne, mógł trafić na patrol policji, uznał jednak, że nic mu nie grozi. Powie, że przyjechał obejrzeć piękną okolicę i zgubił kluczyki. Był obcokrajowcem, zbliżał się do sześćdziesiątki, raczej budził sympatię niż podejrzenia. Nikt by go nie przeszukiwał. W najgorszym razie odwieźliby go do miasta.
Z samego rana dostał się do domu. Był to nierzucający się w oczy, otynkowany na biało budynek. Bez szczególnych zabezpieczeń i skomplikowanych alarmów.
Potem już tylko obserwował drogę. I czekał.
Mężczyzna żył samotnie. Dopiero w poniedziałek, gdy nie pojawi się w pracy i nie da znaku życia przełożonym, wzbudzi to niepokój. Zanim odnajdą ciało, może zrobić się wtorek. On będzie już wtedy u siebie. Na innym kontynencie. Życie będzie toczyło się nudnawym, niespiesznym rytmem.
– Pomyśleć, że tyle lat minęło – mruknął. – Tyle czasu, że przestałem traktować tę sprawę jako osobistą. Myśl o tym tak samo. To po prostu jest wyrok. Nic więcej.
Podszedł do okna i je zamknął. Zaciągnął zasłony. Zastanawiał się, czy echo wystrzału będzie się niosło po jeziorze, lecz uznał, że na takie ryzyko może sobie pozwolić.ROZDZIAŁ 1
– Zawsze trzeba myśleć trzy ruchy do przodu. A przynajmniej jeden. To bardzo przydaje się w życiu.
Edward Abramowski drgnął. Dopiero teraz spostrzegł, że nie stoi sam przy barierce. Ostatnią godzinę spędził na górnym pokładzie motorowca pasażersko-towarowego dumnie nazwanego „Przyszłość”, transatlantyku o wyporności piętnastu tysięcy ton, obserwując podróżnych zmierzających w stronę trapu. Pasażerowie zajmujący kajuty najwyższej klasy, tylko ci go tym razem interesowali, mieli osobne wejście na statek. Podróżujących klasą trzecią ustawiono w długi ogonek na nabrzeżu, gdzie cierpliwie czekali, żeby się zaokrętować. Odprawa pasażerów klasy pierwszej była uproszczona, trwała krócej, i może dlatego wielu przybywało w ostatniej chwili, wywołując niemałe zamieszanie. Na najniższym pokładzie, wypełnionym pryczami i pozbawionym wygód, znajdowały się miejsca dla tych, którzy byli sercem ruchu wychodźczego do obu Ameryk. Zwykle transportowano ich pociągiem z obozu emigracyjnego w Wejherowie na Dworzec Morski w Gdyni, potem poddawano żmudnej kontroli biletowej, bagażowej i celnej, a także badaniom lekarskim, które potrafiły się ciągnąć w nieskończoność. Tym razem jednak, z powodów Abramowskiemu nieznanych, statek nie przewoził emigrantów.
Zanim wszedł na pokład, przespacerował się nabrzeżem wzdłuż stosześćdziesięciometrowego kolosa. Zadarł głowę i przypatrywał się pokładom ponumerowanym od A do D, wyobrażając sobie rozkład kabin i pomieszczeń i zastanawiając się, w którym miejscu znajduje się jego kajuta. Wiedział, że najbliższe trzy tygodnie spędzi na samej górze statku, chyba że jakieś specjalne względy sprawią inaczej.
Była sierpniowa sobota tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Upał był niemiłosierny, niebo czyste, a biało-czerwone flagi, od których roiło się w porcie, zwisały niemal nieruchomo. Na tarasie Dworca Morskiego kłębiły się rodziny i znajomi odpływających, na nabrzeżu było równie tłoczno – wiele par, nie zważając na innych, czule się obejmowało, fotografowie pracowicie robili pamiątkowe zdjęcia. Wokół samochodów stali znudzeni szoferzy, rozmawiali i ćmili papierosy. Orkiestra grała marsze na przemian z ognistymi tangami, jakby chciała w ten sposób określić kierunek rejsu. Gdy milkła muzyka, z megafonów płynęły komunikaty. A to ktoś chciał się pożegnać w ostatniej chwili, a to zaopiekowano się zagubionym dzieckiem albo odnaleziono walizkę. Kurierzy i tragarze poruszali się pośród mas ludzkich z godną podziwu wprawą, torując drogę podróżnym. Niektórzy żegnali się z odpływającymi z wody, więc wokół transatlantyku, niczym plankton wokół wieloryba, krążyły łódki i stateczki wynajmowane za drobną opłatą. Muzycy niespodziewanie zagrali _Tę ostatnią niedzielę_, odezwał się baryton udanie naśladujący Mieczysława Fogga, a nadmorscy słuchacze, jakby byli w zmowie, sięgnęli po chusteczki. Abramowski widział te sceny nie pierwszy raz. Niby wszystko było jak zwykle, gdy statek wypływał, niektórzy wybierali się w rejs życia po przygodę, inni, ci na ogół stanowili zdecydowaną większość, żegnali na zawsze ojczyznę, ale czuł, że tym razem jest jakoś inaczej. Jakoś podnioślej, ciężej i wręcz przygnębiająco. To z pewnością kwestia upału, pomyślał.
Wachlował się folderem reklamującym spółkę Gdynia–America Line. Litery GAL z wkomponowanym w nie trójzębem, rysunek statku z banderą i hasło „W duchu teraźniejszości”. Abramowskiego głównie interesowała przyszłość, choćby ta niezbyt odległa. W piątek, za niecałe trzy tygodnie, to będzie już na początku września, dopłyną do Buenos Aires. Chyba że uda mu się załatwić to, co planował, wcześniej i zejdzie na ląd w Dakarze. Potem, przez kolejny tydzień, będą pośrodku oceanu, zanim dotrą do Rio. A na końcu tej drogi Argentyna, z którą łączyły go nie najlepsze wspomnienia. Może zdarzyć się też tak, że cały zamysł spali na panewce, nie wydarzy się nic, a on odhaczy rejs jak zwykły turysta i wróci do kraju, gdy jesień będzie w rozkwicie. Tyle że taka bezproduktywna wyprawa nie rozwiąże żadnych problemów. Raczej je pomnoży. Nie wiadomo, jak będzie. W ogóle niewiele wiadomo. Tym bardziej warto było od razu przyjrzeć się towarzyszom podróży i nie tracić czasu.
Szczególnie uważnie powinien przypatrywać się mężczyznom, ale kobiety również musiał brać pod uwagę. Czemu nie miałaby być to kobieta? Albo dwie. Tak jak te, które właśnie kierowały się w stronę trapu. Niższa, blondynka z fryzurą na chłopczycę, w sukience w orientalne wzory i lekkim kremowym sweterku bez rękawów, jakby przyjechała tu wprost z kortu tenisowego, za to wyższa, o nieco niezgrabnych ruchach, cała w czerni, w sukni do ziemi i woalce. Z czarnym, a jakże, wachlarzem w ręce. Przed nimi maluteńki tragarz z walizami i sakwojażami z jasnej skóry. Było widać, że się spieszą, choć do wyjścia z portu zostało jeszcze trochę czasu. I najpewniej ten pośpiech stał się przyczyną katastrofy. Kobieta w czerni potknęła się i runęła na tragarza, który szczęśliwie zamortyzował jej upadek. Bagaże spadły z wózka i rozsypały się po nabrzeżu. Tenisistka krzyknęła. Tragarz podniósł się z trudem i rozcierał obolałe miejsca. Natychmiast otoczył ich tłum ciekawskich, od razu znalazło się też kilka pomocnych dłoni. Scena jak z komedii. Abramowski patrzył na nią z zainteresowaniem, nawet jakaś myśl przebiegła mu przez głowę, nie, nie myśl, ledwie namiastka skojarzenia, nim jednak zdążyła się wyklarować, rozwiał ją męski głos.
– Zawsze trzeba myśleć trzy ruchy do przodu. A przynajmniej jeden. To bardzo przydaje się w życiu.
Zdania wypowiedziane zostały łamaną polszczyzną.
Abramowski spojrzał na mężczyznę. Wiek trudny do określenia, równie dobrze mógł mieć lat czterdzieści albo być znacznie starszy. Okrągłą łysą głowę pokrywały kropelki potu, na nosie tkwiły binokle, policzki były starannie wygolone i czerwone. Jasna angielska kamizelka opinała korpulentną sylwetkę. Sińce pod oczami mogły świadczyć o tym, że albo na coś chorował, albo przynajmniej prowadził niezbyt zdrowy tryb życia.
– Gdyby przyjechały wcześniej, nie musiałyby się spieszyć. To raz. – Mężczyzna uniósł palec. Miał małe dłonie. – Gdyby ubrała się inaczej, nie potknęłaby się. To dwa. Gdyby nie ta woalka, widziałaby lepiej. – Odruchowo poprawił binokle. – To trzy. _N’est-ce pas?_
– _Bien sûr, monsieur_ – odpowiedział Abramowski.
Mężczyzna uśmiechnął się i skinął głową.
– Ciekawe, co je łączy. – Uznał, że może mówić po francusku. – Niech pan spojrzy. Jedna na biało, druga na czarno. Zabawne. Zupełnie jak… Ta wyższa jest na pewno starsza. To ciotka tej panienki, która jest zresztą niczego sobie. Myśli pan, że będzie z nami podróżowało wiele atrakcyjnych kobiet?
Abramowski bezradnie rozłożył ręce.
– Byle nie było dzieci – zastrzegł mężczyzna. – Są hałaśliwe i rozpraszają uwagę. Zwierzęta mogą być, nie przeszkadzają mi. Ale dzieci są zmorą. A tamta, mówię panu, to ciotka. Założymy się?
– Myślę, że nie jest ciotką. O co chce się pan założyć?
– Ustalimy to później. – Mężczyzna zatarł dłonie. – Gdy już wygram zakład. – Roześmiał się. Wyjął z marynarki srebrną papierośnicę inkrustowaną literami „ST”. – Zapali pan? – Abramowski sięgnął po papierosa i podziękował. – O, o tego tam też moglibyśmy się założyć. Wygląda na ciekawego typa.
Przy wejściu na pokład stał trzydziestolatek z modnym przedziałkiem niemal pośrodku głowy. Atrakcyjną twarz zdobiły lub, wedle uznania, szpeciły odstające uszy. Podróżny nerwowo przeszukiwał kieszenie.
– No nie ma. Nigdzie nie ma. Mówili mi, żebym uważał, bo w Gdyni roi się od kieszonkowców – dobiegł z dołu żałosny dyszkant. – A ja tyle razy sprawdzałem, klepałem się po kieszeni, pewno zupełnie niepotrzebnie, ktoś musiał to zauważyć… A może przełożyłem do bagażu. – Odwrócił się w stronę tragarza z walizkami, a potem zaczął wykonywać wokół niego kółka.
– O tego nie musimy się zakładać – powiedział Abramowski. – Tak się składa, że wiem, co to za jeden. To pisarz. Nazywa się Gombrowicz.
– Gombrowicz? – Mężczyzna pokręcił głową. – Nie słyszałem o takim.
– Rok temu… nie, trochę więcej niż rok, wydał powieść, o której było dość głośno.
– Dobry?
Abramowski zastanowił się.
– Czy dobry? Bo ja wiem… Dziwny. To na pewno.
– Jak ten – mężczyzna pstrykał palcami – ten… Witkacy?
– Tak, też niezły oryginał, tylko chyba inaczej, mistrzu Savielly – zaakcentował ostatnie dwa słowa i spojrzał na rozmówcę.
Mężczyzna zamrugał. Przez chwilę był zaskoczony, potem jednak jego twarz przeciął uśmiech.
Połechtałem jego próżność, pomyślał Abramowski.
– A więc mnie też pan zna?
Potrafiłby odtworzyć z pamięci kilka partii słynnego Savielly’ego Tartakowera. Dziesięć lat temu mógłby mierzyć się z samym Alechinem o mistrzostwo świata, grał jak równy z równym z Capablancą, teraz najlepsze lata miał już chyba za sobą, ale nadal szczwany lis nie powiedział ostatniego słowa. No i trudno było wyobrazić sobie polską drużynę olimpijską bez tego człowieka. Urodził się w Rosji, mieszkał chyba w Paryżu i nigdy nie nauczył się dobrze mówić po polsku, co skrupulatnie wytykała mu prawicowa prasa. Próbował sobie przypomnieć, co pisał o nim i innych żydowskich szachistach Zbyszewski. Jak to szło? „Szkaradny to widok: brodaci pejsacze w chałatach, myckach, z białymi orłami na piersiach”.
– Znam także parę pańskich szachowych powiedzonek. – Abramowski strzepał popiół. – Partia szachów jest zwykle opowieścią o tysiącu jeden omyłkach. To chyba lubię najbardziej. O, niech pan spojrzy, Gombrowicz znalazł, zdaje się, pugilares.
Patrzyli w dół i słuchali piskliwej mowy dziękczynnej wygłaszanej przez pisarza, który we wzniesionej ręce dzierżył portfel. Orkiestra odegrała hymn państwowy i na dobre zamilkła. Gdzieś nad nimi skrzeczało morskie ptactwo.
– Przepraszam, nie dosłyszałem pańskiego nazwiska – szachista przerwał milczenie.
– Nazywam się Edward Abramowski. Jestem… filozofem. Zajmuję się teorią prawdy. I przemocy…
Tartakower spojrzał na niego zdziwiony.
– Teorią przemocy? To w dzisiejszych czasach ma pan pole do popisu.
– Obawiam się, że miałbym je zawsze. Zmieniają się tylko jej formy. Istota pozostaje ta sama. – Uznał, że trzeba zmienić temat. To on miał sondować ludzi, nie zaś oni jego.
– Wygramy? – zapytał.
Tartakower zdjął binokle i potarł nasadę nosa.
– Pyta pan o olimpiadę w Buenos czy tak ogólnie? Bo szachy to chyba teraz najmniejszy problem… Wróble ćwierkają, że lada moment podpiszemy z Anglikami układ o pomocy wojskowej. Tak słyszałem z dobrych ust w Paryżu… Dziś, zdaje się, delegacje wojskowe spotykają się z Sowietami. Jest jeszcze szansa, że wszystko skończy się uzgodnionym remisem, że tak powiem…
Otarł pot z czoła chusteczką, wytarł w nią też dłonie.
– Myślałem, że Najdorf wyściubi tu swój wielki nos, ale on pewno siedzi w kabinie i analizuje te przeklęte końcówki. Też udam się do swoich spraw.
Spojrzał na Abramowskiego.
– Swoją drogą, tkwi pan tu w tym upale… Godne podziwu, bo ja nie daję rady. Zupełnie jakby pan kogoś wypatrywał. – Odsłonił w uśmiechu pożółkłe zęby. – I proszę pamiętać: myślimy przynajmniej jeden ruch do przodu.
Ukłonił się nieco teatralnie, odwrócił i poszedł.
Edward Abramowski westchnął. Wyjął z kieszonki zegarek i spojrzał na cyferblat. Niebawem syrena okrętowa odezwie się trzykrotnie i wypłyną. Ostatni raz spojrzał na Dworzec Morski i zszedł z pokładu.
Transatlantyk był gotowy do rejsu. Urządzenia termowentylacyjne zainstalowane w kabinach i salonach klasy pierwszej już działały, niosąc przyjemny chłód. Przez chwilę kusiło go, by wskoczyć do wanny, nigdy wcześniej w takich luksusowych warunkach nie płynął, ale ostatecznie tylko zdjął marynarkę, rozpiął koszulę i przepłukał twarz zimną wodą. Popatrzył w lustro nad umywalką. Krople spływały po brodzie, na której siwe pasma ostatecznie wygrywały z czernią.
Ktoś kiedyś mu powiedział, że śmierć złożyła na jego twarzy podpisy. Uznał to wtedy za dość słabą młodopolską poezję, ale porównanie nie było jednak całkiem niedorzeczne. Pokaźna blizna nad prawą brwią. Druga na lewym policzku, maskowana brodą. I ta trzecia, najdłuższa. Na całej szerokości szyi, skrzętnie ukrywana pod koszulą i krawatem.
Podszedł do szafy i wyjął sakwojaż. Postawił go na sofie. Nie wiedzieć czemu przypomniał sobie o dwóch kobietach, tej w bieli i tej w czerni, oraz o niejasnym skojarzeniu, które rozproszył swoim przybyciem Savielly Tartakower. Pokręcił głową. Nie, ta asocjacja była pewnie jakimś zwidem, zresztą i tak nie miało to znaczenia. Było, minęło. Za to w sakwojażu znajdował się konkret. Rozchylił torbę i z bocznej kieszeni wyjął białą kopertę.
Otworzył ją.
Wpatrywał się w zdjęcie zrobione wiele lat temu. Dwóch młodych, uśmiechniętych mężczyzn na łódce. Obaj trzymają wiosła. Jeden słusznej postury, za to drugi chudy jak szczapa. Obaj o zdumiewająco podobnych rysach. Gdzieś w oddali przepływa stateczek, a z komina unosi się szlaczek dymu.
Nigdy nie był przesądny, tym razem uznał jednak, że zabierze tę fotografię, żeby pomogła mu, gdy zwątpi. I żeby przyniosła szczęście.
Uśmiechnął się, a w grymasie tym było więcej smutku niż radości.
Odłożył zdjęcie i z dna sakwojażu wydobył zawiniątko. Odwinął szmatę, a potem jeszcze jedną, nasączoną oliwą.
Beretta model 1935, jednorzędowy magazynek, siedem naboi. Prawdopodobnie w zupełności wystarczy jeden, a najlepiej, jeśli w ogóle nie okaże się potrzebny. Pistolet to jednak ostateczność. Przyjaciel, ale zbyt hałaśliwy. Pewne sprawy należy załatwiać dyskretnie i po cichu. Podszedł do sekretarzyka i wsunął berettę do szuflady. Kopertę ze zdjęciem położył obok. Klucz schował do kieszeni.
Stanąwszy na pokładzie, przypatrzył się kilkunastu podróżnym, ale żadna z tych osób nie wywołała w nim poruszenia. Liczył na pewną dozę intuicji. Na jakiś znak, iluminację, które okażą się pomocną wskazówką. Przynajmniej jakimś punktem zaczepienia. Nic takiego jednak się nie stało.
Raz jeszcze pomyślał o Tartakowerze. Szachista miał rację. Każdy powinien skupić się na swoich sprawach.ROZDZIAŁ 2
Przez pierwsze dwa, a właściwie trzy dni działo się niewiele.
Wszystko musi nabrać swego życiowego pędu.
Pasażerowie, nawet ci, dla których rejsy przez Atlantyk nie były pierwszyzną, sprawiali wrażenie uśpionych. Ich ruchy zdawały się trochę niepewne i jakby spowolnione, a spojrzenia błądzące, nieobecne i nieskore do nawiązywania znajomości. Abramowski poznał w tym czasie rozkład kabin na pokładzie łodziowym, przyjrzał się rozmieszczonym po bokach szalupom ratunkowym, przespacerował wzdłuż i wszerz promenadą, a raz zszedł nawet do ładowni i stwierdził, że stalowe drzwi są starannie zabezpieczone i przypominają skarbiec sejfu. Porównanie to nie było niedorzeczne. Widmo wojny sprawiało, że wielu podróżnych wyruszyło w rejs z kosztownościami, których w innej sytuacji by ze sobą nie wzięli.
W niedzielę transatlantyk zabrał pasażerów z Kiel-Holtenau, a dzień później przybił do Boulogne-sur-Mer. Kolejny port, już poza Europą, mieli osiągnąć równo po tygodniu, w następny poniedziałek. I znów, tak jak w Gdyni, Edward Abramowski stał długo na pomoście i przypatrywał się nowo przybyłym; taksował ich wzrokiem, poddawał ocenie, jednych zapisywał w pamięci, innych wyrzucał z niej od razu.
Niektórych chętnie posłałby za burtę. Na przykład czteroosobową rodzinę Frybergów, z którymi, jak się okazało, miał dzielić stół podczas posiłków. Zacząłby od głowy rodziny, sapiącego grubasa ostentacyjnie podkreślającego swoją wyższość nad światem, potem to samo zrobiłby z jego nieco zahukaną i teatralnie przewracającą oczami żoną. Następnie pozbyłby się dzieci – chłopczyka w granatowym stroju marynarskim z białymi paskami oraz dziewczynki w białym marynarskim ubranku z dodatkiem granatu. Malec miał na oku czarną przepaskę pirata i drewnianą szpadę, którą próbował nakładać sobie jedzenie. Ponura dziewczynka była starsza, miała pewnie z osiem lat i nie rozstawała się ze szrajerką, którą nazywała Shirley. Abramowski dość rzadko miał okazję przebywać w towarzystwie dzieci, ale widział już kiedyś podobną lalkę. Tylko tamta miała twarz złośliwego Mongoła, facjata tej zaś zdumiewająco przywodziła na myśl młodocianą gwiazdę amerykańskiego kina. Małego pirata letarg nie dotyczył i wszędzie było go pełno. Szczególnie upodobał sobie stoliki, na których stały szachownice, i przeciskał się między nogami graczy. Raz niefortunnie machnął szpadą przed nosem samego Tartakowera i zmiótł wszystkie bierki. Na nic były płacze i krzyki – od tej chwili chłopiec miał zakaz zbliżania się do szachowych stolików.
W Niemczech do stołu w jadalni dosiadło się małżeństwo Pedersenów. Tyczkowatego Duńczyka, przedstawiciela skandynawskiej finansjery, którego rysy skojarzyły się Abramowskiemu z obliczami świętych ascetów, dopadały ataki kaszlu, a kakofonia dobywająca się z jego płuc przypominała koszmarnie rozstrojone organy w połączeniu z górską lawiną. W takich chwilach żona chwytała go za rękę i z pewnością nie był to czuły uścisk. Wpatrywała się weń takim wzrokiem, jakim treser taksuje dzikie zwierzę.
Abramowski poprzysiągł sobie, że rozmówi się z intendentem, figurą na takim statku równą kapitanowi, a dla podróżujących jeszcze ważniejszą, i poprosi o zmianę stołu. Pod dowolnym pretekstem. Gdyby miał podać powód prawdziwy, mógłby zacytować Michaiła Bakunina i oznajmić, że chce pozostać „jednostką niewidocznie ukrytą”. Tymczasem oczy wszystkich zwracały się w stronę Frybergów i Pedersenów, niesfornego chłopczyka i suchotnika, a on obrywał rykoszetem tych spojrzeń. To ostatnia rzecz, jakiej oczekuje człowiek, który pragnie pozostać w cieniu, a najchętniej założyłby czapkę niewidkę.
Na transatlantyku od razu odnaleźli się szachiści. Na tylnej werandzie ich pojedynkom przypatrywał się z ogromnych gobelinów polski lud w odświętnych strojach. W barze amerykańskim partiom przyglądały się płaskorzeźby roześmianych Murzynek. W palarni szachistów dopingowały wyryte w linoleum znaki zodiaku i tajemnicza kobieca głowa na kominku. Środkowa część sufitu podzielona była na trzydzieści dwa kwadratowe kasetony, w które wmontowano płaskie lampy. Abramowski pomyślał, że gdyby było ich dwa razy więcej, mistrzowie graliby także tam. A tak piony i figury przesuwały się po szachownicach, zegary tykały, ich chorągiewki zaś nieubłaganie spadały, oznajmiając klęskę któremuś z graczy. Zorientował się, że olimpijczycy rozgrywali głównie partie błyskawiczne, a gdy do końca zostawały sekundy, wykonywali ruchy w zawrotnym tempie, drżącymi rękami i z wypiekami na twarzy, czasem nawet roztrącając bierki. Nie grali raczej o żadną stawkę, najwyżej o kolejkę w barze, a jednak były to pojedynki na śmierć i życie.
Wokół zawodników zbierały się kilkuosobowe grupki i on też, nie mogąc oprzeć się pokusie, podszedł do szachownicy i patrzył na grę Tartakowera i Frydmana, a raz nawet, po zakończonej partii, wymsknęła mu się uwaga, która na tyle zainteresowała obu szachistów, że zaczęli analizować podsunięty wariant. To był jeden jedyny raz – o raz za dużo – gdy dał się ponieść szachowym emocjom i w nich się niemal zatracił. Obiecał sobie, że więcej tego nie zrobi. Jedyny sposób był taki, żeby trzymać się od szachów z daleka.
W poniedziałek po obiedzie znów pospacerował po pokładzie, sto pięćdziesiąt kroków od dziobu ku rufie i tyle samo w drugą stronę, zajrzał do opustoszałego basenu na pokładzie „D”, a w sąsiadującej z nim sali gimnastycznej, upewniwszy się, że nikt go nie widzi, kilka razy uderzył w bokserski worek prostymi i sierpami. Nigdy nie był szczególnie dobry w walce na pięści, ale i te skromne umiejętności, które posiadał, kilka razy w życiu mu się przydały. Równie ważny jak siła i technika był dar przewidywania, a tego mu nie brakowało.
Wrócił na górę, wszedł do biblioteki i zaczął wertować książki. Dwa sporych rozmiarów regały były wypełnione tylko częściowo. Kilka romansów, kryminały, Kraszewski, Sienkiewicz. Coś o kulcie Świętego Wojciecha, książka wychwalająca rządy sanacji, folder o budowie Centralnego Okręgu Przemysłowego. Zbiór opowiadań o Sherlocku Holmesie, tyle że po niemiecku. Angielskie wydanie _Wyspy skarbów_ Stevensona i _Śmierci na Nilu_ Agathy Christie. Victor Hugo w oryginale. W sumie raczej oczywistości… i nagle niespodzianka. _Zazdrość i medycyna_ Michała Choromańskiego. Słyszał o tej powieści. W pierwszej chwili chciał ją wziąć do kabiny, ale rozmyślił się. Nie, nie ma potrzeby. Nikt raczej po to nie sięgnie. A jeśli najdzie go ochota, to po nią wróci. O ile będzie miał sposobność. Ostatecznie nie znalazł się tu, żeby odrabiać zaległości czytelnicze.
Wszedł do palarni, w której tym razem szachistów nie było. Siedział tam tylko jeden, pochylony nad książką, mężczyzna. Abramowski już chciał się wycofać, ale tamten uniósł głowę i uśmiechnął się. Odłożył książkę. A potem wykonał gest, jakim przyzywa się dobrego znajomego albo kelnera.
– Proszę się poczęstować. – Gombrowicz sięgnął po papierośnicę. – Cabinety. Tureckie.
– Dziękuję, wolę moje. – Abramowski wyjął paczkę z kieszeni. – Sfinksy. Polskie. W ogóle dziwne te nasze papierosy: Sfinksy, Nil, Egipskie…
– Zaraz do tego wrócimy. – Pisarz uniósł wskazujący palec. – Do tej polskości, znaczy. Ale najpierw proszę powiedzieć, jak się pan czuje. – Nie czekał na odpowiedź. – Bo ja, widzi pan, wczoraj jakiejś gorączki dostałem, myślę, że to na skutek emocji przedwyjazdowych, a dziś, patrzę, i jakaś wysypka na ciele, o tu, na ramionach i szyi, i niżej, ale to nieważne gdzie, i myślę, że to może być od wody. I tak się zastanawiam, czy to nie zwiastuje większych kłopotów, gastrycznych, dajmy na to, bo ja mam wrażliwy żołądek, oj, bardzo wrażliwy, i chętnie kiedyś panu o tym opowiem. Ale co tam, zostawmy to. Wie pan, że razem z nami płynie ksiądz? Nie uwierzy pan, jak się nazywa. W ogóle jak płyną na statku zwierzęta, to szczęście podobno przynosi, ale ksiądz? Sam nie wiem. Moim zdaniem nie wróży to nic dobrego.
Trudno mu było przerwać, chociaż Abramowskiego nie bardzo martwił słowotok rozmówcy. Gombrowicz trajkotał, kreśląc papierosem kółka w powietrzu. Skojarzył się Abramowskiemu z natrętnym owadem. Popiół spadał na stolik i podłogę. A duchownego oczywiście, że zauważył, gdy ten wsiadał na statek w Gdyni. Zwalista postać w sutannie, po której spodziewał się sapania i zadyszki, nadzwyczaj sprawnie dostała się na pokład. Na dodatek kapłan sam niósł swoje bagaże. Gdy odpływali, stał na pokładzie i szeptał słowa jakiejś modlitwy.
– Więc on się nazywa Piotr… Marek…
– To znaczy jak? Piotr czy Marek?
– Ksiądz Piotr Marek.
Abramowski uśmiechnął się.
– Idealna synteza polskiego księdza. Jakąż wewnętrzną walkę musi ze sobą prowadzić.
Od razu pożałował tych słów. Znowu dwa zdania i o dwa za dużo.
Gombrowicz cienko zachichotał i plasnął dłonią w udo.
– Doskonale powiedziane. Doskonale… No więc dopadłem tego księżulka zaraz po śniadaniu i mówię mu same bezeceństwa. Że słowa „chuj” i „choinka” mają wspólne pochodzenie. Wiedział pan? Że słowo „zefir”, bóg grecki i ucieleśnienie wiatru zachodniego, jest spokrewnione z czasownikiem „jebać”. Że _fascinatio_ pochodzi od skrzydlatego fallusa. A on, czerwieniutki, zasłania uszy, nie, nie, szepcze: „Po co mi pan to mówi?”, i łyp!, łypie tym okiem czerwonym w bok, jakby szukał pomocy. No właśnie – Gombrowicz wycelował palec w rozmówcę – wie pan, dlaczego to robiłem?
Abramowski wzruszył ramionami.
– Widzi pan – pisarz sięgnął po kolejnego papierosa – płynę z tymi dzikusami, szachistami znaczy, do Argentyny, bo mają tam mieć jakieś arcyważne rozgrywki. Mam napisać o nich reportaż. Ale zanim tam dopłynę… – Zawiesił głos, a potem głęboko westchnął. – Zanim to się stanie, przeżyję chwile istnej rozkoszy. Będę tylko między oceanem a niebem. Między skończonością, ale właściwie nieskończoną, i czymś całkiem bez granic. – Wskazał palcem obraz wiszący nad kominkiem. – To tak, jakby wyciąć tych góralskich grajków i pozostawić samą gołą ramę. I to jest nasza szansa. Rozumie pan?
– Chyba nie bardzo.
Gombrowicz westchnął.
– Mamy wreszcie, tu i teraz, pośrodku tych straszliwych fal, niepowtarzalną szansę, żeby się z tego wszystkiego wykaraskać. Wywikłać. Urodzić na nowo. Widzi pan, jestem polskim pisarzem, ale niczego tak nie pragnę, jak uchylić się Polsce… Wzbić się ponad. Całkowicie odpolaczyć. Porzucić to jak jakiś zgubny nałóg. A ksiądz? On też może wreszcie opuścić swoją formę, przestać grać w tę grę z Panem Bogiem, z Polakiem-katolikiem i stać się po prostu człowiekiem. Każdy może. Pan… Czym się pan zajmuje?
Abramowski milczał.
– Nieważne zresztą czym… Pan też może pozbyć się tej skorupy przymusów. Był pan kiedyś w Paryżu?
Abramowski zaprzeczył.
– Chodzi mi o to, że każda kobieta, która przyjeżdża do Paryża, od razu chce być uważana za paryżankę. Nie zna języka, a z miejsca kleci te powiedzonka po francusku. I ta ze Stanisławowa, i nawet taka z Nowego Jorku. Paryżanka. Każda się temu poddaje. Siła przymusu jest przytłaczająca. I ona nas zżera…
– Tych na dole też? – Znowu mu się wyrwało, ale było już za późno.
Gombrowicz zamrugał.
– Na jakim dole? Tych w klasie trzeciej?
– Nie, tych na samym dole. Na pryczach. Akurat tym razem z nami nie płyną, ale przecież by mogli. Więc im także mówiłby pan o sile przymusu?
– Ich też zżera. – Pisarz wydmuchał dym i skrzywił się. – Bardziej, niż się panu zdaje. To przymus do kwadratu. Daj pan spokój z tymi pryczami! To nic nie zmienia. Nie bądź pan taki Zola. – Sięgnął po książkę i podniósł się z fotela.
Abramowski również wstał.
– O, proszę zobaczyć, co zabrałem w podróż. Stanisław Wotowski. _Czarny adept_. Żaden Proust, Joyce czy Dostojewski. A pierwszorzędne! Bo niczego nie udaje, nie obiecuje. Durne i piękne zarazem. Okultyzm, sekty, szatan, seks. Literatura klasy czwartej, a zarazem pierwszej wody. Muszę to księżulkowi podsunąć. – Zachichotał. – W ogóle miło się z panem rozmawia.
Abramowski zdziwił się.
– Tak?
– A wie pan dlaczego? Bo ludzie udają zwykle mądrych, chociaż tacy nie są. A pan struga durnia, chociaż nim nie jest. Raczej nie jest – poprawił się. – Milczy pan, słucha, chodzi to tu, to tam… Widziałem… Bystry pan jest. A ja znam się na ludziach.
Ukłonił się i wyszedł.
Abramowski chwilę trwał bez ruchu. W końcu podszedł do kominka z czarnego marmuru i wpatrzył się w rzeźbę kobiecej głowy. Była niemym świadkiem toczonych tutaj rozmów. Oboje, ona i on, byli powiernikami licznych tajemnic.
Wyszedł z palarni, przeszedł przez hall i skierował się ku schodom. Myślał o rozmowie z pisarzem. Nie wszyscy muszą o wszystkim wiedzieć. Paryż… Spędził w nim bite dwa lata, a później pojechał tam jeszcze raz. Miał schodzony każdy bulwar. O każdej porze dnia i nocy. Bywał pod lepszymi adresami i w zapadłych spelunkach. Gdzieś, do diabła, musiał się nauczyć dobrze tego francuskiego. Stanisław Wotowski? Przypomniał sobie zażywną postać. Był nie tylko pisarzem, lecz także detektywem i badaczem zjawisk paranormalnych. Facetem, który miał łeb do interesów. Specjalizował się w przepędzaniu duchów i innych istot nadprzyrodzonych zarówno z bogatych mieszczańskich domów, jak i zawilgoconych, zagrzybionych klitek, dbał o rozgłos i na tym, zdaje się, zbił fortunę. Kiedyś ich obu, jego i Wotowskiego, pomylili w gazecie. W sumie zabawna wyszła z tego historia.
Stanął przed kajutą intendenta i zapukał. A potem stanowczo zażądał zmiany stolika w jadalni.ROZDZIAŁ 3
Zgodnie z przewidywaniami, gdy opuścili francuski port, gdy znikły za horyzontem wszelkie budowle, a morskich ptaków krążyło nad nimi coraz mniej, podróżni się przebudzili. Tak jakby statek przeciął niewidzialną granicę, bo w rzeczywistości nie dotarli jeszcze do linii oddzielającej kontynenty, a silniki wreszcie ruszyły z pełną mocą, drażniąc nerwy pasażerów. Transatlantyk pokonywał siedemnaście mil morskich na godzinę. O ile nie zdarzy się nic niespodziewanego, równo za tydzień dotrą do Dakaru, a przez ten czas nie ujrzą skrawka lądu.
W salonach zrobiło się tłoczniej, rozmowy stawały się głośniejsze, a ludzie gubili się w korytarzach i czeluściach „Przyszłości”. Jakaś kobieta omyłkowo zajrzała do kabiny, gdy Abramowski szukał w szafie bielizny, pisnęła cicho i uciekła. Obiecał sobie, że od tej pory zawsze będzie zamykał drzwi na klucz. Pierwszego dnia nakazał przydzielonemu mu stewardowi sprzątanie pokoju tylko na wyraźne życzenie, a teraz raz jeszcze powtórzył prośbę, która nie była znów czymś niezwykłym. Ostatecznie pasażerowie mieli różne upodobania.
Na górnym pokładzie na leżakach i kocach opalali się podróżni, więc powiódł wzrokiem po tych bledszych i bardziej oliwkowych ciałach kobiet w kostiumach zaprojektowanych wedle najnowszej mody, starając się robić to bez nadmiernej ostentacji.
W hallu portretowym człapał stary jamnik baronowej Brückner, ktoś skusił się na partyjkę ping-ponga. Mimo że stół, jak wiele innych rzeczy na statku, przymocowano do podłogi, gra w warunkach rejsu, nawet przy małej fali, wymagała pewnej wprawy. Szachiści robili swoje, dopingując się tytoniem i alkoholem. Gombrowicz chwytał za łokieć kolejne ofiary i osaczał je słowami. Gdzieś w pobliżu zaszeleściła nawet sutanna księdza Piotra Marka. Abramowskiego zaś raz po raz nachodziły wątpliwości, czy podróż rozpoczęta w Gdyni ma jakikolwiek sens.
Szczęśliwie towarzystwo przy stole zmieniło się na ciekawsze i dyskretniejsze od Frybergów i Pedersenów. Podczas obiadu po jego lewej Gyula Maroczy zajadał się kuropatwą à la Castrol. Czterdziestoletni Węgier był lekarzem, specjalistą od leczenia nerwic i uczniem, podkreślał to z dumą, samego Freuda. Wprawdzie widział mistrza kilka razy w życiu, ale to wystarczyło. Prawdopodobnie nikt tak często w jadalni nie wycierał serwetką wąsików, niewątpliwie pomadowanych każdego dnia z niezwykłą starannością. Dopiero gdy wstali po posiłku, Abramowski dostrzegł, że mężczyzna ma na jednej z nóg ortopedyczny but, przypuszczalnie dożywotnią pamiątkę porażenia albo innej choroby. Po prawej siedzieli Wolicowie. On, dobiegający sześćdziesiątki, z przerzedzonymi włosami, które sprawiały wrażenie wiecznie tłustych, przedstawił się jako specjalista od wiercenia dziur.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_ROZDZIAŁ 4
– O tym Hitlerze mówił pan poważnie?
Abramowski i Wolica odeszli od baru i stanęli przy potężnej kolumnie, jednej z dwóch w sali dansingowej. Specjalista od dziur pił wódkę Baczewskiego, filozof od przemocy zamówił _fine à l’eau_. W paryskich czasach alkoholowego Sturm und Drang pił to na okrągło.
W sali panował gwar. Był to pierwszy wieczór na transatlantyku, gdy zaroiło się od podróżnych. I tak już będzie wyglądał każdy wieczór do końca rejsu. Pięcioosobowy zespół, czterech białych i czarnoskóry pianista, grał jazz na zmianę ze szlagierami, a szansonistka w obcisłej, błyszczącej sukni do ziemi kojarzyła się ze szprotką. Dym papierosów i cygar oraz zapach wykwintnych perfum i alkoholu tworzyły tę niepowtarzalną woń, w której wyczuwało się duże pieniądze i zepsucie. Trzy pary tańczyły na parkiecie, czyniąc pierwsze nieśmiałe próby, które wkrótce ośmielą innych. Węgierski psychoanalityk żywo gestykulował otoczony wątłym wianuszkiem kobiet, z których żadna nie robiła na Abramowskim szczególnego wrażenia. Tartakower emablował jakąś blondynę, a jego łysina błyszczała w świetle lamp. Gombrowicza nigdzie nie dostrzegł. Widocznie pisarz wypolaczał się w zaciszu kajuty albo stał na pokładzie zapatrzony w bezkres i noc.
Abramowski uważnie przypatrywał się towarzyszom podróży. Właściwie nic innego nie zajmowało go od początku rejsu. Mógł być wśród nich ten ktoś, kogo szukał. Albo w ogóle tej osoby na statku mogło nie być. Wskazówki, które otrzymał, były z jednej strony dość jasne. Miał się zajmować tylko podróżnymi z klasy pierwszej. Z drugiej strony doświadczenie mówiło mu, że podjął się zadania, które przypominało szukanie igły w stogu siana. Równie dobrze poszukiwanym mógł być ktoś z załogi. Albo, na upartego, ten brodaty kontrabasista. Rejs taki jak ten obsługiwało około trzystu ludzi. Gdy usłyszał o tym po raz pierwszy, nie mógł uwierzyć. Kilkaset osób spełniało wszelkie zachcianki kilkuset innych, uważających się najczęściej za pępek świata. To wszystko nie miało większego sensu, tak czuł, ale dość trudno wysiąść pośrodku oceanu. Poza tym życie nauczyło go, że opłaca się być cierpliwym. Będzie więc wsłuchiwał się w głosy ludzi, zwłaszcza gdy staną się swobodniejsi, a alkohol rozwiąże im języki.
– Halo, słucha mnie pan?
Abramowski drgnął.
– Oczywiście, że mówiłem poważnie. – Wolica odstawił kieliszek. – Hitler nie ryzykowałby okrążenia z zachodu i wschodu. – Pochylił się nad Abramowskim. – Coś panu powiem… To nie jest teraz zbyt modne, ale ja osobiście podziwiam kanclerza. Jakąż on ma moc przekonywania! Przyłączył Austrię. Teraz Czechosłowację. Bez jednego wystrzału. To się nazywa skuteczność! Gdyby chciał pracować w mojej firmie, przyjąłbym go z otwartymi rękami. Za każde pieniądze. – Roześmiał się.
– A jednak wyjeżdżacie państwo – trzeźwo zauważył Abramowski.
Przedsiębiorca natychmiast spoważniał.
– Moja żona Lusia bardzo boi się wojny. I nalegała. No więc co mogłem zrobić? Ustąpiłem. Zresztą wie pan, nie powiem, są niepokojące sygnały. W ubiegłym roku sprzedałem trochę udziałów Amerykanom. Wzięli bez szemrania. Teraz, w marcu, mieli kupić kolejne. A po tym słynnym przemówieniu Hitlera wszystko wzięło w łeb. Powiedzieli, że nic już nie kupią, bo będzie wojna. Ale co oni tam wiedzą… Za kilka miesięcy, gdy będzie pewność, że nic się nie wydarzy, wrócimy. Amerykanie też wrócą, i to z podkulonym ogonem. A na razie moje interesy prowadzi wspólnik, więc są naprawdę w godnych rękach.
Wolica lubił chwalić się sukcesami i Abramowski mniej więcej przez kwadrans dowiedział się o nich całkiem sporo. Specjalista od dziur dorobił się majątku na nafcie w okolicach rodzinnego Drohobycza, a potem z dużym powodzeniem robił odwierty w Gorlicach i Ropicy. Jedna z jego kopalń zatrudniała dwustu ludzi, figurowała nawet w biuletynie Ministerstwa Przemysłu i Handlu wśród dziesięciu największych.
– A teraz też nie będę zasypiać gruszek w popiele. Wie pan, co jest moim celem? Portugalia. Nawiązałem całkiem dobre kontakty z ustosunkowanymi ludźmi z otoczenia premiera Salazara. To ekonomista i, nie powiem, wizjoner. Podobno ma szereg pomysłów, jak z Portugalii znów zrobić potęgę. I tak kluczy między Anglikami a Niemcami. Ale najpierw ten rejs do Argentyny. Lusia marzyła o tym, żeby zobaczyć Buenos. Tak między nami mówiąc, to ona jest moim największym sukcesem… To, że ją mam… Żadna tam ropa. – Zamyślił się na chwilę, a potem potrząsnął głową. – Chyba wypiłem trochę za dużo. Wracajmy do stolika. Nie chcę jej zaniedbywać.
Po parkiecie pląsało już pięć par. Zespół grał coś Gershwina. Kelner nalewał szampana pani Wolicowej. Obok niej siedział sekretarz. Przy stole bawiło się jeszcze dwóch mężczyzn. Abramowski rozpoznał intendenta. Ten drugi, nieznajomy brunecik, się przedstawił. Krótko, rzeczowo, jakby salutował albo składał meldunek. Zaremba. Prasa prawicowa. Prawdziwa. Żadna tam sanacja. Tyle.
– Nie uwierzycie, panowie, co zaszło – rzekł intendent, gdy usiedli. – Podszedł do nas pianista, ten Murzyn. Pański sekretarz – spojrzał na Wolicę – chciał zamówić utwór. I ten pianista powiedział, że ma na imię Sam. Wyjaśniliśmy mu, że „sam” to _alone_. A on na to łamaną polszczyzną: „Mam na imię Sam, ale lubię towarzystwo”. Uwierzycie?
Roześmiał się tak, aby wymusić śmiech innych.
– Może nazywać się Sam, John albo George – odezwał się Zaremba. – Ważne, że nie Mosze. – Tym razem tylko on się zaśmiał. – Patrzę na tych szachistów… – Skrzywił się, po czym spojrzał na intendenta. – Kiedy przybędzie kapitan? Chciałbym wznieść oficjalny toast. Dziś jest przecież piętnasty. Nasze święto. Czasami żałuję, że jestem taki młody i wojnę z bolszewikami znam tylko z opowieści.
Abramowski milczał. Chętnie pokazałby mu kilka odciętych głów toczących się po drodze wśród tumanów kurzu. Był pewien, że dziennikarzowi szybko odechciałoby się wojaczki.
– Przypuszczam, że kapitana szybko nie zobaczymy – głos intendenta brzmiał rzeczowo. – Jak dobrze pójdzie, to przedostatniego dnia rejsu podczas kolacji. Albo w ogóle. O ile wiem, wydelegował już jednego z oficerów, który będzie od czasu do czasu do państwa dyspozycji. Więc toasty musimy… musicie wznosić sami.
I tak też robili. Abramowski bez większego entuzjazmu wypił kolejne _fine à l’eau_, Wolica próbował być duszą towarzystwa, ale szło mu coraz gorzej, Zaremba zaś szczekał krótkimi zdaniami o wielkiej Polsce. Przede wszystkim jednak czujne oko mogło wypatrzyć, że ilekroć sekretarz pochylał się i mówił do Lusi, tę opuszczała senna uprzejmość, jej spojrzenie stawało się czystsze i jaśniejsze, a wiotkie ciało nabierało sprężystości. Na chwilę dosiadł się do nich psychoanalityk i w takt muzyki podrygiwał ortopedycznym butem. Intendent poruszał szczęką w lewo i prawo, jakby chciał dopasować protezę.
Rozmowa trwała w najlepsze, gdy przy stoliku zjawili się wokalistka oraz Sam. Przyszli się upewnić, jaki utwór był zamawiany.
– Prosiłem o Glenna Millera – powiedział Terlecki. – _Moonlight Serenade_. Zdaje się, że to teraz wielki szlagier. Umiecie to grać?
Umieli.
Abramowski patrzył na Lusię. Wyglądała, jakby poraził ją piorun. Jakby Tesla przeprowadzał na niej swój sławny eksperyment.
– Jak państwo myślicie? – zapytała szansonistka. – Czy gdzieś po drodze spotkamy ludożerców?
– Ja jestem ludożercą – odpowiedział pianista, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, a potem wydał z siebie dziki okrzyk.
Zdaje się, że mieli opracowany ten numer. Szprotka i Sam roześmiali się unisono, po chwili reszta biesiadników poszła w ich ślady. Wolica trzymał się za brzuch i, zdaje się, nawet cicho czknął. Abramowski uśmiechnął się półgębkiem.
– Uroczy są, nieprawdaż? – zapytał intendent. – Zdobyłem najlepszy zespół, jaki można mieć.
Abramowski uznał, że czas zmienić towarzystwo. Pokręcić się, rozejrzeć, poznać kogoś innego. Obiecał sobie, że kolejny drink będzie ostatnim. Chciał wstać, ale nie mógł. Dopiero po chwili zrozumiał, że czyjaś ciężka ręka spoczęła na jego ramieniu. Powoli odwrócił głowę.
To, co zobaczył, trudno było nazwać twarzą. Był to bowiem ogromny nos, do którego na jajowatej głowie doczepiono oczy, uszy, policzki i całą resztę. Nie sposób było pomylić tę postać z kimś innym.
Mięsiste usta uśmiechały się do niego.
– Ed… A więc to rzeczywiście ty. Gdy Tartakower powiedział o tobie, to znaczy wspomniał nazwisko, pomyślałem, że to przypadkowa zbieżność. A jednak… Co się z tobą działo? Gdzie zniknąłeś? Zupełnie jak nieodżałowany Belsitzman. Ten to dopiero jak kamień w wodę. A ty, proszę, tutaj!
Abramowski przedstawił mężczyznę.
Przed nimi stał Mieczysław Najdorf. Szachowy maestro.
Zaremba skrzywił się i odwrócił głowę. Szepnął coś Wolicy na ucho.
Był to ostatni moment, żeby opuścić stół. Za chwilę Najdorf ciężko klapnie na krzesło i zacznie gadać trzy po trzy, rzucając anegdotę za anegdotą, których bohaterem będzie Abramowski. Nikomu i do niczego ta wiedza nie jest potrzebna. Im mniej o nim wiedzą, tym lepiej. I tak ma do końca pozostać.
Przeprosił wszystkich, zdecydowanym ruchem ujął Najdorfa za łokieć i poprowadził do baru. Zamówili kolejkę. Rozmawiali o starych i nowszych czasach. O dziesiątkach partii rozegranych w cukierni Leżańskiego na Marszałkowskiej, na Wierzbowej, w łódzkich lokalach i wielu innych miejscach. Na szczęście maestro rozgadał się na dobre, mówił o sobie i wystarczyło podtrzymywać rozmowę. Opowiadał o olimpiadzie w trzydziestym piątym i o tym, jak pół Warszawy, ramię w ramię policjanci i postaci z półświatka, szachiści i ulicznice, szukało kota słynnego Alechina. Rok później Najdorf się ożenił. Urodziła mu się córeczka. A teraz ta olimpiada w Buenos, w niespokojnych czasach.
– A ciebie co sprowadziło na ten statek?
Abramowski miał przygotowaną historyjkę. W Argentynie osiedlił się jego brat. Wielokrotnie namawiał go do przyjazdu. I nigdy nie było okazji. Aż do teraz. Przez chwilę niemal wierzył w to, co mówił. Dałby wiele, żeby to była prawda. Żeby odbywał niewinną, sentymentalną podróż. I żeby jego brat był teraz w Ameryce, a nie…
Najdorf słuchał ze zrozumieniem.
– Niekiedy nachodzą mnie fatalne myśli. – Uśmiech znikł z jego twarzy. Sięgnął po portfel. – Czasami czuję się tu tak, jakbym pożegnał je na zawsze. Jakbym już nigdy miał ich nie zobaczyć.
Z portfela wyjął dwa zdjęcia i podał je Abramowskiemu. Kobieta mogła się podobać. A z pewnością znalazłaby bardziej wyględnego męża, gdyby tylko chciała. Na szczęście mała dziewczynka nie miała nic z rysów ojca. Byłoby dobrze dla niej, gdyby to się nie zmieniło.
Szachista kiwnął głową.
– Wyjdźmy stąd na moment. Coś ci pokażę. – Abramowski się zawahał. – Mam coś jeszcze oprócz tego zdjęcia.
Wyszli na pokład. Wiatr znad oceanu przynosił ulgę. Najdorf się rozejrzał i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma postronnych obserwatorów, sięgnął do kieszeni.
– Zabrałem go ze sobą.
Na otwartej dłoni trzymał rewolwer. Był to niewielki smith & wesson, najpewniej pięciostrzałowy, znacznie mniejszy niż beretta Abramowskiego.
Ten spojrzał na Najdorfa pytająco.
– Zabrałem go na wypadek, gdyby tam… Gdyby podczas mojej nieobecności coś się w Polsce wydarzyło… Nie zniósłbym tego…
Abramowskiego kusiło, żeby wyrwać mu broń i cisnąć do oceanu. Ostatecznie położył szachiście rękę na ramieniu.
– Żona i córka nigdy by ci nie wybaczyły. To tak, jakbyś poddał się bez walki, a ty walczysz zawsze. Niestety… Dobrze to pamiętam z naszych partii… – Próbował się uśmiechnąć. – Nie noś tego ze sobą. Nieszczęście gotowe. Zwłaszcza że… – Bez pytania wziął rewolwer i go obejrzał.
Najdorf patrzył na niego zaskoczony.
– Zwłaszcza że paradujesz z bronią gotową do strzału. Schowaj to cudo na spodzie walizki. A najlepiej się go pozbądź.
Kciukiem odwiódł kurek, cały czas trzymając palec wskazujący na języku spustowym. Wymagało to pewnej wprawy, ale robił to nie pierwszy raz. Oddał szachiście broń.
Najdorf włożył rewolwer do kieszeni. Patrzył na Abramowskiego zmieszany.
– Pewnie masz rację – powiedział. – A skorośmy się już spotkali, to chyba nie odmówisz… – zmienił temat.
Wymusił na nim partyjkę. No, może więcej niż jedną. Abramowski się opierał, ale na nic się to zdało. W końcu życzyli sobie dobrej nocy.
W kabinie przewracał się z boku na bok, potem wstał i chodził tam i z powrotem. Być może alkohol także zrobił swoje. Kilkakrotnie skropił czoło lodowatą wodą. Żałował, że nie zabrał książki z biblioteki. Jakiejkolwiek. Byle odwróciła jego uwagę od wspomnień. Leżański, Wierzbowa… Stare czasy. Właściwie prehistoria. I teraz, za sprawą Najdorfa, powróciły. Tak jakby szachista nieświadomie otworzył puszkę Pandory wypełnioną złymi wspomnieniami. Jakby trącił w nim strunę, która już nigdy nie powinna wybrzmiewać. Wtedy szachy i alkohol tłumiły ból po stracie bliskiej osoby. Kiedy doszedł do siebie, poprzysiągł, że nigdy więcej się nie zakocha. Nie dotrzymał słowa i znowu tego pożałował. Druga z miłosnych historii zawiodła go do Paryża. Minęły dwa długie lata, zanim się otrząsnął i znów rzucił w wir zajęć.
Pomyślał o Najdorfie. Wypity alkohol, spotkanie po latach i niepokój o rodzinę sprawiły, że szachista niespodziewanie otworzył się przed nim. Być może rano tego pożałuje. Swoją drogą zabawna zbieżność: obaj zabrali zdjęcia najbliższych, obaj też mieli broń. Co prawda, byli uzbrojeni z innych powodów, ale jednak. Ciekawe, kto jeszcze? Kto jeszcze wyruszył w rejs z pistoletem lub rewolwerem?
Znowu dopadła go przeszłość. Karuzela wspomnień wirowała, od czasu do czasu wskakiwał na nią ktoś niespodziewany, ktoś, kogo nie przywoływał od lat i niemal wyparł z pamięci, a ktoś inny z niej wyskakiwał. Abramowski chodził po kabinie, potem stanął przed obrazami wiszącymi na ścianie i po półgodzinie znał każdy szczegół, każdą brzózkę, chałupę i kamienicę napacykowaną przez malarza. Najdorf. Prędzej czy później by się tu, na statku, spotkali, ale nie sądził, że mistrz będzie go pamiętał. Przy szachownicy połykał go tak, jak wieloryb pochłania drobne rybki. Bez większej uwagi i zastanowienia. A jednak z jakichś powodów zachował go we wspomnieniach.
Spojrzał na zegarek. Zbliżała się pierwsza. Nie bardzo wiedział, co robić – trwanie do rana w łóżku i zadręczanie się przeszłością wydało mu się torturą. Postanowił wyjść na pokład. W sali dansingowej ucichła muzyka, fale były niewielkie, a silniki transatlantyku dudniły miarowo. Zwyczajna letnia noc pośrodku oceanu rozświetlona mnóstwem gwiazd. Poczuł, jak przeszywa go chłód, i to było coś, czego potrzebował. Stał nieruchomo przy barierce, wpatrywał się w migające punkty na niebie, a kilka kropel osiadło mu na twarzy. Wreszcie opadł na leżak, okrył się pledem i zasnął.
Obudziła go rozmowa.
– To musi stać się tutaj. Nie możemy z tym zwlekać. W tym tygodniu. Nie zniosę tego napięcia.
Kobiecy głos. Drżący i zarazem władczy.
Mężczyzna mówił ciszej.
– Może jednak poczekamy z tym do Buenos? Tam nie wzbudzi to podejrzeń… Miasto nożowników… Jeszcze jeden zamordowany z pobudek rabunkowych…
– Nie. Teraz. Rozmawialiśmy już o tym.
Abramowski zastygł na leżaku. Wstrzymał oddech. Nie słyszał, gdy nadchodzili. Bał się, że drewniany stelaż zaskrzypi, jego obecność zostanie odkryta, a intruzi spłoszeni.
– Co z pieniędzmi? Musimy mieć za co żyć…
– Mam gdzieś jego pieniądze. Poradzimy sobie. Mamy też gotówkę. Potem to już sprawa prawników… Ale najważniejsze to się go pozbyć.
– Gdy wypadnie za burtę, będzie słychać krzyk… – mężczyzna mnożył wątpliwości.
– Najpierw go ogłuszysz. Upijesz i ogłuszysz. Chyba że chcesz, żebym kogoś poprosiła o pomoc? Może tego pianistę Sama? Ludożercę? – Pierwszy raz w jej głosie pojawiła się nutka kpiny. – A może tego ponurego filozofa? Wygląda, że byłby zdolny do takich rzeczy. Bo ty chyba jednak się do tego nie nadajesz. Jedyne, co potrafisz, to skrobać te tabelki i liczyć kolumny cyfr.
Zapadła cisza.
– Zrobię to. Tak jak chcesz – odpowiedział wreszcie mężczyzna.
– Trzęsę się. Z zimna i nerwów. Przytul mnie, proszę. A potem chodźmy. Nie możemy być tu dłużej.
I znowu słychać było jedynie szum fal. A później odgłos oddalających się kroków.
Abramowski nie widział, jak odchodzą. Nie było mu to potrzebne. Wiedział, kto urządził sobie nocną schadzkę na górnym pokładzie.