- W empik go
Połowa człowieka - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
15 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Połowa człowieka - ebook
Powinien je zabić. Samotne pisklę żmijuna nie ma szans na przeżycie, a opieka nad nim wyklucza podejmowanie zleceń, zwłaszcza gdy zarabiasz mieczem. Każdy Amain na jego miejscu posłuchałby głosu rozsądku. Ale w Avero odezwała się Połowa człowieka…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396373533 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
AVERO SZEDŁ PO KOSTKI W BŁOCIE, PROWADZĄC ZA SOBĄ DEMONA. NIE MIAŁ SUMIENIA OBARCZAĆ WIERZCHOWCA WŁASNYM CIĘŻAREM W TYCH WARUNKACH. PO DUSZĄCYM PYLE PUSTKOWI DESZCZ WYDAŁ SIĘ BŁOGOSŁAWIEŃSTWEM, TO JEDNAK BYŁO TRZY DNI TEMU, ZANIM PRZECIĄGAJĄCE SIĘ OPADY ZMIENIŁY GOŚCINIEC W BREJĘ. TERAZ CAŁE ODZIENIE AMAINA, NAWET ONUCE, PRZEMOKŁO NA NIM NA WSKROŚ. DŁUGIE CZARNE WŁOSY LEPIŁY MU SIĘ DO TWARZY I PLECÓW, A KOSZULA PRZYWARŁA DO SKÓRY BARDZIEJ NIŻ PO INTENSYWNEJ WALCE. PANCERZ I KLINGI Z MOREBDIAŃSKIEJ STALI PRZYTROCZYŁ DO SIODŁA JUŻ WCZORAJ. PŁASZCZA NIE NOSIŁ. ODDAŁ GO KOMUŚ INNEMU.
Poprawił ułożenie tobołka pod pachą. Coś poruszyło się pod warstwami wełny, a pod czaszką Avero zamrowiła myśl:
Głodny.
– Cierpliwości. Zaraz będziemy na miejscu.
Jego koń parsknął z dezaprobatą, ale Avero go zignorował. I bez niego wiedział, że postąpił jak kretyn. Zaklął pod nosem, założył za ucho warkoczyk z amuletami i kontynuował marsz w stronę nieodległego zajazdu. Perspektywa kolejnej nocy w deszczu ani trochę mu się nie uśmiechała.
Gospoda „Rozstaje” czasy świetności miała już za sobą. Odkąd Cohrańczycy włączyli się w handel inahilem i zaczęli eksportować własną stal, główny szlak przeniósł się bardziej na północ. Co sprytniejsi i bardziej odważni pobudowali zajazdy w nowych miejscach. Najbliższy stał zaledwie o kilka mil stąd i to on odbierał „Rozstajom” większość potencjalnej klienteli. To, że niektórzy mimo wszystko decydowali się zbaczać z głównego gościńca, było – w ocenie Avero – zasługą jednej osoby.
Wszedł między zabudowania. Przybycie gościa oznajmiły uwiązane na podwórzu psy, jednak ich radosne ujadanie nie przebiło się przez szum ulewy i harmider dobiegający z oświetlonego wnętrza. Tobołek pod pachą Avero znowu się poruszył, a w umyśle Amaina, niczym lustrzane odbicie, pojawił się ślad niepokoju.
– W porządku – mruknął pod nosem. – Wszystko gra.
Demon zwrócił pysk w jego stronę. Dobrze, że nie umiał mówić. Pewnie zmyłby mu głowę bardziej niż ten pieprzony deszcz. Avero zaprowadził wierzchowca do stajni – która od jego ostatniej wizyty straciła połowę odrzwi – oporządził go i nakazał mu pilnować ekwipunku. Nie wątpił, że kary thaigg wywiąże się ze swojego zadania. Pozostała jeszcze jedna sprawa, która właśnie próbowała się wydostać.
– Nie ruszaj się stąd – rzucił w kierunku szamoczącego się zawiniątka. Pochwy z morebdiańskimi klingami starannie zamocował na plecach i znów wyszedł na deszcz.
Dwa płowe psy powitały go przyjaźnie, gdy przecinał podwórko, tego dnia tonące nie tylko w śmieciach. Przystanął, by pogłaskać zwierzaki, a woń mokrej sierści dołączyła do panoszącego się wokół smrodu końskiego gnoju i szczyn. Uśmiechnął się ponuro. Po kilku tygodniach w siodle pewnie wcale nie pachniał lepiej.
Tuż przed wejściem do karczmy warkoczyk przy jego skroni zawibrował delikatnie. Odsunął się akurat na czas, by uniknąć otwierających się gwałtownie drzwi, przez które, jeden po drugim, dosłownie wyleciało dwóch mężczyzn. Avero zauważył, że pierwszy z nich nosił skórzany pancerz.
– Żebym was tu więcej nie widział, sucze syny! – W ślad za pechową dwójką pojawił się mąż w poplamionym fartuchu i przesłonił sobą niemal całe wejście. Na łysej czaszce z wytatuowanymi wężami lśniły kropelki potu. – Darmozjady pieprzone, ledwie się człowiek odwróci i…
Avero uśmiechnął się pod nosem.
– Od kiedy to gospodarz bawi się w wykidajłę, Letho? – spytał.
– An Daar? To ty? – Mężczyzna wytężył wzrok. – Pokaż się, nie widzę twojej gęby. – Avero wyszedł z cienia. – Taaak… tych bursztynowych ślepi nie sposób zapomnieć. Chociaż sporo czasu minęło, odkąd…
– Znajdzie się dla mnie miejsce? – przerwał mu Amain.
– Ci dwaj przed chwilą zwolnili – stwierdził gospodarz. – Wejdź.
Falę światła i dźwięków, jaka zalała go po przekroczeniu progu, przyjął niemal z ulgą. Uszy wypełnił mu gwar rozmów w kilku językach, doprawiony przekleństwami w kilkunastu, rubaszny śpiew w takt stukających kufli i chichot dziewek. Woń potu i rzygowin uderzyła go w nozdrza, bardziej wrażliwe niż ludzkie, oczy szczypały od dymu – ale nie przeszkadzało mu to. Monotonia samotnej wędrówki setnie dała mu się we znaki i nawet podejrzane towarzystwo wydawało mu się teraz lepsze niż żadne. Chociaż ze względu na pracujące dziewczęta Letho mógłby zadbać, by było tu odrobinę spokojniej. Gdy grupa biesiadników wzięła się za łby, sam musiał interweniować. Na szczęście tym razem wystarczył pokaz; na widok uzbrojonego Amaina większość ludzi uspokajała się raczej szybko.
– Powinieneś zatrudnić kogoś do pilnowania tej knajpy. – Avero schował klingi.
– Ostatniego dopiero co wyrzuciłem.
– Był kiepski?
– Na lepszych mnie nie stać. Dziewczyny zdzierają mnie do cna.
– Nie narzekaj. Tylko dzięki nim coś tu zarabiasz, bo jadło masz raczej kiepskie.
– Na kucharza też mnie nie stać… Czego ci trzeba?
– Kąpieli. – Avero przesunął dłonią po włosach. Na jej wnętrzu zostały szare smugi. – I świeżego ubrania. Potem muszę spotkać się z…
– Jednak wróciłeś, najemniku.
Drgnął na dźwięk tych słów, choć ostatnim razem poprzysiągł sobie, że nie pozwoli znów ponieść się emocjom. Warkoczyk z amuletami nie ostrzegał go przed czymś takim.
Odwrócił się powoli. Właścicielka głosu stała o wyciągnięcie ramienia od niego, z dłonią wdzięcznie wspartą o biodro. W jej przypadku mieszanka krwi dała piorunujący efekt. Rysy twarzy miała subtelniejsze niż większość Amainów, a skórę jedynie w delikatnym odcieniu złota. Czarne włosy opadały jej na ramiona kaskadą loków, co również było niezwykłe u tej rasy. Odziedziczyła natomiast ową naturalną grację ruchów, która większości ich pobratymców pomagała w walce i piractwie, a jej w… obecnej profesji. Charakter tej profesji raczej nie pozostawiał wątpliwości: kobieta nosiła wprawdzie długą spódnicę ze zgrzebnego lnu, ale rozchełstana bluzka prawie nie osłaniała piersi – a nim jak zwykle targnęło na ten widok.
– Witaj, Dars.
– W co wpakowałeś się tym razem?
A więc nici z czułego powitania…
– Mam dziecko – odpowiedział.
*
– Słodki jest – stwierdziła Darsena, gdy Avero już zmył z siebie brud Pustkowi i przebrał się w czyste rzeczy, które pożyczył mu Letho. Stare ubranie schło rozwieszone pod stropem. Wyszorowany żmijun, który zdążył już wybaczyć Amainowi doznaną krzywdę, wiercił się na jego kolanach i całym sobą domagał się żarcia.
– Spróbuj go wykarmić – odparł Avero. – Wtedy pogadamy… Zabieraj dziób, zaraz dostaniesz. – Odepchnął natarczywy gadzi łeb, przeżuł skrawek suszonego mięsa, wypluł go i rzucił. Pisklę złapało go w locie.
Darsena zachichotała.
– Przystojna z ciebie niańka, najemniku.
– Zamknij się. – Kolejna kulka przeżutej wołowiny powędrowała do głodnego dzioba. – Wcale nie chciałem nią zostać. Ale pisklak był zupełnie sam, a ja…
– Nie potrafiłeś go zostawić, co? – Dars uśmiechnęła się kpiąco i skrzyżowała kształtne ramiona na piersi. Avero nie odpowiedział. – To dlatego ściągnąłeś tutaj, zamiast pchać się w kolejne jatki?
– Nie tylko dlatego, Dars – rzekł cicho.
– Wzruszające – wycedziła przez zęby. – Zwłaszcza po twoim ostatnim stwierdzeniu, jak to było? – Odchyliła się wdzięcznie na ławie, eksponując piękny, wręcz idealny biust. – Że nie możesz na mnie patrzeć, gdy…
– Nie przyjechałem tu, by się kłócić, Dars. – Avero przerwał drażliwy temat. – Mam kłopot. Radzę sobie z nim od kilku tygodni, ale kończy mi się gotówka i nie mam pojęcia, co dalej. Potrzebuję rady… Wiesz, gdzie mogę teraz znaleźć Kasaara?
– Masz szczęście, najemniku. – Darsena nawinęła na palec lśniący lok. – Umawiamy się tu w każdy dzień pierwszego wiosennego nowiu. Przywozi mi leki. Będzie tu jutro.
Avero zmarszczył brwi.
– Przywozi ci leki?
– Tak. – Utkwiła w nim oczy. – Każda profesja wiąże się z ryzykiem, a dzięki medykamentom naszego przyjaciela ja i inne dziewczyny ryzykujemy odrobinę mniej… Na co się znów gapisz?
– Na nic. – Pośpiesznie odwrócił wzrok, by powstrzymać obrazy podsuwane przez wyobraźnię. – Daj mi znać, gdy przybędzie. Ja muszę zapłacić Letho. Dopóki mam czym. – Wstał i uśmiechnął się. – Zajmiesz się moim dzieckiem?
Przejęła od niego protestującego żmijuna. Spokojnie, pomyślał Avero. Wrócę.
– Wiesz, że Kasaar cię wyśmieje?
– Wiem – westchnął ponuro. – Niestety jest jedyną osobą, która może mi pomóc.
*
Wbrew oczekiwaniom Kasaar nie wyśmiał go od razu. Załatwiwszy sprawy z Darseną, bez pośpiechu zajął miejsce naprzeciwko najemnika przy najbardziej ustronnie ustawionej ławie. Letho przegonił kilku klientów, by zapewnić im komfort i spokój. Nikt nie zaprotestował. Sława Kasaara, byłego królewskiego skrytobójcy, rozciągała się szeroko w tych stronach. Poza tym było w nim coś, co niejako naturalnie trzymało ludzi na dystans. Za wystudiowaną ogładą, podkreśloną zawsze schludnym strojem i wypielęgnowanym zarostem, dało się wyczuć drapieżność. Niekiedy objawiała się ona w nieludzkiej płynności ruchów lub spojrzeniu przyczajonego kota. Efektu dopełniały jadowicie zielone tęczówki oraz ostre rysy, które przy odpowiednim oświetleniu nadawały twarzy demoniczny wyraz. Poza tym przyjaciel Avero wyglądał jak rasowy Amain: z typową dla tego ludu złotawą skórą i opadającymi na ramiona włosami, które u Kasaara były gładkie jak lustro.
Od ich ostatniego spotkania nie zmienił się ani trochę, podobnie jak od przedostatniego. Avero zaś niezmiennie czuł się przy nim jak uczniak. Teraz na przykład zastanawiał się, jak jego mistrz, który wyszkolił go w walce, zareaguje na jego wygłup.
– Żmijun – stwierdził z uznaniem, gdy Avero pokazał mu przyczynę swoich trosk. – Gdzie zarobiłeś dość grosza na tego cudaka?
– Nigdzie.
– Nie powiesz mi chyba, że go ukradłeś? – Kasaar uniósł brwi. – To byłoby do ciebie niepodobne.
– Nie ukradłem – westchnął najemnik. – Uratowałem go przed łuskowcem. Wiozę gadzinę od Szklanych Wzgórz.
Kasaar nie odpowiadał dłuższy czas, bębniąc palcami o stół. Przybrał przy tym ów nieprzenikniony wyraz twarzy, którego Avero najbardziej u niego nie znosił. Po takim obliczu można było się spodziewać wszystkiego. Najczęściej nieprzyjemnego. Tym razem jednak skrytobójca odezwał się ze spokojem:
– Jak go znalazłeś?
– Wezwała mnie jego matka.
– A ty odpowiedziałeś – stwierdził Amain z przekąsem. Avero milczał. – Dureń.
Jakbym sam tego nie wiedział, pomyślał najemnik, gdy młody żmijun mościł się na jego kolanach. Potworów z Pustkowi mogło być więcej. To, że spotkał jednego, było szczęśliwym zrządzeniem Pani Losu, bo najczęściej pojawiały się w stadach. Gdyby tak zdarzyło się i tym razem, nawet z połową krwi Amainów, jaka płynęła w jego żyłach, Avero nie miałby szans.
Pisklak podniósł łeb, jakby wyczuł zmianę nastroju opiekuna, i zwrócił na niego metaliczne oczy. Avero poczuł znajome mrowienie; jego głowę wypełniła mieszanina pytań w formie obrazów i wrażeń. Niepokój, troska, zabawa, żarcie. Momentami zaczynało go to irytować.
Nie teraz, skarcił gadzinę w myślach. Odczep się i śpij.
Żmijun wycofał się z jego głowy, zwinął się w kłębek i wsunął dziób pod skrzydło.
– Zabrałeś chociaż truchło tamtego łuskowca?
Avero zaklął w duchu.
– Nie – przyznał niechętnie.
– Cudnie – cmoknął Kasaar i skrzyżował ręce na piersi. Jego twarz wyrażała czystą kpinę. – Oto cały ty, an Daar. Ryzykujesz życie dla przypadkowej samicy, ratujesz osierocone pisklątko, które wkrótce będzie w stanie rozwalić ci łeb, a zostawiasz skórę, której wartość pozwoliłaby ci przeżyć w luksusie co najmniej przez kilka miesięcy. – Pokręcił głową. – Ta połowa człowieka, którą masz we krwi, kiedyś cię zabije.
Avero skrzywił się.
– To nie jest kwestia „połowy człowieka”, Kasaar.
– W twoim przypadku jest – uciął skrytobójca. – I nie klaruj mi teraz, że i wśród ludzi można spotkać potwory gorsze od łuskowców. Wiem o tym. Człowiek, który tkwi w tobie, to jakiś cholerny obrońca uciśnionych. Na takich zaś trzeba uważać szczególnie. W imię wzniosłych idei potrafią doprowadzić do większego zła niż przeciętny skurwysyn z tej mordowni…
– Skończyłeś, Kasaar? – przerwał zimno najemnik.
– Na razie. – Skrytobójca uśmiechnął się szeroko. – Darsena wspominała, że czegoś ode mnie chcesz. Słucham.
– Chcę, byś pomógł mi go wyszkolić.
– To może być trudne – stwierdził. – Wytrenowanie żmijuna to absorbujące zajęcie, wymaga zaangażowania. Musiałbyś na jakiś czas zrezygnować ze zleceń. Stać cię na to?
– Nie wiem. – Dłoń Avero powędrowała do pisklaka zwiniętego na jego kolanach. – Na razie chcę ustalić, czy ciebie stać na to, by mi pomóc.
– To zależy, Avero. – Kasaar rozparł się na ławie. – Szkoliłem te bestie dawno temu. Swego czasu udawało mi się na tym nieźle zarobić, głównie dzięki zleceniom corthyjskiego banku. Ale, jak mówiłem, to żmudne zajęcie. Wytresowany żmijun kosztuje krocie i mało kogo stać na taki wydatek. A ty swojego pewnie nie zechcesz sprzedać? – Pokiwał głową na widok uśmiechu Avero. – Tak myślałem. – Potarł smukłymi palcami wypielęgnowaną brodę. – Jest jeszcze jedna sprawa. Gady, które szkoliłem, pochodziły z hodowli. Nigdy nie miałem do czynienia z dzikim pomiotem Pustkowi. Kiedy go znalazłeś?
– Będzie ze dwa tygodnie, odkąd…
– Nie o to pytam. – Kasaar wskazał zwierzę. – Jak duże było to pisklę, kiedy się na nie natknąłeś?
– Wykluło mi się na rękach – odparł niecierpliwie najemnik. – Co jeszcze potrzebujesz wiedzieć?
Kasaar zaczął się śmiać, i to tak, że ściągnął uwagę co bliżej siedzących gości.
– Byłeś więc pierwszą istotą, którą ujrzał, tak? – bardziej stwierdził, niż spytał. Avero nie zaprzeczył. – W takim razie przepadłeś, przyjacielu.
Najemnik zmarszczył brwi. Dłoń, dotąd głaszcząca zwinięte w kłębek pisklę, znieruchomiała.
– Wyjaśnij.
– Tłumaczyłem ci kiedyś, że pod tym jednym względem żmijuny są jak gęsi: przywiązują się do pierwszej istoty, którą zobaczą po wykluciu się z jaja. Tyle że tworzona przez nie więź jest silniejsza. – Kasaar upił łyk piwa i nachylił się w stronę najemnika. – To zaś oznacza, mój drogi Avero, obrońco uciśnionych, że twój pomiot Pustkowi nie da ci spokoju przez najbliższy rok.
*
Rok. Rok bez zleceń. Pusta kiesa, spanie po kątach, pożegnanie z dobrym żarciem, piwem i dziwkami. I najważniejszy ze wszystkiego: Demon. Bojowy thaigg tej klasy potrzebował porządnej paszy i kowala. Siodło i ogłowie też od czasu do czasu wymagały napraw, by dobrze leżały i nie były dla wierzchowca udręką. Jak zadbać o to wszystko bez zapewnionego przypływu gotówki?
Sprzedaży ogiera Avero w ogóle nie brał pod uwagę.
Poprawił ułożenie tobołka pod pachą. Coś poruszyło się pod warstwami wełny, a pod czaszką Avero zamrowiła myśl:
Głodny.
– Cierpliwości. Zaraz będziemy na miejscu.
Jego koń parsknął z dezaprobatą, ale Avero go zignorował. I bez niego wiedział, że postąpił jak kretyn. Zaklął pod nosem, założył za ucho warkoczyk z amuletami i kontynuował marsz w stronę nieodległego zajazdu. Perspektywa kolejnej nocy w deszczu ani trochę mu się nie uśmiechała.
Gospoda „Rozstaje” czasy świetności miała już za sobą. Odkąd Cohrańczycy włączyli się w handel inahilem i zaczęli eksportować własną stal, główny szlak przeniósł się bardziej na północ. Co sprytniejsi i bardziej odważni pobudowali zajazdy w nowych miejscach. Najbliższy stał zaledwie o kilka mil stąd i to on odbierał „Rozstajom” większość potencjalnej klienteli. To, że niektórzy mimo wszystko decydowali się zbaczać z głównego gościńca, było – w ocenie Avero – zasługą jednej osoby.
Wszedł między zabudowania. Przybycie gościa oznajmiły uwiązane na podwórzu psy, jednak ich radosne ujadanie nie przebiło się przez szum ulewy i harmider dobiegający z oświetlonego wnętrza. Tobołek pod pachą Avero znowu się poruszył, a w umyśle Amaina, niczym lustrzane odbicie, pojawił się ślad niepokoju.
– W porządku – mruknął pod nosem. – Wszystko gra.
Demon zwrócił pysk w jego stronę. Dobrze, że nie umiał mówić. Pewnie zmyłby mu głowę bardziej niż ten pieprzony deszcz. Avero zaprowadził wierzchowca do stajni – która od jego ostatniej wizyty straciła połowę odrzwi – oporządził go i nakazał mu pilnować ekwipunku. Nie wątpił, że kary thaigg wywiąże się ze swojego zadania. Pozostała jeszcze jedna sprawa, która właśnie próbowała się wydostać.
– Nie ruszaj się stąd – rzucił w kierunku szamoczącego się zawiniątka. Pochwy z morebdiańskimi klingami starannie zamocował na plecach i znów wyszedł na deszcz.
Dwa płowe psy powitały go przyjaźnie, gdy przecinał podwórko, tego dnia tonące nie tylko w śmieciach. Przystanął, by pogłaskać zwierzaki, a woń mokrej sierści dołączyła do panoszącego się wokół smrodu końskiego gnoju i szczyn. Uśmiechnął się ponuro. Po kilku tygodniach w siodle pewnie wcale nie pachniał lepiej.
Tuż przed wejściem do karczmy warkoczyk przy jego skroni zawibrował delikatnie. Odsunął się akurat na czas, by uniknąć otwierających się gwałtownie drzwi, przez które, jeden po drugim, dosłownie wyleciało dwóch mężczyzn. Avero zauważył, że pierwszy z nich nosił skórzany pancerz.
– Żebym was tu więcej nie widział, sucze syny! – W ślad za pechową dwójką pojawił się mąż w poplamionym fartuchu i przesłonił sobą niemal całe wejście. Na łysej czaszce z wytatuowanymi wężami lśniły kropelki potu. – Darmozjady pieprzone, ledwie się człowiek odwróci i…
Avero uśmiechnął się pod nosem.
– Od kiedy to gospodarz bawi się w wykidajłę, Letho? – spytał.
– An Daar? To ty? – Mężczyzna wytężył wzrok. – Pokaż się, nie widzę twojej gęby. – Avero wyszedł z cienia. – Taaak… tych bursztynowych ślepi nie sposób zapomnieć. Chociaż sporo czasu minęło, odkąd…
– Znajdzie się dla mnie miejsce? – przerwał mu Amain.
– Ci dwaj przed chwilą zwolnili – stwierdził gospodarz. – Wejdź.
Falę światła i dźwięków, jaka zalała go po przekroczeniu progu, przyjął niemal z ulgą. Uszy wypełnił mu gwar rozmów w kilku językach, doprawiony przekleństwami w kilkunastu, rubaszny śpiew w takt stukających kufli i chichot dziewek. Woń potu i rzygowin uderzyła go w nozdrza, bardziej wrażliwe niż ludzkie, oczy szczypały od dymu – ale nie przeszkadzało mu to. Monotonia samotnej wędrówki setnie dała mu się we znaki i nawet podejrzane towarzystwo wydawało mu się teraz lepsze niż żadne. Chociaż ze względu na pracujące dziewczęta Letho mógłby zadbać, by było tu odrobinę spokojniej. Gdy grupa biesiadników wzięła się za łby, sam musiał interweniować. Na szczęście tym razem wystarczył pokaz; na widok uzbrojonego Amaina większość ludzi uspokajała się raczej szybko.
– Powinieneś zatrudnić kogoś do pilnowania tej knajpy. – Avero schował klingi.
– Ostatniego dopiero co wyrzuciłem.
– Był kiepski?
– Na lepszych mnie nie stać. Dziewczyny zdzierają mnie do cna.
– Nie narzekaj. Tylko dzięki nim coś tu zarabiasz, bo jadło masz raczej kiepskie.
– Na kucharza też mnie nie stać… Czego ci trzeba?
– Kąpieli. – Avero przesunął dłonią po włosach. Na jej wnętrzu zostały szare smugi. – I świeżego ubrania. Potem muszę spotkać się z…
– Jednak wróciłeś, najemniku.
Drgnął na dźwięk tych słów, choć ostatnim razem poprzysiągł sobie, że nie pozwoli znów ponieść się emocjom. Warkoczyk z amuletami nie ostrzegał go przed czymś takim.
Odwrócił się powoli. Właścicielka głosu stała o wyciągnięcie ramienia od niego, z dłonią wdzięcznie wspartą o biodro. W jej przypadku mieszanka krwi dała piorunujący efekt. Rysy twarzy miała subtelniejsze niż większość Amainów, a skórę jedynie w delikatnym odcieniu złota. Czarne włosy opadały jej na ramiona kaskadą loków, co również było niezwykłe u tej rasy. Odziedziczyła natomiast ową naturalną grację ruchów, która większości ich pobratymców pomagała w walce i piractwie, a jej w… obecnej profesji. Charakter tej profesji raczej nie pozostawiał wątpliwości: kobieta nosiła wprawdzie długą spódnicę ze zgrzebnego lnu, ale rozchełstana bluzka prawie nie osłaniała piersi – a nim jak zwykle targnęło na ten widok.
– Witaj, Dars.
– W co wpakowałeś się tym razem?
A więc nici z czułego powitania…
– Mam dziecko – odpowiedział.
*
– Słodki jest – stwierdziła Darsena, gdy Avero już zmył z siebie brud Pustkowi i przebrał się w czyste rzeczy, które pożyczył mu Letho. Stare ubranie schło rozwieszone pod stropem. Wyszorowany żmijun, który zdążył już wybaczyć Amainowi doznaną krzywdę, wiercił się na jego kolanach i całym sobą domagał się żarcia.
– Spróbuj go wykarmić – odparł Avero. – Wtedy pogadamy… Zabieraj dziób, zaraz dostaniesz. – Odepchnął natarczywy gadzi łeb, przeżuł skrawek suszonego mięsa, wypluł go i rzucił. Pisklę złapało go w locie.
Darsena zachichotała.
– Przystojna z ciebie niańka, najemniku.
– Zamknij się. – Kolejna kulka przeżutej wołowiny powędrowała do głodnego dzioba. – Wcale nie chciałem nią zostać. Ale pisklak był zupełnie sam, a ja…
– Nie potrafiłeś go zostawić, co? – Dars uśmiechnęła się kpiąco i skrzyżowała kształtne ramiona na piersi. Avero nie odpowiedział. – To dlatego ściągnąłeś tutaj, zamiast pchać się w kolejne jatki?
– Nie tylko dlatego, Dars – rzekł cicho.
– Wzruszające – wycedziła przez zęby. – Zwłaszcza po twoim ostatnim stwierdzeniu, jak to było? – Odchyliła się wdzięcznie na ławie, eksponując piękny, wręcz idealny biust. – Że nie możesz na mnie patrzeć, gdy…
– Nie przyjechałem tu, by się kłócić, Dars. – Avero przerwał drażliwy temat. – Mam kłopot. Radzę sobie z nim od kilku tygodni, ale kończy mi się gotówka i nie mam pojęcia, co dalej. Potrzebuję rady… Wiesz, gdzie mogę teraz znaleźć Kasaara?
– Masz szczęście, najemniku. – Darsena nawinęła na palec lśniący lok. – Umawiamy się tu w każdy dzień pierwszego wiosennego nowiu. Przywozi mi leki. Będzie tu jutro.
Avero zmarszczył brwi.
– Przywozi ci leki?
– Tak. – Utkwiła w nim oczy. – Każda profesja wiąże się z ryzykiem, a dzięki medykamentom naszego przyjaciela ja i inne dziewczyny ryzykujemy odrobinę mniej… Na co się znów gapisz?
– Na nic. – Pośpiesznie odwrócił wzrok, by powstrzymać obrazy podsuwane przez wyobraźnię. – Daj mi znać, gdy przybędzie. Ja muszę zapłacić Letho. Dopóki mam czym. – Wstał i uśmiechnął się. – Zajmiesz się moim dzieckiem?
Przejęła od niego protestującego żmijuna. Spokojnie, pomyślał Avero. Wrócę.
– Wiesz, że Kasaar cię wyśmieje?
– Wiem – westchnął ponuro. – Niestety jest jedyną osobą, która może mi pomóc.
*
Wbrew oczekiwaniom Kasaar nie wyśmiał go od razu. Załatwiwszy sprawy z Darseną, bez pośpiechu zajął miejsce naprzeciwko najemnika przy najbardziej ustronnie ustawionej ławie. Letho przegonił kilku klientów, by zapewnić im komfort i spokój. Nikt nie zaprotestował. Sława Kasaara, byłego królewskiego skrytobójcy, rozciągała się szeroko w tych stronach. Poza tym było w nim coś, co niejako naturalnie trzymało ludzi na dystans. Za wystudiowaną ogładą, podkreśloną zawsze schludnym strojem i wypielęgnowanym zarostem, dało się wyczuć drapieżność. Niekiedy objawiała się ona w nieludzkiej płynności ruchów lub spojrzeniu przyczajonego kota. Efektu dopełniały jadowicie zielone tęczówki oraz ostre rysy, które przy odpowiednim oświetleniu nadawały twarzy demoniczny wyraz. Poza tym przyjaciel Avero wyglądał jak rasowy Amain: z typową dla tego ludu złotawą skórą i opadającymi na ramiona włosami, które u Kasaara były gładkie jak lustro.
Od ich ostatniego spotkania nie zmienił się ani trochę, podobnie jak od przedostatniego. Avero zaś niezmiennie czuł się przy nim jak uczniak. Teraz na przykład zastanawiał się, jak jego mistrz, który wyszkolił go w walce, zareaguje na jego wygłup.
– Żmijun – stwierdził z uznaniem, gdy Avero pokazał mu przyczynę swoich trosk. – Gdzie zarobiłeś dość grosza na tego cudaka?
– Nigdzie.
– Nie powiesz mi chyba, że go ukradłeś? – Kasaar uniósł brwi. – To byłoby do ciebie niepodobne.
– Nie ukradłem – westchnął najemnik. – Uratowałem go przed łuskowcem. Wiozę gadzinę od Szklanych Wzgórz.
Kasaar nie odpowiadał dłuższy czas, bębniąc palcami o stół. Przybrał przy tym ów nieprzenikniony wyraz twarzy, którego Avero najbardziej u niego nie znosił. Po takim obliczu można było się spodziewać wszystkiego. Najczęściej nieprzyjemnego. Tym razem jednak skrytobójca odezwał się ze spokojem:
– Jak go znalazłeś?
– Wezwała mnie jego matka.
– A ty odpowiedziałeś – stwierdził Amain z przekąsem. Avero milczał. – Dureń.
Jakbym sam tego nie wiedział, pomyślał najemnik, gdy młody żmijun mościł się na jego kolanach. Potworów z Pustkowi mogło być więcej. To, że spotkał jednego, było szczęśliwym zrządzeniem Pani Losu, bo najczęściej pojawiały się w stadach. Gdyby tak zdarzyło się i tym razem, nawet z połową krwi Amainów, jaka płynęła w jego żyłach, Avero nie miałby szans.
Pisklak podniósł łeb, jakby wyczuł zmianę nastroju opiekuna, i zwrócił na niego metaliczne oczy. Avero poczuł znajome mrowienie; jego głowę wypełniła mieszanina pytań w formie obrazów i wrażeń. Niepokój, troska, zabawa, żarcie. Momentami zaczynało go to irytować.
Nie teraz, skarcił gadzinę w myślach. Odczep się i śpij.
Żmijun wycofał się z jego głowy, zwinął się w kłębek i wsunął dziób pod skrzydło.
– Zabrałeś chociaż truchło tamtego łuskowca?
Avero zaklął w duchu.
– Nie – przyznał niechętnie.
– Cudnie – cmoknął Kasaar i skrzyżował ręce na piersi. Jego twarz wyrażała czystą kpinę. – Oto cały ty, an Daar. Ryzykujesz życie dla przypadkowej samicy, ratujesz osierocone pisklątko, które wkrótce będzie w stanie rozwalić ci łeb, a zostawiasz skórę, której wartość pozwoliłaby ci przeżyć w luksusie co najmniej przez kilka miesięcy. – Pokręcił głową. – Ta połowa człowieka, którą masz we krwi, kiedyś cię zabije.
Avero skrzywił się.
– To nie jest kwestia „połowy człowieka”, Kasaar.
– W twoim przypadku jest – uciął skrytobójca. – I nie klaruj mi teraz, że i wśród ludzi można spotkać potwory gorsze od łuskowców. Wiem o tym. Człowiek, który tkwi w tobie, to jakiś cholerny obrońca uciśnionych. Na takich zaś trzeba uważać szczególnie. W imię wzniosłych idei potrafią doprowadzić do większego zła niż przeciętny skurwysyn z tej mordowni…
– Skończyłeś, Kasaar? – przerwał zimno najemnik.
– Na razie. – Skrytobójca uśmiechnął się szeroko. – Darsena wspominała, że czegoś ode mnie chcesz. Słucham.
– Chcę, byś pomógł mi go wyszkolić.
– To może być trudne – stwierdził. – Wytrenowanie żmijuna to absorbujące zajęcie, wymaga zaangażowania. Musiałbyś na jakiś czas zrezygnować ze zleceń. Stać cię na to?
– Nie wiem. – Dłoń Avero powędrowała do pisklaka zwiniętego na jego kolanach. – Na razie chcę ustalić, czy ciebie stać na to, by mi pomóc.
– To zależy, Avero. – Kasaar rozparł się na ławie. – Szkoliłem te bestie dawno temu. Swego czasu udawało mi się na tym nieźle zarobić, głównie dzięki zleceniom corthyjskiego banku. Ale, jak mówiłem, to żmudne zajęcie. Wytresowany żmijun kosztuje krocie i mało kogo stać na taki wydatek. A ty swojego pewnie nie zechcesz sprzedać? – Pokiwał głową na widok uśmiechu Avero. – Tak myślałem. – Potarł smukłymi palcami wypielęgnowaną brodę. – Jest jeszcze jedna sprawa. Gady, które szkoliłem, pochodziły z hodowli. Nigdy nie miałem do czynienia z dzikim pomiotem Pustkowi. Kiedy go znalazłeś?
– Będzie ze dwa tygodnie, odkąd…
– Nie o to pytam. – Kasaar wskazał zwierzę. – Jak duże było to pisklę, kiedy się na nie natknąłeś?
– Wykluło mi się na rękach – odparł niecierpliwie najemnik. – Co jeszcze potrzebujesz wiedzieć?
Kasaar zaczął się śmiać, i to tak, że ściągnął uwagę co bliżej siedzących gości.
– Byłeś więc pierwszą istotą, którą ujrzał, tak? – bardziej stwierdził, niż spytał. Avero nie zaprzeczył. – W takim razie przepadłeś, przyjacielu.
Najemnik zmarszczył brwi. Dłoń, dotąd głaszcząca zwinięte w kłębek pisklę, znieruchomiała.
– Wyjaśnij.
– Tłumaczyłem ci kiedyś, że pod tym jednym względem żmijuny są jak gęsi: przywiązują się do pierwszej istoty, którą zobaczą po wykluciu się z jaja. Tyle że tworzona przez nie więź jest silniejsza. – Kasaar upił łyk piwa i nachylił się w stronę najemnika. – To zaś oznacza, mój drogi Avero, obrońco uciśnionych, że twój pomiot Pustkowi nie da ci spokoju przez najbliższy rok.
*
Rok. Rok bez zleceń. Pusta kiesa, spanie po kątach, pożegnanie z dobrym żarciem, piwem i dziwkami. I najważniejszy ze wszystkiego: Demon. Bojowy thaigg tej klasy potrzebował porządnej paszy i kowala. Siodło i ogłowie też od czasu do czasu wymagały napraw, by dobrze leżały i nie były dla wierzchowca udręką. Jak zadbać o to wszystko bez zapewnionego przypływu gotówki?
Sprzedaży ogiera Avero w ogóle nie brał pod uwagę.
więcej..