Polot nad niskimi sferami. Rozproszone i niepublikowane wiersze-przekłady poetyckie-dramaty-1942-1970 - ebook
Polot nad niskimi sferami. Rozproszone i niepublikowane wiersze-przekłady poetyckie-dramaty-1942-1970 - ebook
Trzynasty tom Utworów zebranych Mirona Białoszewskiego to obszerny zbiór wierszy rozproszonych i niepublikowanych z wczesnego i dojrzałego okresu twórczości poety – począwszy od młodzieńczych tekstów pisanych podczas okupacji, poprzez utwory z czasów debiutu książkowego i późniejszych eksperymentów językowych, aż po nasycone żywiołem dziennikowości wiersze z lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych.
Teksty zamieszczone w zbiorze, z różnych powodów niewłączone przez autora do opublikowanych tomów, w znaczący sposób uzupełniają obraz jego twórczości. Najwcześniejsze są frapującym świadectwem poetyckiej drogi, jaką Białoszewski przeszedł przed swoim późnym debiutem. Późniejsze wzbogacają zakres tematyczny jego poezji o nowe wątki, wśród których na pierwszym miejscu wymienić należy wyrazisty wątek miłosny. Są także ciekawym literackim śladem istotnych momentów biografii Białoszewskiego.
W tomie znalazły się wszystkie znane inedita poetyckie i wiersze rozproszone pochodzące ze wspomnianego okresu, z wyjątkiem tekstów niedokończonych, szkiców i utworów, które autor definitywnie odrzucił (przekreślając je i opatrując komentarzem „niedobre”). Opublikowano tu także przekłady poetyckie Białoszewskiego oraz dramaty: Kalejdoskop i Rozalie. Teksty pochodzą z różnych źródeł – ze zbiorów prywatnych, archiwów PIW-u oraz z Muzeum Literatury.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64822-89-6 |
Rozmiar pliku: | 813 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piec zaczyna poemat… prostokątny,
Ułożony na wzór kafli,
Przedzielony szparami. — — —
Pośród każdej białej tafli — — —
Ślizga się nie zrodzony pomysł,
Przemyka, powraca sekundami — — —
I znika, znika…
Biel pieca…
Biel śniegu na skarpie…
To wzrok wyobraźni pracuje,
Wspomnieniami szarpie, — — —
Układa, przesypuje
W strzępy akcji.
Wzrok cielesny narzuca zamkniętą przestrzeń,
Pada ukosem na teczkę papierową,
Przyległą do ściany…
Teczka rozpoczyna poemat,
Pusty, niezamknięty na dwa lśniące zamki,
Zawisły, nieruchomy…
Okienne framugi — — —
Wychwytują temat, — — —
Scalają fragmenty, ułamki
W utwór olejno malowany, długi…
Nagle za oknami — — — — — dom…
Wzrok wyobrażeniowy dom rozmnaża na domy,
Kalkuje z jednego domu inne domy,
Odbija, powiela…
Dużo pięter…
A wśród tych pięter
Coś się rozściela…
Ruiny..... ruiny:.....
Żelastwa… łachmany tkanek…
Kształty poobrywane, ścięte
Zmartwychwstają.....
Układają się w cegły,
Wpijają w siebie rdzenie balkonów,
Rosną, potężnieją.....
Wywlekają z grobów ludzi,
Ludzi bardzo dziwnych,
Którzy żyją czymś…
Gazy wybuchowe sprężają się, łączą,
Zamykają w pociski i bomby,
Znaczą plomby,
I lecą do góry, w bok
Wracają ku lufom dział,
Ku skrzydłom samolotowym
Wszystko pośpiesznie energicznie,
Ciągiem sekund, ułamków sekundy,
Cofanie się w tył.....
Dwudziesty szósty wrzesień,
Dwudziesty piąty,
Wstecz, wstecz…
Ten co był, każdy z nich, co był.
Chodzi o każdą najdrobniejszą rzecz:
Aż trzeci....
Manifestacja!
Święto niesłychane,
Rytm uniesień…
Tłuszcza warszawska… wojna…
I pierwszy wrzesień!
Wojna!!!
Mobilizacja!!! — — — — — — — — —
…… Dlaczego wszystko znowu się wraca,
Od strasznego początku (!)
Piwnice — — — schrony,
(Katakumby),
Ludzie modlą się,
Śpiewają „Pod Twoją obronę…”
Na ulicy doły — — — doły…
Pożary — — — padlina — — — cuchnące konie…
Swąd spalenizny…
Huk! ..... — — — ..... — — — (Nagle giną)…
— — — — — — — — — — — — — — —
Wzrok cielesny dotychczas drzemiący
Wyrywa się z oczu, chce w przestrzeń biec,
Uderza o piec.....
Piec prowadzi akcję:
Powtarza ten sam temat,
O szparach, o kaflach.
Pod teczką maszyna
Krzyczy że jest obojętna,
Że nie obchodzi ją firma,
Ani harowanie, ani lenistwo…
........ Nieprawda, że za drzwiami,
Tam — — — kiedyś — — — na górze, gdy wiatr wył,
To na maszynie ktoś szył.....
Nieprawda…
(Ja wiem że prawda)
Maszyna krzyczy,
Że to ja wmawiam w nią,
Zaś pedałów klapanie
Nie oznacza żadnego bólu..!
Metampsychoza mebli… sprzętów.....
Szaleństwo, obłęd… — — — precz!
Słuch cielesny plącze myśli,
Gdyż na podwórku ktoś żebrze,
Śpiewa, wyje idiotycznie w kółko:
Lecz wzrok wyobrażeniowy rzuca się na oczy,
Chce snuć dalej… (o czym… o czym?),
Rozpiera ściany, obnaża półki biblioteczne,
I namiętnie zagrzebuje się w algebrze.
Niespodzianka!
Coś nieoczekiwanego!
Pomysł… pomysł… stary, nowy……
Cyfry szukają sensu w swym istnieniu
I chcą zrozumieć, dlaczego…
Znaki mniejszości i większości,
Dodawania i odejmowania…
Poemat o pierwiastkach!
Koniecznie poemat!
Pierwiastki nie dadzą z siebie
Wyciągnąć pierwiastków na temat.
Czernieją dziobami
W matematycznym gniewie…
Jakie to dziecinne, Boże!
Zarzuty, najgorsze zarzuty, że dziecinne!
Dajcie inne!
Książki wdzierają się w mózg,
W świadomość, w kombinacje…
Algebra pogrąża — — —
I nie wie nic, że jest dziecinnym pomysłem,
Ale reklamuje swą zawartość,
Wskazuje teksty…!
(Głupota! Upartość! Preteksty!)
Nie ma nic,
Poetycznego nie ma nic
Jest tylko liczenie, liczenie,
Dlaczego czwórka ze stu czterech
Nie stanowi czy stanowi tożsamość
Ze czwórką z czternastu,
Albo z dwudziestu czterech.
Nagle chemia… reakcja…
Wapń płynący po wodzie
Wapń, a może sód…
Temat zanim się skrystalizował,
Uleciał z wodorem w powietrze,
Rozwiał się…
— — — — — — — — — — — — — — —
Wzrok cielesny buduje ściany…
Piec, teczka, maszyna…
Coś się zaczyna o tym…
Teczka pusta, nie zna dalszego ciągu,
Wzrok cielesny jej tłumaczy.
Mózg zwraca się do wzroku, pyta o piec.
Piec bezsilny… kafle… szpary… nieruchomo…
Maszyna obojętną jest na wszystko,
Ale zaczyna szyć
I swą akcją pobudza… akcję wyobraźni,
Akcja wyobraźni wyciąga warsztaty, motory,
Pracuje nad światem techniki,
Konstruuje z wiadomości i z inteligencji,
Wysila się…
Lecz oto samochody,
Ciężarówki… robaki… grzbietem do ziemi,
Kołami do góry,
Bebechy motorów widoczne i wstrętne!
Wzrok wyobraźni coraz bardziej mętny,
Otępia się zbytnim natężeniem myśli,
Wolno — — — — — — ustępuje………
……… Piec chce czymś być,
Czymś chce być… stanowczo……
Ale czym?
Pomysł gubi się zatraca.....
Poemat o gwiazdach, planetach,
Słońca, słońca…
Okultyzm… błędne szlaki…
…Dramat — — — —
Życie — — — —
Ziemia — — — —
Poeta — — — —
Skąd nagle:
W rezerwacie syfilitycy
Z nosami, czy bez nosów,
Jak zwierzęta w zoo,
Zamknięci…!
Jedzenie podaje się im na drągach,
Na kijach,
Płot… parkan… może szary…
Przez szpary… przez szpary....
— — — — — — Ściany.....
Ze ścian spełzają tapety,
To pomysł ukradziony,
Ale wzrok się czepia,
Wyłania esy… floresy — — — …
Wzrok wyobrażeniowy
Ciska je o podłogę
I wyczerpuje się szybko…,
Aby tym szybciej wrócić.
Sufit zniża się i leci do góry.
— — — — — Piec biały.....
Płaszczyzna śniegu na skarpie,
Wichry milczące, białe, dymią.
Potem lampa, gabinet,
(Lampa naftowa na piecu),
Stolik… wykład filozofii…
Akcja słabnie
Wzrok nadzmysłowy, chory, zupełnie…
Ale pracuje w szaleńczym tempie…
Choć go oczy strzępią.
Lato wrześniowe…
Na ulicach Warszawy popołudnie słoneczne,
Cienie kładą się skąpo po jezdniach, chodnikach,
Roje ludzi wrastają w bajki niedorzeczne,
Pełno, pełno powozów, ale nic nie słychać……
Popołudnie wrześniowe, i nic więcej
Nie da się wysnuć — — — — — — — zamarło…
Oczy wyciągają się do pieca:
Na taflach majaczą lśnienia,
Piec…
Teczka…
Zamki srebrne… (otwarte)…
Pokój…
Słuch wyobrażeniowy wspomina
Wrażenia ostatniej nocy,
Jęczenie — — — — — śpiewania,
Wicher wybuchający,
(Detonacje wichru)…
Pokój — — — — kiedyś — — — — przed laty — — — —
Detonacje…… złowieszcze,
Ale to nie wojenne …jeszcze
dalekie…
Tamto było przeczuciem…
Warszawa 29 września 1942Wesele czy chaos
Biegło po błocie wprost, na przemian — kłusem,
To wolno… biegło tuż koło tramwaju,
A spoglądało nieraz w świat, co usechł,
Na drzewa, co się w ulicę wgnębiają.
A nazywało się niby — — — wesele,
Wesele myśli, chaosów i wariactw,
A było sobie mało i za wiele.
Wykrzykujące na głos Jezus, Maria!
Biegło wzdłuż muru czerwonego getta,
Pod wstrętnym mostem i patrzało
W okno tramwaju, gdzie siedział poeta
I rozplątywał: wesele czy chaos…???
Warszawa 29 listopada 1942Zimowa legenda
Szła ponoć pani zima ścieżą w śnieg nieskąpą.
Witali ci ją wszyscy z pokłonami, z pompą.
Rzucali jej pod nogi atłasy płatkowia
Sądząc, że sama wieniec ze ziół ma na głowie.
Witali ją kwiatami z pieścideł, z cieplarni,
I myśleli, że pewno do ust je przygarnie.
Witali ją kwiatami i zaśmiechem lata,
Lecz ona szła milcząca, zła i jędzowata.
Nie podnosiła darów, depcąc zjadle po nich,
Pluła zmarzlinami na płaskie pokłony.
A gdy ktoś jej przez okno rzucił wiązkę kwiecia,
Cisnęła nim na powrót w okno, niby śmieciem,
Aż kwiat ocknął się w szybie w mrozowate wzory,
By odtąd być dla ludzi zimowym upiorem.
Warszawa 4 grudnia 1942Żyd
Żyd nędzny, obłąkany, zarośnięty w brudzie.
Ustrojony odświętnie w sabatowe łachy,
Kręci się wkoło rynku między mrowiem ludzi
I mamle ogłupiałe modlitwy — — — postrachy.
Przeżył łuny pożarne, bomby i kartacze,
Tułaczkę pstrych w toboły pielgrzymów wychudłych
I nie trudził się nawet spytać, co to znaczy,
Drapiąc roztargane robaczywe kudły.
Patrzał ślepo na groby rozsiane po mieście,
Na wyciągane z ziemi zacuchnięte bryły,
Na skrzynie z trupim chlorem, których świat nie pieścił,
Lecz gnał po pięć, po dziesięć, na cmentarz, co siły…
Żyd czarny rozmamłany i zaskorupiały
Chodzi dokoła rynku jedną ciągle drogą,
Na nogach ciągnie stare zgnojone sandały,
Osłania się łachmanem, jak senator togą.
Łazi po rozbłoconych kamieniach ulicy,
Mamrocze sam do siebie, gałganami macha…
(Może jemu coś Jahwe powie w tajemnicy,
Prorokowi w zawszonych sabatowych łachach?)
Warszawa 18 września 1942Pustka
Ze rżysk krwawiących w skwarze po sierpniowych skosach,
Z wygasających ognisk przewoniałych kwiatów
Zła, spozorniała zwiędza, sucha i prze-bosa
Podświadomym oddechem struła żywość światu.
Jakaś młodość, ujrzawszy — — — gdzieś — drugą ojczyznę
Rzuciła odwłokowi pustki przestrzeń całą,
Drzewa zdarły ze siebie wężową rdzawiznę,
Ale im nowe liście w czas pobrązowiały.
Żurawie w najsmutniejszą wkreślone literę
Uleciały w skłon nieba głuche na krzyk słońca,
Tylko księżyc, wschodzący pełnym żółtym zerem
Nie zrozumiał, szczęśliwy, że to… oczy… końca..!
Warszawa 25 sierpnia 1942Piąta jesień (1943)
Grób nieznanych popiołów.
Zniczem — mglący się księżyc;
hymnem — wieczny szum kolumn.
Zwyciężony zwycięży.
Tu — za siebie, w tył, przed tym…
Ręce idą po zmierzchu…
Drzwi jak rzeźba wrót ślepych…
Odgłos stąpań i szeptów…
Czarne druki w szufladach,
niby tajny papirus.
Hallo… Hallo… Warszawa!
Z ciemni kąta chryp wyrósł.
Nocą przeczuć zgrzyt opon,
oczy spojrzeć niezdolne.
Cienie hełmów ku oknom,
gwizd, rewizja, w drzwi kolby.
Rozdzieranych bram skowyt,
co krok lufa i żandarm.
Pogrzeb… dudni przez schody
wóz dla żywych karawan.
Odjazd! — Bóg dziś nie zbawia.
Bruk pod sercem się trzęsie.
Pierwsze słowo — to Pawiak,
drugie słowo — Oświęcim.
W mrocznych ulic prześwicie
kształty mgłami zatarte,
widma ognia i wycie
i schlastany krwią parter.
Chryzantemy — szloch ściany
mokrym zmierzchem zasnuty.
W reflektorach skąpane
tratujące wbrew buty.
Gdzieś w więziennych barłogach
śmierć sinością twarz maże,
blask w źrenicach już dogasł.
Niewskrzeszeni Łazarze.
Sieć obwieszczeń po rogach
z amarantu plakatów
wzrok przechodnia przyciąga.
Spójrz — bo każdy jest na to.
W zimnych deszczach jesieni
przerażone ssie trzewia.
Gdy los oczu nie zmieni…
Nad Warszawą strach przewiał.
Po zjeżonym w szkło grzbiecie
murów czarnych pożarem
gna legenda o Getcie
skargą Miszny — Gemary.
Patrzy w kośćce kamienic,
w jamy okien i dachów
i łka księgi tajemnic
z trupich piwnic — katakumb.
I w obłędzie się tuła
pięść dźwigając przed Bogiem,
gdzie ogromna kopuła
wryta w gruz synagogi.
A hen potop płomieni
piętrzy fale na zachód,
jęk dygoce po ziemi
i czas pełen jest znaków.
Jeśli tutaj front dotrze,
to Warszawa — to szkielet.
Przy rozpaczy proroczej
świst motłochu — wesele.
Kto w moc pięści nie wierzy,
nie rżnie karku o pieniądz,
ten nie będzie mógł przeżyć,
zginie piątą jesienią.
W wieczór wielbiąc tragiczność,
po zdobyciu sal szturmem,
spijaczona publiczność
święci polską kulturę.
Sześć dni błotem targowisk
stopy depcą się brudne,
aż w manifest — też mrowiem
zdepcą kościół w dzień siódmy.
Jutro w mieście szaleńców
brzask zobaczy swym bielmem
skołysanych wisielców,
jak huśtawki niedzielne.
Jutro albo już dzisiaj
w dzwony nerwów — Twój Amen.
Popiół mgły, który wisiał,
i ciemności nieznane.
Warszawa, listopad 1943Do ducha — siebie
Czyś jest sprzed wieków, ja nie wiem,
czyś bliski zrodzeniu gwiazd,
nieznane mi Twoje brzemię,
ale mam w sobie Twój blask.
I kiedyś od Jego pełni
odszedł na własny dzień,
głucho jest o tym we mnie,
czym dłużej wiem, to tym mniej.
Lecz nic to — Ty wciąż bezsenny
przeobraź wolę na cud,
bym widział twarz swoją w ziemi
i zapach krwi w sobie zmógł.
Czerwone znaki cierpienia,
co plecy cisną i pierś,
w stygmaty wiary przemieniaj,
a szlochy w pokutną pieśń.
Kiedy zaś ból się rozleje,
gdy trzewia zaciśnie głód,
szepcz Jego i Swoje dzieje,
weź ciężar głowy, rąk, nóg
i daj zapomnieć o kościach
dźwigając w bezkres, w swój czas,
by popiół myśli nie osiadł,
bym sobą dla Ciebie gasł.
Patrz, we mnie jest myśl świadoma,
rozesnuj ją w świętą sieć,
niech stanie się nieskończona
i mocna nawet przez śmierć.
I nie zwól nigdy jej szargać
tchnieniami grzechu i żądz,
ciało — to moja skarga,
więc abym w szlochu się trząsł.
Wbrew woli zmysłów oślepłej
i oczom i dłoniom wbrew,
niech się wszystkiego wyrzeknę,
bylem nie błagał o grzech.
Kładź zawsze na ust pragnienie
„Bądź wola Twoja” — i — „Przyjdź”,
dzwoń w serce i dzwoń w sumienie,
aż będę, gdzie Ty chcesz być.
Choć żeś zaś moim żywotem,
żeś wyższym, żeś czystym mną,
klękam przed Tobą z tęsknoty
i modlę się wnętrzem w głąb.
I Ty się modlisz — Ty we mnie,
do siebie nad ciałem duch,
aż nie znam, choć chcę daremnie,
czyś sobą, czyś mną, czyś Bóg.
Opole, październik 1944Jerozolima
1
Naprzeciw siebie zatrzaśnięte
żelaznym chwieją się lamentem
drzwi Małego Getta,
drzwi Dużego Getta — — —
Za pojazdami — przy murze
tłoczy się karawana chrześcijan,
patrzy w to Małe i Duże,
gdzie naród Melchizedeka
oczekuje przejścia…
Przez czarne galerie prętów
spojrzenia ścigają się prędko,
aż dwoje wrót
skrzydłami ku sobie łopoce
i jezdnię w poprzek zamyka
jak Morze Czerwone:
Getto się jednoczy!
I wówczas
migają:
siwe plamy bród,
przekrwione oczy,
toboły,
ruchy rąk,
tramwaje konne,
kolumny riksz…
Na straży
niemieckie twarze
wlane w spiż.
2
We świt — dniem wzbierający
starcy zdławieni, czarni,
jakby łańcuchem kroków
związani
przechodzą…
przechodzą…
w głąb Getta-gehenny — — —
A ówdzie
proroków cienie
czy głos wiekami pełny:
„Jerozolimo…
— — — Rzekł Pan do Pana mego:
siądź mi po prawicy,
aż wszystkie twoje wrogi
dam za twój podnóżek…”
A tamci
oślepli czerwonością muru
widzą tylko
ścianę płaczu.
3
Żydziak
wiekami strasznych chwil
wyschnięty na mumię
skrada się,
by nie widział tamten,
i jedno rozumie:
„Jahwe…
buraki… kartofle…
cebula…
dla matki…
dla braci małych…”
Sinego potu krople,
ręka łachmany przytula,
„Jahwe!”
Na skrzyżowaniu asfaltów
skrwawione ciało, wyrzucone z bunkra;
cebula sypie się z palta…
bezwładna ręka na drutach
sina jak kartofle
dla matki, dla braci…
Nie! Nie oszukał!
Za czerwone buraki
czerwoną krwią zapłacił!
Cień żydowskiego psalmisty
chyli się
nad jękiem dziecka niskim:
„Chwalcie, o dziatki, Pana,
Pan jeden godzien chwały…”
Lecz ono nie słyszy psalmisty
„…dla matki
…dla braci małych
cebula……”
Ostatnie słowa z warg
wyschły.
4
W sabat
z wysokich okien granicznych
różowieje pościel.
W szczątkach szyb
nie płoną święte menory.
Tylko od dołu
z ulicy
lichtarze luf
goreją w cel
ku oknom.
A z głębi Getta, jak z bożnicy
jęk… wycie…
niby modły
Sądnego Dnia.
I tylko prorocy
kołyszą się w pokłon:
„Jerozolima — dom nasz, dom boży,
a chwała jego do końca wieka…”
Nie słyszy nikt.
Wśród trotuarów
gorący słońca balsam
na zwłokach zmarłych i chorych.
Widma proroków
czytają słowa z Tory,
co przyrzekł Pan sam.
Nie słyszy nikt.
5
Na torowiskach Powązek
rzesze
gnane
pustynią przedmieść
ku ziemi nie-obiecanej
bez Mojżesza…
Gwiazdy wieczoru
jak lampki oliwne Chanuki;
przestwór
jak synagoga.
Skądś płynie rozkaz
— po torowiskach Powązek:
ludzie stanęli
zastygli
w rzeźby świątynne z brązu…
I stała się scena z Biblii,
nowy testament Boga……
Nie........
Strach jest zimny
i senny,
czucie ucieka z żył…
śmierć się tym czuciem zamgli…
Nie ma kamiennych tablic
ni góry Synaj.
Są tylko hełmy
i karabiny
i trumny zachlorowanych wagonów.
Jest Getto-Jerozolima!
6
Tam — — w męczeńskim mieście
wśród ulic jasnych i złych
między posągi trupów
błądzą psalmiści
grając na strunach zardzewiałych drutów:
„……Jerozolimo....”
Nie słyszy nikt.
Warszawa, 17 czerwca 1945