Północna zmiana - ebook
Północna zmiana - ebook
Rok 1980. Inga Piątkowska staje u progu dorosłego życia z niemałym bagażem doświadczeń. Choć od samobójstwa jej przyjaciela minął rok, wciąż nie może się pogodzić ze stratą. Mimo licznych teorii, tajemnica śmierci Maćka pozostaje niewyjaśniona.
Inga próbuje otrząsnąć się z poczucia winy i poukładać swoje życie na nowo. W czasie wyjazdu służbowego młoda kobieta poznaje Brinka Speedmana. Kanadyjczyk przyjechał do Polski, aby odwiedzić nieznaną dotąd rodzinę i odnaleźć cenną pamiątkę po pradziadku. Co ciekawe, od pierwszego spotkania z Ingą mężczyzna nie może się pozbyć wrażenia, że dziewczyna wygląda dziwnie znajomo.
Gdy Speedman znika w niewyjaśnionych okolicznościach, Inga zostaje uwikłana w sprawę jego zaginięcia.
Od tej pory każda z trudem zdobywana wskazówka będzie na wagę złota.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66736-38-2 |
Rozmiar pliku: | 560 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cisza przed burzą
Wybrzeże, sierpień 1980
Polska wydała mu się całkiem obcym, nieledwie egzotycznym krajem, toteż przez pierwsze dni chłonął ją szeroko otwartymi oczami, a czasami także ustami, zanim zorientował się po wyrazach twarzy mijających go ludzi, że gapiąc się tak z rozdziawioną gębą, wygląda jak wsiowy głupek. Od tej chwili bardziej już nad sobą panował, chociaż ten dziwny kraj nieodmiennie go zaskakiwał. Wszystko tu było obce, ubogie i siermiężne, a mimo to emanowało niepokojącym urokiem. Tkwiła w tym jakaś sprzeczność, której natury nie potrafił pojąć, i właśnie dlatego zmienił pierwotne plany. Zamiast natychmiast wyruszyć do celu, Brink Speedman postanowił najpierw bliżej poznać Polskę, żeby zrozumieć ją i jej mieszkańców.
Zaczął od Wybrzeża, bynajmniej nie dlatego, że ten akurat region wydał mu się najbardziej interesujący. Znalazł się na dworcu kolejowym wyłącznie po to, by zostawić plecak w przechowalni bagażu, i byłby to uczynił, gdyby nie doszedł go głos megafonistki zapowiadającej pociąg do Gdańska. Wówczas poczuł nagły impuls każący mu zacząć zwiedzanie od tego właśnie miasta, pobiegł więc do kasy, nabył bilet i w ostatniej chwili, niemal już w biegu, wsiadł do wagonu.
W Gdańsku spędził tylko jedną dobę, gdyż zaraz następnego dnia po przyjeździe spotkał pewnego gitarzystę i jego przyjaciela. To młodsi o kilka lat studenci namówili Brinka, by wraz z nimi wędrował wzdłuż Wybrzeża. W ten sposób lepiej poznałby kraj swojego pradziadka i podszlifował przy okazji znajomość języka polskiego. Sami zaś liczyli na to, że udoskonalą swój angielski. Zachwyceni kanadyjskim kolegą, zaraz na początku udzielili mu cennych wskazówek, by unikał spotkań z milicją i nie wdawał się w dyskusje z obcymi.
– Przyjechałeś tu na zaproszenie rodziny, więc możesz mieć problemy z glinami, jeśli będziesz się włóczył po kraju – tłumaczył mu Marek, wydobywając przejmujący, żałosny dysonans z nieodłącznej gitary. – Nie wiem, czy to nielegalne, ale kto wie, czy nie wezmą cię za szpiega. Trzymaj się nas, przynajmniej na początku.
– Marek dobrze prawi – poparł go Paweł. – My mamy wprawę w robieniu blacharzy w bambuko, więc będziesz uczyć się od najlepszych. Po kilku dniach takiego treningu bez problemu sobie potem poradzisz.
Brink usłuchał, gdyż w tym, co mówili, było sporo racji, poza tym i tak nie miał żadnych skonkretyzowanych planów i jedyne, co dotychczas nim powodowało, to chęć poznania Polski takiej, jaką była naprawdę. Nie tej z przekazu telewizyjnego dziennika, przedstawianej jako kraina mlekiem i miodem płynąca, lecz tej prawdziwej, codziennej, widzianej „od kuchni”. Przystał więc do nowych kolegów i razem powędrowali na zachód, studenci bowiem pragnęli dostać się do Szczecina, a Brinkowi było w zasadzie wszystko jedno.
Tym sposobem w ostatniej dekadzie sierpnia znaleźli się w Jastrzębiej Górze, gdzie zamierzali zostać kilka dni, by podreperować nieco finanse, których stan przedstawiał się katastrofalnie. Przejawiający talenty kulinarne Paweł najął się do restauracji jako pomocnik kucharza, w zastępstwie za chłopaka, który zwichnął sobie nogę, Marek zaś „przytulił się” do zespołu przygrywającego w tej samej restauracji na dancingach. Wprawdzie pierwotnie planował wrócić szybciej do domu, ale ostatecznie przedłożył towarzystwo kolegów nad spędzanie czasu z rodziną.
Jeden Brink nie podjął żadnej pracy, ale też nie miał takiej potrzeby, zwłaszcza gdy nowi koledzy pouczyli go, by absolutnie nie wymieniał dolarów na złotówki w PeKaO, jeśli nie chce zostać nędzarzem. Kiedy więc Paweł uwijał się przy garnkach, a Marek odsypiał nocne granie, chłopak z Kanady zwiedzał Jastrzębią Górę i okolice, zachłystując się polskością. I właśnie podczas jednej ze swoich wędrówek odkrył małą polankę wśród brzóz rosnących nieopodal plaży.
Bielsko-Biała, sierpień 1980
Kinga i Inga… Czy naprawdę nie było innych imion? Czy koniecznie musiała donaszać imię po starszej siostrze, tak jak całe życie donaszała ubrania? Jak daleko sięgała pamięcią, nigdy nie dostała nowej kurtki czy bluzki, tylko zawsze przyodziewano ją w spłowiałą od prania odzież, nie zważając na naderwany wieszak czy obszarpane mankiety. Imię też dostała niepełne, z urwaną pierwszą literą, i nieraz rozmyślała o tym, że widocznie to brakujące „K” było odpowiedzialne za obojętność rodziców. To od jego obecności zależała ich miłość, a nieobecność spowodowała jej brak.
Inga po raz kolejny zastukała w drzwi łazienki, chcąc ponaglić siostrę. Niemal natychmiast doszedł ją głos Kingi, nieco zagłuszony szumem lejącej się wody:
– Czego?! Nie można w spokoju umyć głowy?
– Musisz teraz? – wrzasnęła, starając się nie poddawać panice. – Wpuść mnie, chcę się tylko uczesać.
Cenne minuty mijały nieubłaganie. Kinga ani nie odpowiedziała, ani nie otworzyła i Inga nie widziała innego wyjścia, jak rozpuścić skołtuniony po nocy warkocz i przeczesać gęste, długie włosy palcami. Doświadczenie pozwalało jej przypuszczać, że siostra tak szybko z łazienki nie wyjdzie. Znalazła nową broń do pognębienia „smarkuli” i będzie ją stosować, dopóki nie wynajdzie innego sposobu.
– Świnia jesteś!
Poparła wyzwisko uderzeniem pięścią w drzwi łazienki, aż zadrżała matowa szybka, złapała torebkę i pomknęła do windy. Ta wyjątkowo nie kazała na siebie długo czekać i już po chwili zatrzymała się ze zgrzytem na parterze. Inga pchnęła drzwi i wybiegła, wyprzedzając innych pasażerów. Wiedziała, że jest spóźniona. Znowu. Przystanęła na moment na szczycie schodów prowadzących z bloku na placyk przed chodnikiem i spojrzała w stronę przystanku. Autobus drgał leciutko, widocznie kierowca włączył już silnik.
Dziewczyna zaklęła pod nosem i zerwała się do biegu, wiedząc, że nie może pozwolić, by znowu jej uciekł. Nie mogła po raz trzeci w tym samym tygodniu przyjść do pracy po czasie, zwłaszcza że była dopiero środa, a zatem nie wiadomo, co jeszcze przyniesie los, zanim nadejdzie upragniona niedziela. Stłumiła śmiech, wspomniawszy słowa koleżanki po tym, gdy decyzją dyrektora sierpniowa wolna sobota została odwołana, rzekomo z powodu niewykonania planu produkcji:
– Wiecie, czym różni się kura od sarny? – Jolanta popatrzyła na koleżanki kręcące bezradnie głowami i wyjaśniła: – Tym, że kura znosi jajka, a Sarna wolne soboty.
Doceniły dowcip, gdyż dyrektor Sarnowski, nazywany przez podwładnych Sarną, należał do niereformowalnej części partyjniaków i w dalszym ciągu uważał, że wolna sobota, mimo że zaledwie jedna w miesiącu, jest demoralizującym pracowników wymysłem zgniłego imperializmu. Wszak ludziom powinno wystarczyć, że w soboty pracują tylko sześć godzin. Po co im więcej wolnego czasu? To niepotrzebne, a nawet niebezpieczne. Zaczną częściej uczestniczyć w różnych imprezach, spotykać się w większym gronie, rozmawiać, a stąd już tylko jeden krok do spiskowania przeciwko władzy ludowej.
Oczywiście nie zdradzał swoich obaw przed pracownikami, ale Inga doskonale znała te argumenty. Nieraz słyszała je z ust własnej matki, bez problemu więc zrozumiała powody, dla których dyrektor wykorzystywał każdy pretekst, by pozbawić podwładnych dodatkowego dnia wypoczynku.
Rozmyślania o wolnych sobotach pochłonęły Ingę na tyle, że dopiero ostry klakson autobusu przypomniał dziewczynie, że musi pędzić zamiast zwalniać kroku. Pomachała do kierowcy i by nie tracić cennych minut na omijanie trawnika, przebiegła jego środkiem. Czuła, jak obcasy zagłębiają się w gruncie rozmiękłym po nocnym deszczu, a w czółenkach pojawia się wilgoć. Trudno. Buty można umyć i wysuszyć na słońcu, postawiwszy je na parapecie okna. Lepiej przez godzinę siedzieć z bosymi stopami wsuniętymi głęboko pod biurko niż znów wysłuchiwać jazgotania szefowej.
Zdążyła, lecz zawdzięczała to wyłącznie uprzejmości kierowcy. Widząc ją nadbiegającą, mężczyzna zatrzymał pojazd i poczekał cierpliwie na spóźnioną pasażerkę. Zresztą zrobił tak nie pierwszy raz, stąd ten klakson, oznajmiający jej, że powinna się pospieszyć.
– Dziękuję panu – wydyszała Inga i oparła się bokiem o ściankę odgradzającą fotel kierowcy od części przeznaczonej dla pasażerów.
– Nie ma sprawy – odparł mężczyzna z uśmiechem. – Kiedy widzę biegnącą kobietę, a za nią powiewającą chmurę czarnych włosów, od razu wiem, że to pani.
Dziewczyna odruchowo przygładziła rozwiane kosmyki, których nie zdążyła przed wyjściem zapleść w warkocz z powodu guzdralstwa siostry. Teraz doszła do wniosku, że dłużej tak być nie może. Co innego znosić drobne złośliwości, w których sprawianiu Kinga była mistrzynią, a co innego nie móc zdążyć do pracy na czas tylko dlatego, że tamta perfidnie okupuje łazienkę. Nie dość, że z powodu siostry Inga została zmuszona do zrezygnowania z dalszej nauki, to jeszcze miałaby teraz stracić przez nią pracę?
– Stoi jak krowa i ani się ruszy. Jak mam skasować bilet, jak kasownik dupą zasłoniła? – dobiegł ją zirytowany głos i dopiero po chwili zrozumiała, że pełne jadu słowa odnoszą się właśnie do niej. Czym prędzej się przesunęła, umożliwiając dostęp do kasownika.
– Przepraszam – bąknęła w stronę obładowanej siatkami kobiety.
Ale tamta już nie zwracała na nią uwagi. Odbiła bilet i ruszyła jak taran w głąb autobusu, roztrącając siatkami innych pasażerów i pomstując cały czas na niewychowaną młodzież, bezczelnie rozwaloną na siedzeniach, podczas gdy stary, schorowany człowiek nie ma gdzie usiąść. Inga z rozbawieniem obserwowała, jak „stary, schorowany człowiek” dopada wolnego siedzenia, niemal przewracając stojącą obok dziewczynę, a potem toczy triumfalnym wzrokiem po współpasażerach. Jak na schorowaną, kobieta przejawiała niespotykaną energię.
– Niechże pani trochę uważa – syknęła potrącona dziewczyna, gdy rozpaczliwym wyrzutem ręki udało jej się złapać poręczy najbliższego krzesełka. – Podarła mi pani rajstopy tymi siatami.
– Nie będzie mi smarkula uwagi zwracać. Niewychowana gówniara.
Kobieta usadowiła się wygodniej na wywalczonym miejscu i wciągnęła pękające w szwach torby na kolana, przy czym jedna wylądowała na udach siedzącego obok starszego mężczyzny.
– Kamienie tu pani władowała czy co? – Pasażer bezskutecznie usiłował zepchnąć balast z nóg. – Niby stara i schorowana, a ciężary dźwiga jak Baszanowski. Całe Bielsko pani wykupiła?
– Na rynku byłam, dzieciom jarzynki kupić – wysapała kobieta. – W sklepach wszystko sztucznie pędzone, a na rynku świeżutkie. I jeszcze do masarza weszłam, bo kury mieli tanie, to jak nie wziąć? Będą miały dziecka rosołek.
– A te dziecka to same nie mogą sobie zakupów zrobić? Muszą się matką wysługiwać? – Potrącona dziewczyna nie mogła darować nadepniętej stopy i podartych rajstop. – Na innych pani mówi, a sama kiepsko pani dzieci wychowała, że się starą matką wysługują.
– Ja źle wychowałam?! – zaperzyła się kobieta. – Córka jest nauczycielką, a syn lekarzem. Co za bezczelność, żeby mi taka gówniara pyskowała! Wymalowane to, wypindrzone…
Coraz więcej osób włączało się w ten międzypokoleniowy konflikt. Większość stanęła po stronie dziewczyny, kilka kobiet poparło jednak jej antagonistkę, przy czym wyznawały najwyraźniej zasadę, że ten ma rację, kto głośniej mówi, gdyż mimo że były w mniejszości, w ilości emitowanych decybeli zdecydowanie wygrywały.
Zanosiło się na monstrualną awanturę i Inga chętnie poznałaby jej finał, lecz autobus właśnie zatrzymał się na jej przystanku koło baru „Młynówka”. Z trudem przepchała się do wyjścia, wyskoczyła na chodnik i odetchnęła rześkim powietrzem, tak różnym od autobusowego zaduchu. Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Zegarek wskazywał dopiero dwadzieścia po szóstej, a temperatura już była na tyle wysoka, że dziewczyna zdjęła żakiet. Została w bluzce na cienkich ramiączkach i przyspieszyła kroku.
Szła szybko, zwinnie omijając kałuże wody zebranej w miejscach, gdzie chodnikowe płytki wskutek upływu czasu i naporu ludzkich kroków zamieniły się w pokruszony żwir. Inga podejrzewała, że chodnik jeszcze przez wiele lat nie będzie wyglądać lepiej. Tu, w przemysłowej dzielnicy Bielska-Białej, na remont drogi raczej nie było co liczyć.
– Inga! Inga, zaczekaj! – usłyszała za sobą okrzyk i przystanęła. Ujrzała koleżankę, z którą siedziała biurko w biurko.
– Cześć. Też jechałaś trójką? Nie widziałam cię, gdzie stałaś? – przywitała ją Inga.
Łucja Bukowiecka, każąca nazywać się Lucyną, wzruszyła ramionami.
– Trudno powiedzieć. Teoretycznie stałam przy tylnych drzwiach, ale część spódnicy została za nimi, a torebka była gdzieś u ludzi, bo poszła razem z nimi do przodu. Powinna mieć własny bilet.
Inga wybuchnęła śmiechem. Lubiła tę starszą o kilka lat dziewczynę o oryginalnej urodzie i ciętym języku. Wprawdzie pracowała w „Instal-Budzie”, jak w skrócie określano Zakłady Instalacyjno-Budowlane, dopiero dwa miesiące, ale już zdążyła się zorientować, że Lucyna w firmie raczej lubiana nie jest. Zdeklarowana panna, z własnym mieszkaniem i własnymi poglądami na życie, odbiegała od stereotypu przeciętnej kobiety. Nie dążyła do tego, by wyjść za mąż i mieć potomstwo, nie dawała się wciągać w rozmowy o genialnych osiągnięciach dzieci koleżanek, a na przechwałki o liczbie wykonanych przetworów reagowała wzruszeniem ramion. Kobiety potajemnie zazdrościły jej wolności i możliwości samostanowienia, głośno zaś ją potępiały, mówiąc, że prowadzi się zbyt swawolnie i zbyt dużo pije.
Dla Ingi ta opinia nie miała znaczenia. Współżyć seksualnie z Lucyną nie zamierzała, a w piciu alkoholu sama miała niezłą wprawę, więc nie wnikała, ile prawdy jest w tych opowieściach. Ważne, że Lucyna była inteligentna i miała poczucie humoru, dzięki czemu w jej towarzystwie nikomu nie groziła nuda.
– Idziemy dzisiaj z Urszulą na miasto. Idziesz z nami?
Propozycja była kusząca, lecz Inga z żalem musiała odmówić.
– Nie mogę. W sobotę przyjeżdżają goście i mama kazała mi umyć okna.
– Nie możesz umyć jutro? – Lucyna przystanęła, pogmerała w torebce i wydobyła paczkę klubowych. Podsunęła papierosa koleżance i sama także zapaliła. – Mamy w planach pochodzić po sklepach. Podobno w obuwniczym ma być dostawa, a mówiłaś, że chcesz kupić sandałki.
Nie dodała nic ponadto, lecz jej wzrok, skierowany w stronę stóp Ingi, powiedział więcej, niż gdyby użyła słów. Inga milczała. Wstydziła się przyznać, że nie ma już pieniędzy i będzie musiała do końca lata męczyć się w czółenkach, coraz bardziej zniszczonych, ze zdartymi fleczkami i obitymi noskami. Lucyna miała doskonałe relacje z matką i rodzeństwem, więc pewnie nie zrozumiałaby skomplikowanych stosunków panujących w domu Piątkowskich.
W zeszłym roku sandałki Ingi nie dotrwały do końca sezonu, ale matka uznała, że pod koniec sierpnia nie opłaca się już kupować nowych. Stwierdziła przy tym, że dziewczyna będzie miała dobrą nauczkę i na przyszłość zacznie szanować swoje rzeczy. O tym, że młodsza córka dostała buty w spadku po starszej, w dodatku mocno już zużyte, kobieta jakoś nie chciała pamiętać. W tym roku zdecydowała natomiast, że skoro Inga lada dzień zakończy edukację i zacznie pracować, powinna sama zapłacić za zakupy, bez obciążania domowego budżetu. Dziewczyna wiedziała, że wszelkie dyskusje są bezcelowe, zacisnęła więc tylko zęby i zaczęła odkładać pieniądze na buty. Ale sandałków i tak nie kupiła. Najpierw nie miała czasu chodzić po sklepach, bo był to okres sporządzania półrocznego bilansu i do późna przesiadywała w pracy, potem zaś nie mogła nigdzie dostać swojego rozmiaru. A wczoraj odkryła, że pieniądze zniknęły.
W odpowiedzi na pytanie o to, gdzie się podziały oszczędności Ingi, matka lekko poczerwieniała, po czym poirytowanym podniesionym głosem odparła, że potrzebowała pieniędzy na życie. Od tego są rodziną, żeby wspierać się w trudnych sytuacjach. Chwilę później dziewczyna zobaczyła siostrę przymierzającą nowy płaszcz, posyłającą jej ironiczny uśmieszek, i czara goryczy się przelała. Matka wysłuchała pełnych żalu słów całkiem spokojnie, a potem równie spokojnie odpowiedziała, że przecież Kinia nie może chodzić na zajęcia ubrana jak dziadówka. Jak Inga może być taką egoistką, że żałuje jedynej siostrze paru złotych?
Dziewczyna otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na wpatrującą się w nią pytającym wzrokiem Lucynę.
– Może w przyszłym tygodniu – odpowiedziała. Miała nadzieję, że Lucyna i Urszula zdążą wydać przeznaczone na zakupy pieniądze i temat umrze śmiercią naturalną.
W „Instal-Budzie” przeszły obok portierni, wołając słowa powitania do pracującego tam mężczyzny, który na ich widok zrobił dobrze znany gest dłonią, imitujący pisanie. Oznaczało to, że nie muszą przystawać przy stoliku, gdzie leżała lista obecności.
– Niepotrzebnie leciałam na zbity pysk do autobusu. – Inga skręciła w stronę schodów. – Zapomniałam, że Urszula będzie dzisiaj wcześniej i na pewno nas podpisze.
– Co, znowu zaspałaś? – Lucyna parsknęła śmiechem. – Kobieto, życie prześpisz!
W biurze zastały już obie współpracownice. Urszula przyniosła czajnik z ogólnodostępnej kuchni i zalała kawę, z wielkim trudem zdobytą przez Jolę, czwartą z dziewcząt zajmujących to pomieszczenie. Jolanta właśnie poprawiała przed lustrem swoje kręcone rude włosy, w nieładzie opadające na plecy. Jej delikatnie obwiedzione czarną kreską niebieskie oczy błyszczały ekscytacją.
– Zdzisek dostał premię i dał mi forsę na tę bluzkę, o której wam opowiadałam – pochwaliła się, prężąc wysoką, smukłą sylwetkę i wypinając biust. – Nie ma to jak dobry mąż.
Lucyna, Urszula i Inga wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Dobrze wiedziały, że Zdzisław Tarnawa jest chamem, damskim bokserem i domowym gwałcicielem. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu ich koleżanka nosiła na nadgarstkach ewidentne ślady po jego czułym uścisku, a na podbródku siniec sugerujący specyfikę gry wstępnej w wykonaniu tego „dobrego” męża. Wiedziały też, że po każdym takim ataku Tarnawa próbuje odkupić swoje winy prezentami.
– Jakoś nie mogę przywyknąć do tego „Zdziska” – burknęła Urszula, niebędąca rodowitą bielszczanką. – U nas w Radomsku mówi się „Zdzisiek”. W innych regionach też.
– A u nas nie. Zdzisław to Zdzisek, i już – skwitowała krótko Lucyna i z błogą miną przyssała się do szklanki pełnej aromatycznego napoju, nie zważając, że parzy sobie wargi.
Po kawie Inga wstała i wyjęła z szafy metalową skrzynkę z kontami.
– Idziesz na halę maszyn? – spytała Urszula. – To zabierz najpierw klucz z portierni, bo zapomniałam. – Ziewnęła szeroko, niedbale przysłaniając usta dłonią. – Andrzej mówił…
Inga poszła na portiernię po klucz, nieciekawa słów Andrzeja. Nie rozumiała koleżanki. Urszula Zaleska wzbudzała zainteresowanie wielu mężczyzn. Mało który potrafił przejść obojętnie obok dziewczyny z twarzą o klasycznych, regularnych rysach, z wielkimi piwnymi oczami i jasnoblond włosami upiętymi w ciężki kok, podkreślający smukłość szyi. Mogła przebierać wśród wielu kandydatów, lecz oddała serce Andrzejowi Dębowiczowi, inżynierowi pracującemu jako kierownik budowy.
Dębowicz był mężczyzną przystojnym, podobającym się kobietom, lecz według Ingi miał dwie zasadnicze wady, dyskwalifikujące go jako potencjalnego partnera. Po pierwsze, najczęściej zachowywał się jak zwykły cham, a po drugie, był żonaty. Ale zakochana Urszula nie zważała ani na wady, ani na przeszkody i z uporem brnęła w ten niemający przyszłości związek, pogrążając się coraz bardziej. Jak tysiące kobiet przed nią i tysiące po niej, ona także wierzyła w obietnice, że mężczyzna wkrótce rozwiedzie się z niekochaną, nierozumiejącą go żoną i stworzy Urszulą nową rodzinę. Młodsza od koleżanki o osiem lat Inga nie pojmowała, jak można być tak naiwną. Miała nadzieję, że sama nigdy nie doświadczy takiego uczucia, odbierającego rozum i wszelki rozsądek.
Zabrała z portierni klucz i powędrowała z powrotem na drugie piętro, gdzie naprzeciwko ich biura znajdowała się hala maszyn księgujących. Otworzyła drzwi i weszła do środka. Podłączyła swoją ascotę do prądu, po czym uchyliła okno, by wywietrzyć pomieszczenie. Popatrzyła w dół, na plac i ciężarówki, wokół których kręcili się kierowcy. Dobiegł ją głośny śmiech, potem męski głos, wykrzykujący jakieś słowa. Widziała twarz skierowaną w stronę okna i czym prędzej się cofnęła. Domyśliła się, że mężczyzna wołał coś do niej, i była pewna, że nie było to nic pochlebnego. Jeszcze miesiąc temu Krzysiek Kozik deklarował jej miłość aż po grób, po czym stał się jej zawziętym wrogiem.
Zaczerwieniła się ze wstydu na wspomnienie przyczyn tej nagłej wolty i szybko poszła do biura, by zabrać stamtąd faktury do księgowania i skrzynkę z kontami, czyli kartami formatu A4, na których za pomocą maszyn księgujących prowadzono zapisy księgowe. Co się stało, to się nie odstanie, pomyślała, żywiąc nadzieję, że prędzej czy później Krzyśkowi znudzi się utrudnianie jej życia. Znajdzie sobie inną i zapomni.
Początkowo bardzo cierpiała z powodu zachowania mężczyzny, ale z każdym dniem ból był słabszy i teraz tylko z rzadka przypominał o sobie dławieniem w gardle i łzami napływającymi do oczu. Miłość mająca trwać do końca życia okazała się zaledwie cieniem prawdziwego uczucia, skoro tak szybko dała o sobie zapomnieć. A Krzysiek? Owszem, miał prawo czuć się upokorzony. Tamto zdarzenie pewnie zachwiało jego pewnością siebie, kazało zwątpić we własną męskość, ale nie powinien zwalać całej winy na Ingę. Przecież go uprzedzała, prosiła, żeby dał jej spokój.
Westchnęła i porzuciła niemiłe wspomnienia. Dziewczyny zakończyły poranne pogaduchy i zabrały się do pracy. Jola z zapamiętaniem tłukła po fakturach sprzedaży pieczątką dekretacyjną, Urszula wpisywała swoim pięknym technicznym pismem numery rejestru na dokumentach, Lucyna zaś, pogryzając papierówkę, układała faktury zakupu według dat.
– Jak już chodzisz, to zejdź do kiosku i dowiedz się, co będzie na śniadanie – odezwała się Urszula, nie podnosząc głowy znad biurka.
Inga przewróciła oczami, a gdy napotkała rozbawione spojrzenie Lucyny, przygryzła wargi, żeby się nie roześmiać. Już dawno doszła do wniosku, że nie ma chyba bardziej leniwej pracownicy od Urszuli Zaleskiej, umiejącej nieraz czekać godzinę lub nawet dłużej na chwilę, gdy któraś z koleżanek wstanie. Wtedy padało sakramentalne „jak już chodzisz, to…” – tu następowało sprecyzowanie życzenia. Czasem było to coś związanego z pracą, czasem prośba o dokonanie jakiegoś zakupu czy pożyczenie zapalniczki.
Dziewczyny nieraz zastanawiały się, jak Urszula może siedzieć osiem godzin na twardym krześle, z jedną zaledwie, krótką przerwą na wizytę w toalecie. Do kiosku na ogół nie chodziła. Rzadko się zdarzało, by nie przyniosła z domu śniadania, gdyż uważała, że wychodzi to taniej od kupowania gorącego posiłku przygotowanego w zakładowej stołówce. Taka sytuacja miała miejsce tylko wówczas, gdy kochanek zostawał u niej na noc. Domyślały się, że rano byli zbyt zajęci, by myśleć o śniadaniu.
– Poczekaj na mnie. – Lucyna wstała od biurka. – Zaniosę tylko kastlę na halę maszyn i pójdę z tobą.
Inga skinęła głową.
– Ja też już swoją zaniosę.
Zgodnym ruchem sięgnęły po kastle, jak nazywały skrzynki z kontami, na wierzchu położyły pliki faktur i ruszyły w stronę drzwi.
– Inga, jakby był bogracz, to mi kup – odezwała się Urszula, a Jola natychmiast dołączyła się do prośby.
Lucyna posłała im nieprzychylne spojrzenie.
– A co ona, wasza służąca czy jak?
– Ona to jest córka Leona. – Jola błysnęła dowcipem. Inga uśmiechnęła się krzywo.
– Mój tata ma na imię Leon.
Otworzyła łokciem drzwi i wyszła z biura, nie czekając na odpowiedź zmieszanej koleżanki. Lucyna pospieszyła za nią. Na hali maszyn złożyły swój balast na krzesłach ustawionych obok ascot.
– Nie pozwól, żeby Urszula się tobą wysługiwała. – Bukowiecka czuła się w obowiązku ostrzec młodszą koleżankę. – Jak będziesz jej ulegać, to wlezie ci na głowę tak jak Baśce i dowali swoją robotę.
Wyszły na korytarz i skierowały się w stronę schodów, mijając liczne drzwi, zza których dochodził szmer głosów i brzęk kalkulatorów przesuwających taśmy. Dział księgowości zajmował niemal wszystkie pomieszczenia znajdujące się na drugim piętrze sporego biurowca. „Instal-Bud” działał prężnie, zajmując się nie tylko budową mieszkań i hal produkcyjnych, ale także remontami istniejących już obiektów. W samej jedynie księgowości zatrudniano ponad trzydzieści osób, a dziewczyny nieraz napomykały, że to stanowczo zbyt mało. Inga już po kilku dniach zorientowała się, że musi pracować naprawdę szybko, by zdążyć z wykonaniem wszystkich niezbędnych czynności. Dlatego zdziwiła się, że jej poprzedniczka potrafiła wziąć na siebie jeszcze więcej obowiązków.
– Jak ta Baśka zdążała to wszystko zrobić?
– Nie zdążała. – Lucyna wzruszyła ramionami. – Zostawała po godzinach, ale niewiele to pomogło, bo przecież i tak ciągle musimy zostawać. No i w końcu się przejechała na tym robieniu za Urszulę. Nie udało jej się sporządzić noty w terminie i stary powiedział, że musi odejść. „Koleżanko, pani lekceważy swoje obowiązki. Dla takich osób nie ma miejsca w księgowości” – zacytowała głównego księgowego, udatnie naśladując jego nieco egzaltowany głos.
Inga parsknęła śmiechem. Rozbawiło ją zwłaszcza owo „koleżanko”, którym mężczyzna zwykł zwracać się do swoich podwładnych. Podczas każdej z nim rozmowy korciło ją, by odpowiedzieć słowem „kolego”. Uspokoiła Lucynę, obiecując, że nie pozwoli się wykorzystywać. Rzeczywiście nie zamierzała ulegać Urszuli i spełniać jej zachcianek; dość miała wykorzystywania w domu.
Po śniadaniu Lucyna zabrała ich talerze i odstawiła na parapet, gdzie pracownicy składowali brudne naczynia.
– Wracajmy do roboty, bo Uśka już pewnie poleciała ze skargą do szefowej. Nie wiedziałaś? – Roześmiała się na widok zaskoczenia koleżanki. – To fałszywiec jakich mało, tylko patrzy, żeby kogoś podgryźć.
– Czemu ona się tak zachowuje? Jest najładniejszą dziewczyną w firmie, figurę też ma taką, że pozazdrościć. – Inga westchnęła cicho. Sama, choćby całkiem zrezygnowała z jedzenia, nie miała szans na wypracowanie takiej sylwetki. Nie przy tym wzroście i budowie. Natura obdarzyła ją szerokimi biodrami i nawet gdy Inga zastosowała drastyczną dietę, biodra i tak pozostały zbyt szerokie w stosunku do wychudzonej reszty. – W dodatku jest bardzo dobra w tym, co robi. Zosia z kosztów mówiła, że Urszula lepiej księguje po pijaku niż ona po trzeźwemu.
– Jest dobra jak cholera – przyznała Bukowiecka. – Ale za dużo pije. Na razie prawie nikt o tym nie wie, ale prędzej czy później to się rozejdzie i będzie miała problem. Wiem, co mówię. Mój tata też tak zaczął; a to nadarzyła się jakaś okazja, a to miał jakiś problem i trzeba było rozładować stres. Potem zaczęło się picie z okazji, że nie ma okazji, a jeszcze później przestał dorabiać ideologię i pił już codziennie. W końcu zapił się na śmierć, a my odetchnęliśmy z ulgą. Przez niego mój starszy brat do dziś w ogóle nie tyka alkoholu, drugi pije tyle co nic, a ja też ograniczam się do kilku kieliszków od wielkiego święta.
Weszły do biura, powitane niezbyt przyjaznym spojrzeniem obmawianej po drodze koleżanki. Na wieść o łazankach Urszula wydęła pięknie wykrojone usta w grymasie niezadowolenia. Mogły przewidzieć, co zaraz powie – że łazanki też chętnie by zjadła i że wystarczyło przyjść i zapytać. Nie czekając na jej wyrzuty, zabrały papierosy i poszły do hali maszyn. Usiadły przy swoich ascotach i zapaliły, a Lucyna podjęła opowieść o niełatwym życiu z ojcem alkoholikiem i wpływie jego nałogu na zachowanie potomstwa.
Inga milczała, nie wiedząc, jak skomentować wyznanie koleżanki, które stało w całkowitej sprzeczności z tym, co głosiły plotki. Ale co właściwie głosiły? Przypomniała sobie podsłuchaną kiedyś rozmowę o tym, że jedna z dziewczyn pracujących w księgowości finansowej wychodziła z pracy kompletnie pijana. Mowa była o wysokiej blondynce, a ponieważ pomysł, że tą osobą mogłaby być pilnująca każdego swojego słowa i gestu idealna Urszula, wydał się Indze kompletnie bezsensowny, przyjęła, że chodziło o Lucynę. Zapytała nawet Zaleskiej, czy to może być prawda, a wtedy twarz pięknej blondynki pokryła się rumieńcem zażenowania, tworząc wrażenie, że zapytana nie chce obgadywać koleżanki. Tak właśnie odebrała to Inga. Wysłuchała niechętnie przekazanej informacji, że Lucyna faktycznie ma pewne problemy z alkoholem, i przyjęła plotkę za pewnik.
Spojrzała ze skruchą na Bukowiecką. Na szczęście Lucyna nie znała jej myśli, ale Inga i tak wstydziła się, że tak łatwo dała wiarę plotkom. Z tym zbyt lekkim prowadzeniem się mogło być podobnie.
– Podaj mi popielniczkę – poprosiła Lucyna.
Rozparta wygodnie na krześle Inga nie miała ochoty wstawać. Zmierzyła wzrokiem odległość między biurkami, postawiła popielniczkę na karetce ascoty i wcisnęła klawisz przesuwu. Karetka z głośnym zgrzytem ruszyła i zatrzymała się przy biurku osłupiałej ze zdumienia Bukowieckiej, która wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Powinnaś to zgłosić do racjonalizacji – orzekła, bez wysiłku sięgając po popielniczkę. – Na pewno dostałabyś premię. – Zamyśliła się, po czym dodała: – Urszula nienawidzi, gdy się do niej mówi Uśka. A jeszcze bardziej nienawidzi księgowania na ascocie. Zauważyłaś, że większość urządzeń prowadzi ręcznie? Gdyby wiedziała, jakie ta maszyna ma możliwości, od razu by ją pokochała. Pomyśl, nie musiałaby wstawać, żeby podać dalej kieliszek.
Ingę rozweselił ten pomysł i zaczęła snuć inne wizje wykorzystania zmyślnej maszyny księgującej.
– Wam chyba już całkiem bije na dekiel – rozległ się od drzwi głos obmawianej właśnie koleżanki. – Niedługo stary będzie chciał noty, a wy dalej w polu z robotą.
– I co, przyszłaś nam pomóc?
Zaleska zlekceważyła ironiczny komentarz Lucyny i popatrzyła na Ingę. W jej oczach płonęła ciekawość.
– Piątkowska, masz iść do starego. Natychmiast. – Poczekała, aż podenerwowana niespodziewanym wezwaniem Inga wyjdzie, i nie zauważywszy, że Piątkowska przystanęła w drzwiach, wyrzuciła z siebie lawinę pytań: – Nie wiesz, po co Juraszek ją wezwał? Zawaliła coś? A może chce ją awansować na miejsce Haratykowej?
Pod koniec wypowiedzi ciekawość ustąpiła miejsca urazie. Urszula miała w ich zespole najdłuższy staż, prócz tego z racji ukończenia liceum ekonomicznego uważała się za kogoś lepszego od koleżanek, pod ich nieobecność nazywając je jako tako przyuczonymi do zawodu księgowej. Nie doczekała się żadnej odpowiedzi prócz demonstracyjnie bezradnego rozłożenia rąk i niezadowolona wróciła do biura. Niezbyt udane życie prywatne kompensowała sobie w pracy, robiąc wszystko, by w oczach innych uchodzić za ważną i niezastąpioną. Inga w ostatniej chwili odskoczyła od drzwi. Gdyby Urszula przyłapała ją na podsłuchiwaniu, rozniosłaby to po całym biurowcu, a tak zerknęła tylko obojętnie na koleżankę, uznawszy zapewne, że przed wizytą u Juraszka Piątkowska weszła jeszcze do biura.
Inga powlokła się w stronę gabinetu głównego księgowego z miną osoby prowadzonej na egzekucję. Była tak pewna, iż wezwanie nie oznacza niczego dobrego, że gdy Juraszek powitał ją uśmiechem i wskazał fotel, na jakiś czas zastygła z niezbyt mądrym wyrazem twarzy. Dopiero ponowne zaproszenie wyrwało ją z tego stanu i na tyle przywróciło zdolność myślenia, że zdołała usiąść w fotelu, a nie wprost na podłodze, co nie byłoby wcale dziwne, zważywszy na uginające się pod nią kolana.
Główny księgowy musiał dostrzec jej konsternację, gdyż uśmiechnął się przyjaźnie, jakby chcąc dodać jej otuchy.
– Koleżanko, pewnie zastanawia się pani, dlaczego panią wezwałem – zagaił.
Inga przytaknęła nie tylko z grzeczności. Stanisław Juraszek rzeczywiście nie miał w zwyczaju wzywać pracownic z byle powodu i w zasadzie kontaktował się z nimi tylko przed sporządzeniem sprawozdania finansowego. Wizytował wtedy podległe mu biura, odbierał noty księgowe od osób odpowiedzialnych za poszczególne odcinki i zadawał standardowe pytania o ewentualne problemy z uzyskaniem wymaganych danych. Wszystkie bieżące sprawy dziewczyny załatwiały z jego zastępczynią, Teresą Haratyk.
– Proszę nie robić takiej przerażonej miny, ja naprawdę nie zjadam personelu na śniadanie. Ciekawi mnie, jak się pani u nas pracuje. Zżyła się już pani z koleżankami? – Znowu przytaknęła, co przyjął z zadowoleniem. – A jak praca? Nie ma pani problemów ze zrozumieniem jakiegoś zagadnienia?
Inga zawahała się, lecz widząc przyjazne spojrzenie mężczyzny mogącego być jej ojcem, zdecydowała się na szczerość.
– Mam pewien problem z rozrachunkami – przyznała. – Nie rozumiem funkcjonowania tego konta. – Wymieniła symbol urządzenia. – Pani Haratyk już mi to tłumaczyła, ale muszę się przyznać, że niewiele z tego zrozumiałam. Przy księgowaniu wzoruję się na poprzedniczce, ale wolałabym wiedzieć, co robię.
Mężczyzna spoglądał na nią uważnie. Trwało to tak długo, że pożałowała nadmiernej otwartości. Nerwowym gestem skubała pasek zegarka, zastanawiając się, co teraz będzie. Upomnienie? Nagana? Uznała tę karę za zbyt wysoką. Pewnie tylko przejedzie mi się po premii, pomyślała, a w następnej chwili przypomniała sobie dogorywające czółenka i doszła do wniosku, że z dwojga złego wolałaby już naganę.
– Pani ma skończony ogólniak, prawda? – Główny księgowy wreszcie przerwał milczenie. – Myślała pani o dalszej nauce?
– Chciałam studiować filologię polską, ale… – Inga urwała i bezwiednie wzruszyła ramionami.
– Nie dostała się pani?
– Nawet nie próbowałam zdawać. Moja starsza siostra studiuje i rodziców nie stać na kształcenie nas obu. Może kiedyś, gdy Kinga skończy studia?
To właśnie obiecywał ojciec, lecz Inga nie bardzo wierzyła, że tak się stanie. W ich domu prym wiodła matka, a ojciec nigdy nie sprzeciwiał się jej decyzjom. Tym samym obietnica, która wyszła z jego ust, nie miała żadnej wartości, dopóki nie została potwierdzona przez rzeczywistą głowę rodziny. A jeżeli dotyczyła młodszej córki, nie miała wartości nawet wtedy, mimo że matka nieraz grzmiała o konieczności dotrzymywania słowa.
– Usiądziemy przy biurku. – Juraszek jakby zapomniał o temacie studiów. – Pokażę pani, jak funkcjonuje to konto, i objaśnię, dlaczego różni się ono od typowych rozrachunków.
Wziął kartkę papieru ze sporego pliku leżącego na rogu biurka i zabrał się do rysowania księgowych szubienic, które opatrzył symbolami kont oraz znakami „Dt” i „Cr”. Potem krok po kroku rozpisał operację księgową, która sprawiała Indze największy kłopot. Cierpliwie tłumaczył znaczenie każdego zapisu i jego wpływ na pozostałe konta oraz bilans, aż wreszcie w oczach dziewczyny błysnęło zrozumienie.
– Przecież to takie proste! – wykrzyknęła z zachwytem. – Nie mogłam pojąć, dlaczego to konto w ogóle funkcjonuje, bo wszystko tu jest „wlał-wylał”. Ale teraz wszystko jasne. Nigdy nie myślałam, że spodoba mi się praca w księgowości – dorzuciła spontanicznie. – A to jest jak składanie z kawałków potarganej widokówki. Najpierw wydaje się, że nic do niczego nie pasuje, a gdy się wstawi wszystkie elementy w odpowiednie miejsca, można zobaczyć cały obrazek.
Na twarzy głównego księgowego pojawił się wyraz niemal rozrzewnienia. Chwilę przyglądał się rozemocjonowanej dziewczynie, potem przesunął zapisaną kartkę w jej stronę.
– Niech pani to sobie schowa na pamiątkę. Koleżanko, nigdy pani nie myślała o studiowaniu ekonomii?
Inga najpierw złapała kartkę, po czym, zaskoczona, wypuściła ją z ręki i wolno pokręciła głową.
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Byłam kiepska z matematyki – przyznała szczerze. – Nauczycielka mówiła, że jestem zaprzeczeniem umysłu ścisłego.
– A mnie się wydaje, że to nauczycielka była kiepska – skontrował. – Moim zdaniem idealnie nadaje się pani na ekonomistkę. Jest pani dokładna i staranna i umie pani logicznie myśleć, a w tym zawodzie to podstawa.
Słysząc te słowa z ust człowieka, który nie zwykł szafować pochwałami, dziewczyna rozpromieniła się, lecz spochmurniała na wspomnienie sytuacji rodzinnej.
– Niestety nie mogę. – Pokręciła głową z wyraźnym żalem. – Jak już mówiłam, rodziców na to nie stać. Podręczniki, akademik, utrzymanie…
– W Bielsku-Białej jest filia katowickiej Akademii Ekonomicznej – przerwał jej Juraszek, lekceważąc zastrzeżenia. – Dla pracujących – dodał, obserwując ją bacznie. – Zajęcia odbywają się dwa razy w tygodniu i w te dni przysługuje pracownikowi skrócenie czasu pracy. Na egzaminy trzeba wprawdzie jeździć do Katowic, ale studentowi należy się urlop szkolny. A jeżeli końcowa ocena będzie wyższa niż cztery, student otrzyma nagrodę w wysokości swojej aktualnej pensji.
Inga przygryzła wargi. Pomysł kusił, a jednak nie miała odwagi zaryzykować. Spostrzegła, że mężczyzna oczekuje jakiejś reakcji, i westchnęła cicho.
– Muszę to przemyśleć. Nie wiem, czy dam radę i…
– Zajęcia zaczynają się w październiku – znowu wszedł jej w słowo – ale egzaminy wstępne były w czerwcu.
– No to kaplica. Problem sam się rozwiązał – stwierdziła, czując dziwny żal, że nie będzie miała okazji przekonać się, czy plan jest w ogóle wykonalny. Nie pamiętała już, że miała zamiar go odrzucić. – Może spróbuję w przyszłym roku.
– Koleżanko, robienie sobie przerwy w nauce to najczęstszy i niestety największy błąd. Człowiek odzwyczaja się od obowiązków, gnuśnieje i później zwykle rezygnuje z dalszej nauki. Mógłbym spróbować załatwić pani miejsce jeszcze na ten rok, ale muszę już teraz wiedzieć, czy pani tego chce.
– Bez egzaminów? – spytała bez tchu.
– Tego nie mogę obiecać. Być może przed ostateczną decyzją zechcą panią trochę przepytać, więc na wszelki wypadek proszę się przygotować. Jutro będę w Katowicach i spotkam się z kimś, kto może to załatwić. To jak? Decyduje się pani?
Inga wzięła głęboki wdech, zamknęła oczy i przytaknęła. Mężczyzna ucieszył się, jakby oddała mu ogromną przysługę, i przez następne pół godziny roztaczał przed nią wizję świetlanej przyszłości w zawodzie księgowej. Nagle urwał w pół słowa i zmienił temat:
– Zrobię wszystko, żeby mogła pani zacząć studia od października. Wrócimy jeszcze do tego. Teraz przejdę do spraw służbowych. Wezwałem panią, bo chciałbym, żeby pani coś dla mnie zrobiła.
Dziewczyna najpierw poczuła zdziwienie. Mężczyźni rzadko ją zauważali, a jeżeli już, to raczej nie stanowiła przedmiotu ich westchnień. Potem napłynęła fala żalu, że Juraszek, którego zdążyła szczerze polubić, okazał się kimś niewiele lepszym od byle podrywacza. Oby tylko odmowa nie kosztowała jej pracy. Ale ze studiów na pewno nici.
– Słucham? – bąknęła cicho, w obawie, że rozpłacze się z rozczarowania.
– Mam kłopot – wyznał główny księgowy. – Jak pani pewnie już wie, nasz zakład ma własny ośrodek wczasowy nad morzem. Wczoraj jego kierowniczka wylądowała w szpitalu. Wyrostek robaczkowy. Czeka ją operacja, więc szybko do pracy nie wróci, a do końca sezonu zostały jeszcze niespełna dwa tygodnie. Muszę tam wysłać kogoś na zastępstwo i pomyślałem o pani.
Propozycja Juraszka tak ją zaskoczyła, że kilka chwil nie umiała wydobyć z siebie ani słowa. Mężczyzna dał jej czas na ochłonięcie, po czym wyjaśnił powody, dla których wybrał właśnie ją, a te okazały się banalnie proste. Piątkowska miała najkrótszy staż pracy, dopiero poznawała tajniki zawodu i nie do końca opanowała nawet to, co leżało w jej zakresie czynności, było zatem wykluczone, by mogła zastąpić którąś z koleżanek. Ją natomiast mogła zastąpić właściwie każda.
Dziewczyna ucieszyła się z możliwości wyjazdu. Po dwóch miesiącach pracy nie przysługiwał jej urlop, a czuła, że po intensywnym przygotowywaniu się do matury i po późniejszym pilnym wdrażaniu się w obowiązki dobrze zrobiłoby jej kilka dni odpoczynku, koniecznie z dala od domu. Tam wiecznie skrzywiona twarz matki wzbudzała nieustające wyrzuty sumienia Ingi, że nie dość angażuje się w domowe zajęcia.
W następnej chwili wspomnienie zasadniczej przeszkody podziałało jak kubeł zimnej wody wylanej na rozgrzane ciało. Radość, jeszcze przed chwilą rozjaśniająca twarz Ingi, nagle zgasła, ustępując miejsca przygnębieniu.
– Przykro mi, ale nie mogę pojechać. – Zauważyła zaskoczenie głównego księgowego i odpowiedziała na niezadane pytanie: – Nie mam pieniędzy na podróż, a tam też nie mogę być tak całkiem bez grosza.
W odpowiedzi mężczyzna tylko się uśmiechnął.
– Dostanie pani zaliczkę, a na miejsce dojedzie pani naszym samochodem. No i oczywiście wypłacimy pani rozłąkowe. – Zauważył uszczęśliwioną minę Ingi, dorzucił więc ostrzegawczo: – Ten samochód to żuk blaszanka, więc nie wiem, czy jest się z czego cieszyć.
Roześmiała się serdecznie i tak zaraźliwie, że jej zawtórował.
– Dlaczego pan to dla mnie robi? – spytała spontanicznie. – Studia, wyjazd, transport, zaliczka – wymieniała po kolei propozycje mogące odmienić jej życie, zamienić szarość w feerię barw.
– Koleżanko, przecież ja nie robię tego dla pani, tylko dla siebie. Kierowniczka ośrodka jest odpowiedzialna za wszelkie rozliczenia, więc to ja miałbym kłopot, gdyby coś tam poszło nie tak. A pani jest dokładna i poukładana.
I nudna jak flaki z olejem, dopowiedziała w myślach, głośno zaś zapytała:
– A studia? Dlaczego chce mi pan pomóc? Nie rozumiem – bąknęła niepewnie. – Czemu akurat ja? Przecież dziewczyny pracują dłużej, mają większe doświadczenie…
Juraszek przerwał jej niecierpliwym gestem.
– Pani Ingo, to, że nie popijam z wami kawy i nie wdaję się w dyskusje, nie oznacza, że nie wiem, co się dzieje w podległych mi działach. Mówi pani, że koleżanki mają większe doświadczenie. Owszem, ale rutyna to nie wszystko, potrzebne jest coś więcej. Weźmy Urszulę Zaleską. Jest dobrą księgową, pracuje szybko i dokładnie, ma przy tym ambicje, by się wybić. Tylko że same ambicje nie wystarczą. Brakuje jej lotności i wyobraźni, należy do ludzi, którzy zawsze będą podążać dawno utartym szlakiem i nie zboczą z niego nawet na krok.
Inga pomyślała o niechęci Urszuli do ascoty i skinęła głową. Mogła poprzestać na tym wyjaśnieniu, jednak ciekawa była opinii szefa o pozostałych.
– A Lucyna albo Jola? One na pewno nie są przeciwne zmianom.
– To prawda. Niestety żadna z nich nie chce kształcić się dalej. Pani Jola wyznała, że jej mąż kategorycznie sprzeciwił się temu pomysłowi. Nie nalegałem, bo mam wrażenie, że w jej małżeństwie nie dzieje się najlepiej. Z kolei pani Lucyna powiedziała wprost, że nie ma ochoty tracić sześciu lat na dalszą naukę.
Piątkowska ponownie skinęła głową. Sprawa z Jolantą była oczywista, w przypadku zaś Lucyny… Mogła zrozumieć koleżankę. Nie każdy ma ochotę zrezygnować z życia prywatnego w imię wyższego celu. To, co ona uznała za gwiazdkę z nieba, niekoniecznie musiało być nią dla innych.
Zanim zdobyła się na jakąś uwagę, Juraszek znów się odezwał:
– Obserwuję panią od początku i przyglądam się sporządzanym przez panią dokumentom. Stąd wiem, że jest pani dokładna i obowiązkowa, a pytanie o funkcjonowanie konta potwierdziło moje przypuszczenie, że nie traktuje pani pracy jako zła koniecznego. Stąd moja propozycja.
– Ale dlaczego? Czemu chce mi pan pomóc?
– Częściowo dla siebie, bo funkcjonowanie działu zależy przede wszystkim od jego pracowników. Poza tym nie mogę patrzeć, jak zdolności się marnują. To największy grzech, takie marnowanie daru bożego.
Zapatrzyła się w niego z niezbyt mądrą miną. Jako główny księgowy musiał należeć do PZPR, a doskonale wiedziała, że członkom partii nie wolno było obnosić się ze swoją religijnością. W zasadzie powinni być ateistami, ale w praktyce większość z nich po prostu skrzętnie ukrywała swoje przekonania i prawdziwych niewierzących w szeregach partii nie było zbyt wielu. Ale pierwszy raz słyszała, żeby człowiek piastujący wysokie stanowisko w oficjalnej rozmowie powoływał się na Boga. Niektórzy nie robią tego nawet w czterech ścianach własnego mieszkania, jak na przykład jej własna matka.
Halina Piątkowska od lat była aktywnym członkiem partii. Podobno wstąpiła w jej szeregi jako bardzo młoda dziewczyna, obecnie zaś sprawowała funkcję sekretarza POP w poradni psychologiczno-pedagogicznej, gdzie pracowała jako psycholog dziecięcy. Ojciec nie podzielał jej przekonań, mało tego, był zaprzysięgłym wrogiem ustroju zwanego „jedynie słusznym”, lecz ta rozbieżność nie rzutowała na funkcjonowanie małżeństwa. Inga opowiadała się po stronie ojca, ale szanowała matkę za jej niezłomną wiarę w partię i system. Piątkowska była chyba jedyną znaną dziewczynie osobą, która wstąpiła do partii nie dla ewentualnych korzyści, lecz z prawdziwego przekonania, i za to należało jej się uznanie.
Wszystkie te rozważania musiały odbić się na twarzy Ingi, gdyż główny księgowy naraz się uśmiechnął i wyjaśnił pogodnie:
– Nie jestem członkiem PZPR. Należę do Stronnictwa Demokratycznego, a tam nie obowiązują takie twarde reguły. Pozwalają nam nawet myśleć – stwierdził z ironią. – To jak, koleżanko? Pomoże mi pani i pojedzie? Może pani odmówić – dodał natychmiast – a ja i tak załatwię pani te studia. Jedno nie ma z drugim nic wspólnego.
Mylił się. Miało, i to dużo. Zwykła przyzwoitość nakazywała spełnić prośbę człowieka, który oferował bezinteresowną pomoc. Skinęła głową.
– Pojadę. Dziękuję za zaufanie.
Po rozmowie z Juraszkiem nie potrafiła skupić się na pracy. Księgowała automatycznie, nie próbując zrozumieć treści dokumentów, w myślach bowiem rozważała, co powinna ze sobą zabrać i co w związku z tym musi kupić. Wynik tej analizy sprawił, że wpadła w popłoch. Nie miała wielu ubrań, a to, czym dysponowała, niezbyt się nadawało na prezentowanie w ośrodku wczasowym, gdzie, jak wiedziała z opowieści koleżanek, panowała istna rewia mody. Nie chciała wyglądać jak uboga krewna.
Z trudem dotrwała do końca dnia pracy, nie mogąc doczekać się zakupów, na które postanowiła przeznaczyć lwią część pobranej zaliczki. Wiedziała, że matka wpadnie w szał, ale jakoś przestało ją to obchodzić. W zmianie nastawienia spory udział miała Lucyna. W chwili, gdy Inga dowiedziała się, że życie Bukowieckiej także nie było usłane różami, doszła do wniosku, że popełnia błąd, zamykając się w sobie i reagując nieufnością na wszelkie próby zmiany ich relacji w bardziej przyjacielskie. Niepotrzebnie wstydziła się czegoś, na co nie miała żadnego wpływu. Rodzice mnie nie kochają? To boli, owszem, ale przez odrzucenie czyjejś przyjaźni nie będzie bolało mniej.
Czym prędzej spytała, czy oferta wspólnych zakupów jest jeszcze aktualna, a Lucyna natychmiast przytaknęła.
– No pewnie. Mówiłam, że okna nie zając, zresztą i tak od jutra ma lać, to z zewnątrz umyją się same. – Posłała jej szelmowski uśmiech. Inga odpowiedziała jej tym samym.
– Okna to była wymówka. Nie miałam pieniędzy, bo mama potrzebowała na życie.
– Nie rozumiem – włączyła się Jolanta. – Przecież twoi rodzice chyba nieźle zarabiają? Mama jest lekarzem…
– Psycholog to nie lekarz – zaoponowała Inga, prostując często popełnianą pomyłkę.
– Ale tak jakby. – Jola machnięciem ręki zredukowała tę różnicę do nic nieznaczącego detalu. – Pracuje w poradni i przyjmuje pacjentów, więc na jedno wychodzi. A twój tata jest kierownikiem czegoś tam w Apenie. Nie mów mi, że mało tam zarabia.
– Zarabia faktycznie nieźle – przyznała Piątkowska. – Ale mama jakoś nigdy nie umiała odkryć zależności między wysokością wypłaty a wydatkami. Pieniądze jej się nie trzymają i odkąd pamiętam, w domu zawsze brakowało do pierwszego.
– Ale tobie chyba do pierwszego starcza? – spytała Bukowiecka i wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem.
– Wam już całkiem bije – podsumowała je Urszula. – Nie wiem, co w tym śmiesznego.
Siedziała z naburmuszoną miną, jak zawsze wtedy, gdy nie zrozumiała dowcipu, a zdarzało się to bardzo często. Spoglądała przy tym podejrzliwie, jakby posądzała koleżanki, że z niej drwią. W pierwszej chwili Inga chciała jej wytłumaczyć, gdzie tkwi puenta, lecz zrezygnowała. W „Instal-Budzie” pensje pracownikom umysłowym wypłacano dwudziestego siódmego, zatem do pierwszego powinny wystarczyć. Ale skoro Zaleska tego nie pojęła, nie było sensu się rozwodzić nad tematem. Maciek często mówił, że najgorzej jest tłumaczyć sens dowcipu.
Maciek… Inga poczuła wyrzuty sumienia na wspomnienie przyjaciela. Zaniedbała go ostatnio, zaaferowana pracą i nowymi znajomymi. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz go odwiedziła, i ze zgrozą uświadomiła sobie, że nie pamięta. Przepraszam, kajała się w myślach. Przyjdę do ciebie dzisiaj, obiecuję.
Ciąg dalszy w wersji pełnej