Połów - ebook
Połów - ebook
Raz do roku wody wokół Wysp Owczych przybierają
krwawy odcień. Mieszkańcy urządzają grindadráp,
czyli tradycyjny połów grindwali. Jedno z upolowanych
zwierząt budzi w Farerach grozę – podczas patroszenia
rybacy odkrywają w żołądku ssaka makabryczne znalezisko…
Na wyspę zostaje wezwana z Danii policjantka Katrine
Ellegaard, która ma poprowadzić śledztwo w sprawie
niepokojącego odkrycia. Tymczasem pojawiają się
nowe fakty w sprawie, która wstrząsnęła Vestmanną
w poprzednim roku. Skazany za tamto przestępstwo
odwołuje się od wyroku do Sądu Najwyższego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5619-8 |
Rozmiar pliku: | 855 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wtorek, 11 października, godz. 12.40
Ten rok nie był dobry dla Vestmanny. W lutym odkryto kulisy makabrycznej zbrodni, która wstrząsnęła małą społecznością, w lecie pogoda nie dopisywała i na wyspę Streymoy przypłynęło wyjątkowo mało turystów, a teraz zanosiło się na nowy rekord opadów deszczu.
W dodatku grindwale wciąż się nie pojawiały. Raz do roku urządzano tradycyjny połów, w którym brali udział wszyscy mieszkańcy Vestmanny. Nie miał stałej, z góry wyznaczonej daty – odbywał się, kiedy któryś z rybaków wypatrzył ławicę w cieśninie Vestmannasund. Walenie zazwyczaj przypływały w lecie, ale nie w tym roku. Farerowie musieli czekać na nie aż do października.
Niegdyś mawiało się, że starszyzna potrafi przewidzieć konkretny dzień, w którym grindwale się pojawią. Od kilku lat jednak najstarszych Farerów nie pytano o zdanie. Gdyby zrobiono to w tym roku, być może stara kobieta mieszkająca przy Niðari Vegur powiedziałaby, że ławicy należy spodziewać się dopiero, gdy godzin słonecznych w trakcie dnia będzie mniej niż dziesięć, a temperatura zacznie spadać poniżej dziesięciu stopni.
Nikt jednak jej o to nie zapytał. Za to wnuk przybiegł do jej domu na nabrzeżu zaraz po tym, jak jeden z rybaków oznajmił przez radio, że pojawiły się grindwale.
– Babciu! – krzyknął chłopiec, wpadając do środka bez pukania.
Nie zamykała drzwi. Nikt w Vestmannie tego nie robił, mimo zeszłorocznej tragedii. Mieszkańcy przez pewien czas czuli niepokój, ale ostatecznie nie było powodu, by stracili poczucie bezpieczeństwa. Hallbjørn Olsen został osądzony i zamknięty w Vestre Fængsel, kopenhaskim więzieniu, w którym spędzi resztę życia. Miasteczko było bezpieczne.
– Będzie grindadráp! – dodał chłopiec, podbiegając do staruszki.
Spojrzała za okno. Tak, już pora.
– Jesteś pewien? – zapytała, podnosząc się.
Pokiwał gorączkowo głową.
– Pan Petersen nadał wiadomość przez radio, wszystkie kutry już się zbierają. Zaraz będą zaganiać grindaboð do zatoki.
Kobieta musiała być pewna. Nie miała zamiaru podejmować niepotrzebnego wysiłku, a przejście do portu z tym się wiązało. Przez chwilę patrzyła na zaróżowione policzki wnuka, zastanawiając się.
– Babciu? – zapytał, ciągnąc ją za rękaw swetra.
– Pędź – odparła spokojnie. – Zobacz, jak płyną. Ja zaraz dojdę.
Nie trzeba było mu tego powtarzać. Obrócił się na pięcie i pobiegł na dwór, posyłając jeszcze staruszce uśmiech na pożegnanie. Kiedy znikł za progiem, włożyła grubą kurtkę i wełnianą czapkę – prawdziwą, a nie jedną z tych, które sprzedawano na kontynencie. Tutaj wełna miała znacznie więcej lanoliny, dzięki czemu stawała się nieprzemakalna. Ludzie z zewnątrz w to nie wierzyli – przynajmniej dopóty, dopóki nie przekonali się o tym na własnej skórze.
Kobieta wyszła z domu i powoli ruszyła w stronę falochronu. Tuż za nim znajdował się kawałek wybrzeża, przy którym wyjątkowo nie było żadnych szkierów. Mieszkańcy ustawiali się tam, czekając, aż rybacy zagonią grindwale w śmiertelną pułapkę.
Staruszka się nie spieszyła. Wiedziała, że musi minąć trochę czasu, nim ofiary znajdą się w potrzasku. Właściwie nie interesowało jej zbytnio, co będzie się działo za falochronem. Widziała grindadráp już tyle razy, że spokojnie mogłaby sobie odpuścić. Przypuszczała jednak, że to ostatni połów, który dane jej będzie zobaczyć. Czuła, że zbliża się do kresu swojej drogi, słabła z dnia na dzień i trudno było się spodziewać, że nagle nastąpi poprawa. Starości się nie leczy.
Kiedy minęła budynek elektrowni wodnej, dostrzegła, że wszystkie kutry wykonały już swoje zadanie, a ludzie przystąpili do polowania, brodząc po pas w wodzie. Nie przypuszczała, że dojście do falochronu zajmie jej tyle czasu. Najwyraźniej znów przeceniła swoje możliwości – zdarzało jej się to coraz częściej.
Do kamienistej plaży stara kobieta dotarła już po fakcie. Ogromne cielska ułożono jedno przy drugim, a woda w zatoce zabarwiła się na czerwono. Samochody policyjne zablokowały Niðari Vegur od strony portu, choć staruszka nie sądziła, by w tym roku był ku temu powód. Zazwyczaj stróże prawa przyjeżdżali dopilnować, aby żaden aktywista nie przeszkodził w tradycyjnym połowie – obrońcy zwierząt z organizacji Sea Shepherd zazwyczaj opuszczali Wyspy Owcze ubożsi o pięć tysięcy euro, a czasem także bogatsi o czternastodniowe wspomnienia z aresztu.
W październiku trudno jednak było się spodziewać ich obecności. Czatowali tutaj raczej w lecie, potem walczyli o humanitarny ubój zwierząt hodowlanych gdzieś na kontynencie.
Kobietę tym bardziej zastanowiło, dlaczego jeden z mieszkańców pędzi na złamanie karku w kierunku policjantów. Staruszka zmarszczyła czoło i zaciekawiona przyspieszyła nieco kroku.
Schodząc w kierunku plaży, zobaczyła, że rybacy otaczają jedno z cielsk. Dzieci starały się przebić przez kordon i dojrzeć, co stanowi powód ogólnego zainteresowania, ale dorośli nie mieli zamiaru się przesunąć.
Kobieta podeszła do gapiów, a potem zaczepiła jednego z młodszych mężczyzn, byłego trenera szkolnej drużyny piłkarek ręcznych. Nie znała go zbyt dobrze, ale wiedziała, że Ragnar Sørensen, zupełnie jak jego ojciec i dziadek, był jednym z najbardziej uczynnych mieszkańców wyspy. Kiedy tylko zobaczył staruszkę, podał jej rękę i przeprowadził przez gęstniejący tłum.
– Co tam się stało? – zapytała.
Ragnar się zawahał.
– Podobno znaleźli coś w jednym z grindwali.
– Co takiego?
– Teitur mówił coś o kościach.
Przez moment miała nadzieję, że źle usłyszała. Zdarzało się to coraz częściej.
– Rozcięli żołądek i... wypłynęły razem z zawartością – dodał Ragnar.
Teraz nie miała już wątpliwości, że się nie przesłyszała. Kiedy Sørensenowi udało się przepchnąć bliżej cielska walenia, kobieta spojrzała na niespodziewane znalezisko i z trudem przełknęła ślinę. Rzeczywiście, między wnętrznościami, pośród krwi, przebijała się biel kości.
– Co to jest? – zapytała jedna z kobiet.
Staruszka doskonale wiedziała. Wystarczyło pobieżne spojrzenie.
– Chyba kawałek ludzkiej czaszki... – odezwał się Ragnar Sørensen. – Widać górną szczękę i część oczodołu.
Stara kobieta wbijała w czaszkę puste spojrzenie. Nie sądziła, że kiedykolwiek jeszcze ją zobaczy. Ta sprawa była zamknięta, skrzętnie upchnięta w mroku niepamięci.
Poczuła, że opuszczają ją siły. Czym prędzej się odwróciła i zaczęła oddalać od wybrzeża. Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Historia zataczała krąg, a jej dawno zapomniane ofiary domagały się sprawiedliwości. Demony przeszłości się przebudziły, ale staruszka nie chciała patrzeć na to, co wypluły.
2
Wtorek, 11 października, godz. 13.01
– Nie rozumiem, szefie – powiedziała Katrine Ellegaard, patrząc na przełożonego, jakby pochodził z innego świata. Zazwyczaj wizyty w jego gabinecie wiązały się raczej z odprężeniem i dobrą, niemal koleżeńską atmosferą. Pili kawę, omawiali najnowsze postępy w sprawie, komentowali życie polityczne czy w końcu plotkowali jak dwójka starych przyjaciół.
Tym razem jednak było inaczej.
– Co tu jest do rozumienia? – zdziwił się Kjeld Moslund. – Zadanie jak każde inne.
– Nie sądzę.
Westchnął i napił się kawy. Siedzieli przy niewielkim stoliku pod oknem, który przełożony ustawił tam raptem dwa tygodnie temu. Katrine przypuszczała, że zrobił to głównie z myślą o ich codziennych rozmowach.
– Wiem, że to może w pewien sposób być kłopotliwe, ale...
– „Kłopotliwe” to mało powiedziane.
– Ale służba to służba, Ellegaard – ciągnął Kjeld. – Musisz dać przykład społeczeństwu.
– Więc teraz to jakaś szlachetna misja?
– Uważam, że wszystko, co dotyczy dotykania piersi, jest szlachetną misją.
Katrine przewróciła oczami.
– Szefie, mammografia to badanie rentgenowskie.
– Mhm – mruknął Moslund. – Jesteś pewna?
– Tak.
Dowódca wydziału zabójstw skrzywił się i wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej, musisz to zrobić – oznajmił.
– Więc to rozkaz?
– Gorzej. Prośba prosto z ministerstwa.
– Ale...
– Masz zebrać kilka funkcjonariuszek, pójść tam, dać się przebadać, a potem wyjść z gabinetu z uśmiechem na ustach i powiedzieć przed kamerami, że warto robić takie rzeczy – wyrecytował Kjeld. – Jasne?
– Tylko że sprawa, nad którą teraz pracuję...
– Nie wiem nic o żadnej sprawie – przerwał jej. – Poza tym zajmie ci to pół godziny. Zrób to dla królowej Małgorzaty i wszystkich jej poddanych.
Ellegaard wiedziała, że nie ma sensu dyskutować. Jeśli minister wymyślił sobie, że policjantki mają przekonać inne Dunki do profilaktycznych badań mammograficznych, należało zacisnąć zęby i wykonać polecenie. Właściwie sama idea była trafiona – rak piersi stawał się już chyba chorobą cywilizacyjną. Co roku wykrywano dwa miliony nowych przypadków zachorowań na świecie, a w statystykach Dania zajmowała niechlubne, drugie miejsce, tuż za Belgią. Na sto tysięcy kobiet sto chorowało na ten nowotwór.
– Więc jak będzie? – zapytał Moslund.
Katrine jednym haustem dopiła kawę i podniosła się.
– Pójdę – mruknęła. – Ale co dzień przed snem będę modliła się o to, żeby pana wytypowali do podobnej akcji, kiedy minister uzna, że warto by zadbać o profilaktykę wśród mężczyzn.
– My chyba nie miewamy raka piersi.
– Ale na badania prostaty nadajecie się jak najbardziej.
Moslund otworzył usta, ale nie zdążył skomentować – Katrine czym prędzej opuściła gabinet.
Namówienie kilku ochotniczek okazało się trudne i Ellegaard szybko uświadomiła sobie, że straci cały dzień, jeśli nie wyda rozkazów. Problem polegał na tym, że w jednostce nie było zbyt wielu niższych rangą kobiet. Wprawdzie po sukcesie na Wyspach Owczych awansowano ją do stopnia vicepolitikommissær, ale wciąż należała raczej do żółtodziobów.
Ostatecznie udało jej się zebrać trzyosobowy oddział. Policjantki pojechały do kliniki Frederiksstadens przy Store Kongensgade, gdzie czekały już na nich kamery. Katrine wypatrywała znanych stacji, ale dostrzegła jedynie logo lokalnych redakcji. Dziennikarka z Kanal København poprosiła, by po wyjściu z gabinetu Ellegaard powiedziała kilka słów.
Katrine z uśmiechem zapewniła, że chętnie udzieli wywiadu, a potem szybko znikła w pokoju rentgenowskim. Samo badanie trwało kilka minut i wiązało się jedynie z niewielkim dyskomfortem, kiedy technik elektroradiologii założyła jej płytkę uciskową.
Kwadrans później czekała już przed szpitalem na pozostałe policjantki. Rzuciła przed kamerą Kanal København kilka komunałów, które z trudem przechodziły jej przez gardło, ale co przełomowego mogła powiedzieć.
Po chwili włączyła komórkę i zobaczyła, że Moslund próbował się z nią skontaktować. Wybrała jego numer.
– Zrobione, szefie. Materiał mają puścić...
– Przyjeżdżaj na komendę – uciął Kjeld.
Katrine ściągnęła brwi. Rzadko kiedy miał aż tak poważny głos.
– Co się stało? – zapytała. – Czekam jeszcze na resztę.
– Ładuj się do samochodu, Ellegaard, i natychmiast jedź na komendę.
– Tak jest.
Rozłączył się, zanim zdążyła dopytać o cokolwiek. Wyjęła telefon, napisała SMS-a do jednej z policjantek i wsiadła do służbowego samochodu. Dotarła do budynku komendy przy Halmtorvet w piętnaście minut, po czym zaparkowała na jednym ze służbowych miejsc.
Wjechała windą na górę i bez pukania weszła do gabinetu przełożonego. Kjeld siedział przy stoliku i wyglądał przez okno, paląc nerwowo papierosa. Nawet nie spojrzał na Katrine.
– Siadaj – powiedział.
– Po co ten dramatyzm, szefie?
– Po prostu usiądź, do cholery.
Wykonała polecenie, założyła nogę na nogę i poczuła, że pasek od spodni trochę za bardzo ściska ją w talii. Od jakiegoś czasu przygotowywała się psychicznie do diety. Nie jakiejś drakońskiej, ot, żeby w ciągu kilku miesięcy zrzucić dwa czy trzy kilogramy, zmniejszyć nieco krągłość twarzy czy pozbyć się nieco tkanki tłuszczowej na nogach i rękach. Przypuszczała, że nie będzie trzeba zmuszać się do zbyt wielu wyrzeczeń – wystarczy, że zrezygnuje z białej czekolady, która od pewnego czasu stanowiła jeden z jej niewielu nałogów.
Ktoś mógłby powiedzieć, że kolejnym z nich były papierosy, ale Ellegaard paliła sporadycznie, głównie dla towarzystwa. W szufladzie biurka miała wprawdzie paczkę, ale rzadko sama po nią sięgała, a w domu nie paliła wcale.
Teraz jednak najwyraźniej nadszedł dobry moment, by wypełnić płuca dymem. Moslund sam podsunął jej paczkę prince’ów, najpopularniejszych papierosów w Danii. Katrine czasem wydawało się, że w tym kraju nie pali się niczego innego.
Poczęstowała się i po chwili zaciągnęła się głęboko.
– Więc o co chodzi, szefie? – ponagliła Kjelda.
– Mam dwie wiadomości.
– Obydwie złe?
Spojrzał na nią z ukosa.
– Niestety – przyznał. – Jedna jest gówniana, druga o kant dupy potłuc. Od której mam zacząć?
– Od tej o kant dupy potłuc.
Zdusił papierosa w popielniczce, zreflektował się, że pobrudził sobie palce, i zaczął nerwowo pocierać opuszki. Nabrał głęboko tchu.
– Dzwonili z Tórshavn – zaczął.
– Słucham?
– A konkretnie kontaktował się ze mną sam Landsfoged.
Szef farerskiej policji. Na samą myśl o nim i o tym przeklętym archipelagu Katrine poczuła ciarki na plecach. Wyobraźnia zarysowała jej przed oczami wizję złowrogiego, spowitego mgłą górzystego terenu, który swym mrokiem zdawał się zachęcać do najgorszych czynów.
Nie chciała wracać myślami do wydarzeń z tamtego roku, a tym bardziej przypominać sobie tego, co wydarzyło się w lutym. Czternastego odbyła się akcja duńskiej policji, której Katrine przewodziła. Pojawiła się na Streymoy pod pretekstem spędzenia walentynek z Hallbjørnem, po czym zakuła go w kajdanki i wysłała prosto do aresztu.
Mężczyzna, którego pokochała, okazał się bestią. W takiej sytuacji nawet najbardziej malowniczy skrawek ziemi na Morzu Norweskim jawiłby się jak przedsionek piekła, jeśli nie samo piekło.
Ellegaard gwałtownie zaciągnęła się papierosem.
– Czego chcą Farerowie? – zapytała.
– Dobre pytanie. Nasi politycy zadają je sobie od setek lat... Sami wyspiarze zapewne też.
– Szefie...
– W porządku, w porządku – odparł, unosząc otwarte dłonie. – Policja z Tórshavn twierdzi, że w jednej z wiosek podczas połowu grindwali doszło do makabrycznego odkrycia.
– Jakiego?
– W żołądku jednego z nich znaleźli kawałek ludzkiej czaszki.
– Mhm.
– Poprosili o pomoc – ciągnął Kjeld. – Nie mają nikogo, kto potrafiłby dokonać projekcji wstecznej i rekonstrukcji.
– Więc niech przyślą kości do nas.
– Nic z tego. – Moslund pokręcił głową i wyciągnął kolejnego prince’a. – Komendant nie chce, żebyśmy przenieśli tu śledztwo. Obowiązuje właściwość terytorialna.
– Więc mamy tam kogoś wysłać?
Ledwo Katrine o to zapytała, a uświadomiła sobie, że odpowiedź może być tylko jedna. Formalnie farerska policja wchodziła w skład duńskiej, ale obydwie strony dbały o to, by lokalni stróże prawa zachowywali jak najwięcej autonomii. Jednocześnie Dania nie była skłonna pozwalać Farerom na pełną samodzielność, więc wybrano wyjście pośrednie.
– Tak – potwierdził Kjeld. – Będzie łączony zespół na miejscu.
– Z powodu czaszki? Z całym szacunkiem, ale to mogą być kości jakiegoś irlandzkiego mnicha, którego wieki temu zabili przybywający na wyspę wikingowie.
Moslund wydawał się nieprzekonany.
– Twierdzą, że nie – odparł i wzruszył ramionami. – Zresztą nam wszystkim zależy na tym, żeby jak najszybciej wyjaśnić tę sprawę. Szczególnie biorąc pod uwagę to, co działo się w lutym.
Ujęcie Hallbjørna Olsena stanowiło niewątpliwy sukces duńskiej policji, ale Katrine zdawała sobie sprawę, że jednocześnie jest to przyznanie się do winy. Przez długie miesiące koncentrowali się na innych podejrzanych, a nawet doprowadzili do nieprawomocnego skazania jednego z nich w pierwszej instancji. Dopiero Wschodni Sąd Wyższy w apelacji uniewinnił Ragnara Sørensena od zarzutów.
Nikt nie chciał powtórki z rozrywki, zwłaszcza komendant.
Ellegaard odchyliła się na krześle i wypuściła dym w górę.
– Padło na mnie, jak rozumiem.
– Obawiam się, że tak. Byłaś już na Farojach, znasz tę społeczność, teren i...
– Byłam jedynie w Vestmannie.
Cisza była niepokojąca. Katrine opuściła głowę i spojrzała podejrzliwie na przełożonego.
– Szefie?
Milczał, wyglądając przez okno.
– Nie chodzi chyba o...
– Czaszkę znaleziono w Vestmannie – przerwał jej.
– To jakiś żart?
– Nie. Jak żartuję, robią mi się kurze łapki. – Wskazał na kąciki oczu. – A widzisz je tu gdzieś?
Właściwie miał tyle zmarszczek, że nie robiło żadnej różnicy, czy się uśmiechał, czy nie. W tej chwili jednak Ellegaard niespecjalnie to interesowało.
– Nie rozumiem – rzuciła, strzepując nerwowo popiół.
– Po prostu urządzili połów, rozkroili tę rybę, a potem...
– To ssak.
– Widzisz? Znasz się na miejscowych sprawach. Nadajesz się wprost idealnie.
– Szczególnie jeśli chodzi o moje doświadczenia z tamtego archipelagu.
Kjeld pstryknął palcami.
– Otóż to. Komendant był tego samego zdania. Uważa, że wzbudzasz tam wielką sympatię z powodu tego, co ci się przydarzyło.
– Sympatię? Chyba politowanie.
– Tym lepiej. – Moslund zaciągnął się dymem, mrużąc oczy. – Ludzie chętnie ci pomogą, pamiętając, jak parszywy los cię spotkał.
– Dzięki, szefie.
– Zawsze do usług – odparł. – Ale nie dziękuj jeszcze, bo jest druga wiadomość. Ta gówniana.
– Więc temat Vestmanny jest zamknięty? Nie mam nic do gadania?
– Oczywiście, że nie. Chciałaś dyskusji w robocie, trzeba było kształcić się na patologa. Podobno trupy lepiej współpracują, kiedy się z nimi gada. Stają się mniej sztywne.
Moslund czekał na odpowiedź Katrine. Po chwili odchrząknął i poprawił się na krześle.
– Samolot na Vágar odlatuje dziś o siedemnastej, na miejscu będziecie półtorej godziny później.
Katrine spojrzała na zegarek. Nie miała zbyt wiele czasu.
– My? – zapytała. – Kto ze mną leci?
– Frida Skovmand oczywiście.
Tylko tego brakowało jej do szczęścia. Jako technik kryminalistyki Frida sprawdzała się wprost idealnie, ale jako towarzysz podróży niekoniecznie. Jej wygląd doskonale oddawał charakter – Skovmand miała orli nos, wystające kości policzkowe i agresywne spojrzenie. W połączeniu ze ściągniętymi z tyłu, niemal przylizanymi włosami sprawiała aroganckie wrażenie.