- promocja
Polowanie - ebook
Polowanie - ebook
MARTIN SERVAZ WALCZY O HONOR I WŁASNE ŻYCIE.
Departament Ariege, jesienna pełnia księżyca. Z pogrążonego w ciemnościach lasu nagle na szosę wybiega jeleń. Jeleń o ludzkich oczach. Odbywa się polowanie, ale celem nie jest dzikie zwierzę. W czasie skomplikowanego śledztwa Servazowi przyjdzie stawić czoło potwornościom rodem z najgorszych koszmarów. Czy walka o słuszną sprawę może usprawiedliwiać czynienie zła?
W najnowszej książce mistrz thrillera Bernard Minier mierzy się z szaleństwem naszych czasów: przemocą, zemstą, manipulacją. Polowanie to niezwykle aktualna powieść o życiu przesiąkniętym strachem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-889-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Czytelniczki i Czytelnicy uznają zapewne, że coś takiego jak siedem napaści z nożem w ręku w centrum miasta podczas jednego weekendu mogło się wydarzyć jedynie w bujnej wyobraźni autora. Nic z tych rzeczy. Otóż do owych siedmiu niepowiązanych ze sobą ataków w ciągu czterdziestu ośmiu godzin naprawdę doszło – ja tylko przesunąłem je w czasie, ponieważ zdarzyły się w czerwcu, a nie w październiku 2020 roku. Podobnie zjawisko „pełni myśliwych” jak najbardziej istnieje, a pasjonaci tych tematów zauważą, że na potrzeby książki przesunąłem je o tydzień. Wreszcie liczne opowieści o sytuacji na przedmieściach francuskich miast oraz w policji inspirowane są rzeczywistymi zdarzeniami i relacjami, przekształconymi na potrzeby narracji i z szacunku dla osób, których one dotyczyły. Natomiast główna historia – o „polowaniu” – zrodziła się całkowicie w mojej wyobraźni. Taka jest bowiem misja autora powieści: wymyślać historie prawdziwsze od rzeczywistości. Zatem „wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób…” – i tak dalej_._Nie krzyczał. Oddychał spokojnie przez otwarte usta. Deszcz lał się na niego, spływał do oczu, ciekł po karku i plecach, prosto pod kurtkę bojową. Czuł tysiące drobnych nacięć metalowych ostrzy, które wbijały się w jego skórę, rozdzierając ją milimetr po milimetrze. Górną częścią ciała zawisł na drucie kolczastym. Cały puls czuł w miejscu, gdzie jedno z ostrzy naciskało na tętnicę szyjną. Ostre sploty galwanizowanej stali tworzyły straszliwe więzienie._
_Bez ruchu patrzył, jak schodzą zboczem. Idą do niego. To zadziwiające, jaką jasność umysłu można mieć w takiej chwili. Jak wtedy, w Afganistanie albo w Kongu, gdy został wraz ze swoimi ludźmi otoczony przez liczniejszy oddział złożony z naćpanych, gotowych na śmierć bojowników. Ci, którzy się zbliżali, nie byli naćpani ani gotowi na śmierć, za to umierała ich cywilizacja. Cywilizacja, której bronił przez całe życie. Znalazł się po niewłaściwej stronie historii, wie o tym, ale w tej chwili nie miało to już żadnego znaczenia. Trzymał w ręku swój los. O tak, teraz brzmiało to bardzo adekwatnie: czuł, jak ostrza drutu wbijają mu się w dłonie, jak kapie krew. Wystarczy jedno szybkie pociągnięcie i będzie po sprawie. O czym w tej chwili myśleli? On myślał o tym, że to i tak nie jego czasy_.Pełnia
Pełnia. Jak w filmach klasy Z, które uwielbiał. Historie o zombi i wampirach. Ale wampirów nie było. Ani zombi. Było coś znacznie gorszego: za nim, niedaleko, gdzieś w lesie.
Źle mu się oddychało w tym skórzanym czymś na głowie. Kiedy wyciągnęli go z bagażnika i stanął, mrugając, oślepiony blaskiem latarek i reflektorów, zdążył zobaczyć ich twarze. Przez ułamek sekundy, nie więcej. To wystarczyło, by zrozumiał. Błysk w ich oczach uświadomił mu, że to nie zabawa. Albo może i tak, zabawa, ale… śmiertelna.
Puścili go przodem. Las tonął w ciemnościach. Pomyślał, że ma szczęście. I to jakie! Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Przetrzymywali go w miejscu cuchnącym łajnem, zwierzętami i skórą, w którym zza jakichś drzwi słyszał pobrzękiwanie metalu, rżenie koni i stukot kopyt. Znał te dźwięki tylko z telewizji. Nigdy nie widział konia na żywo.
Potem zamknęli go w bagażniku dużego samochodu pachnącego nowością. I wieźli – przez godzinę, może dwie. A następnie wypuścili w środku lasu. Las okrywał pagórki, noc okrywała las, a jego myśli okrywał strach. Ten strach miał głos – był nim dźwięk jego strwożonego oddechu i walącego serca – oraz zapach – zapach jego potu i tej śmierdzącej rzeczy, którą miał na głowie; miał również kolor – czarny kolor lasu, czarny kolor duszy tych mężczyzn, czarny kolor jego skóry.
Uciekał… Przeskakiwał przeszkody, wspinał się, upadał, wstawał i biegł dalej… Biegł co tchu, po drodze czepiając się gałęzi, przeskakując strumyki ciurkające pod liśćmi, potykając się w ciemności o korzenie i skały. Jeszcze nie zwichnął kostki, ale pewnie wkrótce to nastąpi. To, co włożyli mu na głowę, dusiło go, ale nie mógł się uwolnić z powodu rzemienia zaciśniętego pod brodą. Nie miało nawet otworu na usta. A w środku cuchnęło zwierzęciem i rzygowinami. Mrugał, ponieważ pot spływający z czoła palił mu oczy. Miał coraz cięższe nogi i kłuło go w boku. Nie przywykł do biegania, tym bardziej po lesie. Znał tylko swoje miasto, swoje klatki schodowe, korytarze i punkty dilerskie. Pocił się jak świnia. A przecież był nagi i gdy biegł coraz bardziej niezdarnie, raniąc kolana i stopy o kamienie, jądra dyndały mu między udami. Powinien marznąć – był koniec października i panował lodowaty chłód. Ale od biegu i strachu wrzała w nim krew, a wokół jego dziwnie opakowanej głowy w pudrowym blasku księżyca unosiły się pasma pary.
Nagle nad głową, przez dziury w tym skórzanym czymś, między ścianami wysokich, czarnych drzew, dostrzegł oślepiający blask, kulę mglistego światła, która rozjaśniała nocne niebo jak potężny reflektor. Mieniącą się poświatę, która go poprowadzi. Znowu nabrał nadziei. Szalonej nadziei. Ktoś tam jest – jakiś dom, pomoc…
W ciemnościach u stóp zbocza za jego plecami, tam, skąd przyszedł, znowu rozległy się męskie głosy. Ze strachu prawie zwymiotował. Przyśpieszył, ale kwas mlekowy zgromadzony w mięśniach czworogłowych go spowalniał. Modlił się, by nie złapał go skurcz – nie teraz! Krew gotowała mu się w żyłach. Hemoglobina, leukocyty, limfocyty. Krew to życie. A on chciał żyć. Kochał życie.
2.30 w nocy. Jedzie podrzędną, coraz węższą drogą wiodącą to w górę, to w dół po pagórkach Ariège, daleko na południe od tuluskiej aglomeracji. Wjeżdża w las i wynurza się z niego, mijając łąki i samotne gospodarstwa, z powrotem wjeżdża do lasu. Krajobraz spowija ciemna noc. Dzień wstanie dopiero za kilka godzin.
Skończył dyżur w szpitalu i wracał do siebie. Kiedy dojedzie, jego żona i dzieci będą już spały, a gdy one wstaną, on będzie spał snem sprawiedliwego. Sprawiedliwego? To się jeszcze okaże. Nie zdejmując rąk z kierownicy, powąchał kołnierz koszuli. Sprezentował jej takie same perfumy jak żonie, ale używała ich zbyt obficie. Ciemność i drzewa przesuwały się za szybami samochodu, gdy brał kolejne zakręty. Był na drodze sam. Widok drzew i zakosów migocących w blasku samochodowych świateł miał w sobie coś hipnotycznego.
Chciał jak najszybciej dotrzeć do domu. Zaczynały mu już opadać powieki. Za mniej niż kwadrans będziesz w łóżku, pomyślał. Szeroko otworzył oczy, potrząsnął głową, rozruszał żuchwę i podkręcił głośnik. Dom Christine od jego domu dzieliło zaledwie dwadzieścia kilometrów, ale i tak włączył muzykę, by przezwyciężyć senność. Stare kawałki, takie jak Traveling Wilburys, Dylan, Harrison, Tom Petty, Roy Orbison i Jeff Lynne. Dobra muza, nienaszpikowana jeszcze elektroniką, niezepsuta przez ledwie opierzonych didżejów. Miał za sobą długi dzień w szpitalu, ale dwie ostatnie godziny spędzone w ramionach Christine dostarczyły mu błogosławionego i kojącego relaksu.
Poznał ją przez Tindera – apkę, dzięki której odbył wiele randek, ale która w zamian napełniała go poczuciem winy i zbrukania. O co tu chodzi? Jaki jest sens tych wszystkich lajków i matchy? Krytyczny głosik w głowie mówił mu, że relacje miłosne – z pornografią i portalami randkowymi w tle – coraz bardziej, przynajmniej w jego wypadku, przypominają targ bydlęcy.
Nie jesteśmy już tylko konsumentami, jesteśmy towarem podlegającym konsumpcji, pomyślał. Towarem, który się konsumuje i wyrzuca. Wiedział, że takie myślenie, podobnie jak jego muzyczne gusta, oznacza jedno: starzeje się. Że choć ma dopiero czterdziestkę, myśli jak staruch, tak samo jak wcześniej myśleli jego – świeć Panie nad ich duszą – rodzice. Żona i dzieci wciąż mu to powtarzali. Tylko Christine mile łechtała jego ego, mówiąc, że jak na faceta w tym wieku ma boskie ciało.
Cholera! Z lasu wyłonił się jakiś kształt i wyskoczył na drogę tuż przed nim. Jeleń! Pierdolony jeleń! Zaklął. Zbyt późno dostrzegł potężne rogi zwierzęcia, które chcąc przejść na drugą stronę drogi, wpadło w strumień samochodowych świateł. Uniósł się na fotelu i stanął na pedale hamulca, ale nie zdołał uniknąć kolizji. W ostatniej chwili przed zderzeniem z samochodem jeleń odwrócił łeb: w powodzi światła mężczyzna ujrzał pełne trwogi, niemal ludzkie oczy.
Uderzenie było potężne – wstrząsnęło całym samochodem w chwili, gdy zahamował z piskiem opon, które zostawiły gumowy ślad na asfalcie. Ciało wielkiego zwierzęcia spadło na maskę, a następnie osunęło się na drogę i znieruchomiało przed zderzakiem.
Natychmiast wysiadł. Spoglądając ponad wgniecioną maską, w blasku reflektorów zobaczył na asfalcie podłużny kształt i jego potężny cień rozciągający się obok. Otworzył usta, brakowało mu powietrza. Wytrzeszczył oczy. Był pewien, że nigdy nie zapomni tego widoku.
Bo to, co leżało na drodze, wcale nie było zwierzęciem. To był człowiek.1
Noc. Las. Światła samochodu. Księżyc na niebie. Smagane blaskiem reflektorów drzewa, mnóstwo drzew. I bardzo mało domów. Od czasu do czasu samotne, pojedyncze gospodarstwa. Zostali wyciągnięci z łóżek o czwartej nad ranem.
– Pusto tu – skomentowała Samira.
Nikt więcej się nie odezwał.
Wibracje telefonu na szafce nocnej wyrwały Servaza z koszmaru, w którym jadł kolację w towarzystwie wszystkich zmarłych spotkanych w swojej policyjnej karierze. W słuchawce usłyszał głos Chabrillaca, nowego szefa policji kryminalnej. Po nocnym telefonie od prokuratora z Foix dyżurny pracownik prokuratury w Tuluzie skontaktował się z policją kryminalną, informując o podejrzanej śmierci na drodze na terenie departamentu Ariège. Młody mężczyzna potrącony przez samochód o 2.30. Wyglądało na to, że wyszedł z lasu i wtargnął wprost pod samochód, kierowca nie mógł nic zrobić.
– Wypadek? – zapytał zbity z tropu, nie całkiem jeszcze obudzony Servaz, zerkając na zegarek.
– Miał głowę jelenia… Był ranny i wszystko wskazuje na to, że… hmm… przed czymś uciekał. A raczej przed kimś.
Servaz natychmiast poczuł się absolutnie przytomny.
– Wypadek? – powtórzyła z niedowierzaniem Samira, gdy zadzwonił do niej pięć minut później.
– Wypadek? – zapytał po chwili Vincent, szeptem, by nie obudzić Charlène.
Samira Cheung i Vincent Espérandieu: dwoje najlepszych ludzi w jego grupie śledczej. Z początku miał problem ze skłonieniem kolegów, by ich zaakceptowali. Samira przypominała wiecznie wkurzoną gotkę, a Vincent zmanierowanego młodzieńca. Ich pojawienie się uruchomiło reakcję łańcuchową w postaci półsłówek, plotek oraz mniej lub bardziej homofobicznych i seksistowskich docinków. Servaz położył temu tamę. Obojgu powierzał coraz więcej odpowiedzialności. Potrafił rozpoznać dobrego detektywa od pierwszego wejrzenia. Teraz mijało dwanaście lat, odkąd Samira i Vincent dołączyli do grupy. Wiele wody upłynęło w rzece. Sięgnął po termos z kawą, który podała mu siedząca na tylnym fotelu Samira. Napełnił swój kubek. Opuścił szybę, zsunął maseczkę i upił łyk. Vincent prowadził. Servaz się pochylił i przez przednią szybę spojrzał na niebo. Towarzyszył im uśmiechnięty, okrągły księżyc.
Zwolnili na widok jasnego blasku zalewającego wielkie drzewa sto metrów przed nimi. Vincent zahamował. Servaza zaskoczyła duża liczba samochodów. Za żółtymi taśmami zauważył jakichś ludzi. Miejsce oświetlały bardzo mocne reflektory. W półcieniu odcinała się jaśniejsza plama namiotu. Zaparkowali na trawiastym poboczu.
– Nie jesteśmy pierwsi – stwierdził Espérandieu, wciąż trzymając ręce na kierownicy. – Można by pomyśleć, że to jakiś zlot służb.
– Co oni odwalają? – zapytała Samira, pochylając się między oparciami. – Biorą nas czy oddają sprawę żandarmerii?
– W każdym razie chyba jeszcze nie widziałem takiego tłumu z okazji zwykłego wypadku na drodze – podsumował Vincent.
Kiedy wysiedli, niebo zasnuwała warstwa chmur i księżyca nie było już widać. Zasłaniając oczy dłońmi przed oślepiającym blaskiem reflektorów, ruszyli w stronę ogrodzenia z taśmy. Servaz pomyślał, że życie jest jak te reflektory: to krótki błysk między dwiema wiecznymi nocami. Świeci przez krótką chwilę, a potem gaśnie. Pozostaje tylko wspomnienie blasku. Które w końcu również wygasa.
Zobaczył, że żandarmi, którzy stawili się jako pierwsi, wykonali swoją robotę szybko i porządnie. Podzielili obszar na trzy strefy, których niewidoczne granice wyznaczała obecność różnych specjalistów: strefa pierwsza obejmowała miejsce samego wypadku, stał w niej samochód, który badali jeszcze technicy w białych kombinezonach; w strefie drugiej znalazł się kawałek lasu – to stamtąd musiał nadejść młody człowiek, a teraz przeczesywali ją skrupulatnie ludzie odziani w inne kosmiczne stroje; i wreszcie w strefie trzeciej, na uboczu, zgromadziła się reszta personelu i funkcjonariusze wyższego szczebla.
Servaz pomyślał, że strefa pierwsza musiała ucierpieć wskutek interwencji służb ratunkowych. Nie było to zresztą miejsce zbrodni w ścisłym znaczeniu tego słowa. To, co najważniejsze, było gdzie indziej: w lesie. Tam, gdzie rozegrał się pościg za chłopakiem, nagonka – jeśli rzeczywiście mieli do czynienia z polowaniem.
Tak czy inaczej postarali się – z tym namiotem, reflektorami, potężną brygadą techników i funkcjonariuszy. Poczuł, jak w żyłach buzuje mu adrenalina, a jego ciekawość jeszcze się wzmogła: musiało się tu wydarzyć coś wyjątkowego. Nie wyciąga się tylu osób z łóżek bez powodu.
Idąc w kierunku grupy złożonej z żandarmów i innych przedstawicieli organów ścigania, wśród postaci stojących w blasku reflektorów rozpoznał nowego prokuratora z Tuluzy Guillaume’a Drecourta, który wcześniej pracował w Besançon. W wywiadzie przeprowadzonym niedawno przez jednego z lokalnych dziennikarzy wyznał on, że w młodości wahał się między prawem a karierą trenera sportowego. I że w związku z tym ma ducha zespołowego. Ciekawe, czy ten jego duch rozciąga się na policję, pomyślał Martin.
Prokurator patrzył na zbliżającego się Servaza z nieskrywanym zainteresowaniem. Świdrujące spojrzenie szarych oczu. Okrągłe okulary, maseczka.
– Komendancie – powitał go.
– Panie prokuratorze.
– Panie prokuratorze, zaczęliśmy już sporządzać protokół z oględzin, czekamy na pana decyzję – odezwał się stojący obok oficer żandarmerii.
Prokurator spojrzał na niego, a następnie na Servaza.
– Dużo słyszałem o panu i o pana grupie, komendancie.
– A to kapitan Espérandieu i porucznik Cheung – odparł Martin. – Możemy prosić o krótki raport sytuacyjny?
Odwrócili się w stronę oficera żandarmerii, który machnął ręką w kierunku pobocza obok uszkodzonego samochodu.
– Chłopak wybiegł z lasu, tam – powiedział przez maseczkę. – Kierowca – oficer wskazał na mężczyznę, który siedział na składanym krześle pod oświetlonym namiotem i pił parującą kawę z kubka – nie zdążył zahamować. Uderzył w niego i ciało upadło na drogę. Ofiara miała na głowie… głowę jelenia zapiętą z tyłu na zamek błyskawiczny i przywiązaną pod brodą rzemieniem.
Servaz się wzdrygnął.
– Głowę jelenia? Gdzie ona jest? – zapytał.
– Ratownicy musieli ją zdjąć, kiedy próbowali go reanimować. Na pewno przy okazji zostawili na niej ślady. Zabezpieczyliśmy ją. Jest jeszcze tam, pod namiotem. Zadeptali też mocno pierwszą strefę.
Jak na budowie, pomyślał Servaz, rozglądając się dookoła, po raz kolejny zaskoczony liczebnością sił porządkowych. Na pewno zdjęli odciski palców załogi karetki, żeby w odpowiednim czasie wyeliminować je spośród śladów zebranych w pierwszej i drugiej strefie.
– Kiedy chłopak wypadł mu przed maskę, kierowca w pierwszej chwili pomyślał, że to zwierzę. Jest w szoku – ciągnął oficer.
– Co tutaj robił o tej porze?
– Miał nockę w szpitalu. Jest pielęgniarzem. Wracał do domu.
– Powiedziano mi, że chłopak uciekał. Wiadomo przed czym?
– Zobaczy pan – powiedział żandarm. – W każdym razie to… delikatna sprawa.
– Ach tak? Dlaczego?
– Zobaczy pan – powtórzył tamten.
Servaz wyobraził sobie opisaną scenę. Noc. Światła samochodu. Las. Przed samochód wypada postać z głową jelenia, niczym jakiś mitologiczny stwór. Kierowcy nie udaje się jej ominąć. Na widok tego zjawiska jest zaskoczony, ale też zafascynowany. Martin zadrżał. Nagle zachciało mu się palić, wyjął z kieszeni paczkę papierosów i przypomniał sobie, że ma na twarzy maseczkę. Era wirusa. Czas kary, śmierci, oczyszczenia, którego symbolem stała się maseczka. Noszona niczym knebel, znak rozpoznawczy antyseptycznego, zagubionego, zaszczutego społeczeństwa, któremu nałożono kaganiec.
– Panie prokuratorze, co robimy? – nalegał przedstawiciel żandarmerii. – Czas ucieka. Moi ludzie są gotowi, żeby…
– Ponieważ byliście tutaj pierwsi i zebraliście zeznania od kierowcy, zlecam wam śledztwo w sprawie samego wypadku – odpowiedział prokurator. – Natomiast grupę komendanta Servaza oficjalnie proszę o zbadanie wszystkiego, co dotyczy ewentualnych sprawców porwania, uwięzienia, tortur i usiłowania zabójstwa tego chłopaka, gdy tylko zostanie zidentyfikowany. Otwieram śledztwo. Liczę na dobrą współpracę między wami.
Servazowi nie umknęła zachmurzona mina żandarma.
– Vincent, sprawdź, czy technicy wszystko dokładnie fotografują. Samira, zajmiesz się procedurami. Zbierasz zapieczętowane dowody, robisz album ze zdjęciami z miejsca zbrodni, sprawdzasz czy protokoły są w porządku.
– Będą – ofuknął go oficer żandarmerii. – Moi ludzie nie mają w zwyczaju fałszować protokołów, komendancie.
– Jestem tego pewien – odpowiedział dyplomatycznie.
Spojrzał na uszkodzony samochód. Przed maską przy zwłokach kucała jakaś postać. Znał ją: doktor Fatiha Djellali. Patolożka z Wydziału Medycyny Sądowej Szpitala Uniwersyteckiego w Tuluzie. Profesjonalistka pod każdym względem. Kompetentna. Oddana. Dobry znak.
Postawił kołnierz płaszcza. Temperatura spadła w okolice zera. Wkrótce będzie listopad, miesiąc zmarłych i chryzantem. Początek sezonowych depresji.
Włożył kombinezon, rękawiczki i ochraniacze na buty, po czym wszedł do pierwszej strefy i ruszył w stronę lekarki. Zmrużył oczy; wciąż włączone światła samochodu oślepiały go, ale już zaczynał rozróżniać szczegóły. Nagie ciało leżało na boku, wprost na asfalcie. Fatiha Djellali kucała nad nim i badała jego plecy, przyświecając sobie latarką do nurkowania – Servaz wiedział, co to za przedmiot, ponieważ widział już Fatihę przy pracy. Latarka była wodoszczelna, ultramocna i bardzo ekonomiczna. Nagle zrozumiał, dlaczego żandarm powiedział, że sprawa jest delikatna. Nie, to nie była tylko gra świateł i cieni; młody człowiek miał czarną skórę.
– Cześć – przywitał ją.
– Cześć, Martin.
Pochłonięta pracą nawet nie podniosła głowy. Kiedyś, zanim poznał Léę, mało brakowało, by zaczęli się spotykać. To on się wahał. Fatiha Djellali była jedną z najbardziej atrakcyjnych kobiet, jakie znał, i miała bardzo miły sposób bycia. Ale była też, jak nazywali ją niektórzy policjanci, „boginią umarłych”. Podobnie jak Martin żyła w bliskości z nimi. Podobnie jak on przynosiła do domu pewne obrazy. Nie był pewien, czy dzielenie codzienności z tą kobietą byłoby dla niego najlepszym sposobem na walkę z własnymi demonami, czy pozwoliłoby mu trzymać je na dystans. A potem do jego życia wkroczyła Léa – ze swoją wesołością, energią, człowieczeństwem i prawością – i wszystkich pogodziła¹.
– Co o tym sądzisz? – zapytał.
– Pewnie się nie pomylę, jeśli powiem, że zginął na miejscu wskutek uderzenia o jezdnię. Ale najpierw został potrącony przez samochód: na masce i zderzaku jest krew. I ma poranione stopy, to znaczy, że musiał dość długo biec przez las.
Mrużąc oczy, spojrzał w stronę oświetlonego ostrym blaskiem ciała. Zwrócił uwagę na dłonie chłopaka, które patolożka zapakowała w przezroczyste torebki.
– Czy ktoś pobrał odciski linii papilarnych?
Pokręciła głową.
– Jeszcze nie. Nie ma mowy o pobieraniu próbek ani żadnym innym działaniu, które mogłoby spowodować przypadkowe skażenie, dopóki nie zbadam opuszek palców i paznokci.
Wiedział, jaka jest zasadnicza i nieprzejednana w tych sprawach.
– Ale jeśli nie znajdziemy ubrań ani papierów i tak trzeba będzie pobrać odciski – zaoponował. – Można by zastosować nieinwazyjną technikę, jak proszki, które nie uszkadzają DNA. Albo po prostu zrobić zdjęcie…
– Martin, na tym etapie nikt poza mną nie dotyka tego ciała – ucięła. – Odciski pobierzemy po sekcji. Ale nikt nie tknie tych rąk, dopóki nie zbadam palców i paznokci, jasne? Żeby się nie okazało, że wstawałam w środku nocy na darmo.
Cała Fatiha. Miała własny kodeks postępowania i nikomu nie pozwalała go naruszać. Servaz spotykał już mniej skrupulatnych lekarzy sądowych. Zdusił westchnienie. Zasadniczo cieszył się z jej profesjonalizmu, ale tym razem chętnie zyskałby na czasie.
– Pełnia – powiedziała nagle.
– Tak, zauważyłem – odparł, wznosząc oczy ku nocnemu niebu.
– Księżyc myśliwych.
– Co masz na myśli?
– Przypadająca dzisiaj pełnia to księżyc myśliwych. Tak się nazywa październikową pełnię, ponieważ kiedyś ułatwiała ona polowanie na wędrowne ptaki. Tradycyjnie następuje po wrześniowej pełni plonów. Ale rok dwa tysiące dwudziesty jest wyjątkowy pod każdym względem: zamiast dwunastu pełni mamy trzynaście. Z czego dwie w październiku. Księżyc myśliwych – powtórzyła.
Przypomniał sobie, że w mitologii greckiej Artemida, bogini łowów, była również boginią księżyca. Przeszedł go dreszcz.
– Myślisz, że to zbieg okoliczności? – zapytał.
– Ja tu nie jestem od myślenia, to wasza robota.
– Z tego, co słyszałem, chłopak przed czymś albo przed kimś uciekał. Czyli w sumie ktoś na niego… polował. Wiesz, skąd się wzięła ta hipoteza?
Skinęła głową.
– Patrz.
Skierowała snop światła latarki na jedną z łopatek. Pod lewym obojczykiem widać było ranę: wystawał z niej metalowy szpikulec, który lśnił w potężnym blasku. Servaz przykucnął.
– Co to ma być? Strzała?
– Raczej bełt…
Poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba.
– Nieźle, co? A to jeszcze nie wszystko – dodała. Odłożyła latarkę i chwyciła ciało za ramiona. – Pomóż mi.
Razem powoli, ostrożnie odwrócili zwłoki. Położyli je na plecach, na płachcie rozciągniętej bezpośrednio na żwirku i asfalcie. Fatiha najpierw skierowała snop światła na twarz mimo że reflektory już ją oświetlały.
Servaz zamarł. Martwe źrenice. Oczy, które ledwie zdążyły zobaczyć życie, a już musiały się z nim pożegnać: chłopak nie miał nawet dwudziestu lat. Fatiha przesunęła strumień światła latarki po podbródku i gardle aż do klatki piersiowej, która wyraźnie odznaczała się pod skórą, ponieważ ofiara była bardzo szczupła.
Martin poczuł się zaskoczony, a nawet oszołomiony. Na tym etapie starał się nie myśleć, nie snuć hipotez, nie wyciągać pośpiesznych wniosków. Na piersi młodego człowieka ktoś wyrył słowo
SPRAWIEDLIWOŚĆ.
1.
Zob. Bernard Minier, _Siostry_ (2018) i _Dolina_ (2020), obie książki w przekładzie Moniki Szewc-Osieckiej, wydane przez Dom Wydawniczy REBIS.2
Powoli posuwali się naprzód wśród zarośli i drzew. Samira dołączyła do niego i szli trasą wyznaczoną w lesie przez techników, którzy – aby ocalić ślady przed zadeptaniem – od pnia do pnia, mniej więcej równolegle, rozciągnęli dwa pasy lśniącej żółtej taśmy. Reflektory oświetlały znajdujące się między taśmami plamy krwi i połamane gałęzie oznaczone również żółtymi, ponumerowanymi tabliczkami. Wszystko było wilgotne; po przejściu trzydziestu metrów miał przemoczone nogawki. Kawałek dalej zabrakło przewodu do reflektorów i ich miejsce zajęły umieszczone na masztach, zasilane bateriami słonecznymi świetliste kule, które wisiały na tle czarnego nieba jak martwe księżyce.
Jeszcze dalej, w odległości około pięciuset metrów, nie było już ani kul, ani taśmy. Technicy, którym skończył się sprzęt, porozstawiali tylko plastikowe tabliczki w miejscach, w których znaleźli ślady; przez ciemny las wiodła więc jaśniejsza ścieżka zrobiona z żółtych bojek, niczym z kamyczków Tomcia Palucha.
Wkrótce doszli do strumienia, który płynął u stóp stromego zbocza i wśród zarośli dostrzegli dwóch techników, którzy latarkami oświetlali drugi brzeg. Servaz zobaczył odciśnięte w błocie głębokie ślady. Bosych stóp, ale także butów. Technicy fotografowali je i mierzyli. Jeden z nich podniósł się i przeszedł obok Martina i Samiry. Być może wracał po zestaw do robienia odlewów.
Servaz pokazał legitymację.
– Tylko dorośli mężczyźni – oświadczył drugi z techników, wskazując na ślady. – Mniej więcej od sześciu do dziesięciu. I jedna dużo lżejsza osoba bez butów.
Miał na sobie biały kombinezon i białą maseczkę, ochraniacze na buty i dwie warstwy niebieskich nitrylowych rękawic: wyglądał jak zagubiony naukowiec na niegościnnej planecie.
– Dalej też są ślady? – zapytał Servaz, odgarniając gałąź i delikatnie stawiając stopę na płaskim kamieniu pośrodku strumyka.
Woda śpiewała i pląsała, połyskując w blasku latarki. Strumień wyżłobił tunel wśród roślinności.
– Tak, ciągną się jakiś kilometr.
Nagle na sąsiednim kamieniu Servaz dostrzegł kształt przypominający martwą żabę. Leżała nieruchomo na brzuchu, z wielkimi tylnymi odnóżami rozłożonymi pod kątem prostym. Poczuł dziwną fascynację, widok tego małego płaza go poruszył. Jakby to nic nieznaczące stworzenie domagało się miejsca w wielkim łańcuchu życia i śmierci.
Ruszyli dalej. Przez niemal nieprzeniknione sklepienie z gałęzi i listowia nad ich głowami prześwitywało księżycowe światło. Znajdowali się poniżej drogi i nie dochodził tutaj żaden dźwięk. Uderzyła go ta cisza. Wreszcie, kawałek dalej, zobaczyli innych techników w białych kombinezonach.
Położoną w środku lasu okrągłą, otwartą na nocne niebo polanę zalewał księżycowy blask. Panował tu klimat nieokreślonej grozy i Servaz poczuł, że ogarnia go dziwny niepokój.
– Co tam macie? – zapytał, znowu pokazując legitymację.
– Tutaj kończą się ślady – oznajmił jeden z astronautów. – Od tego miejsca zaczął biec. Uciekał w kierunku, z którego przyszliście – dodał, wskazując na czarny las za ich plecami.
Następnie technik zwrócił ich uwagę na to, że trawa na pogrążonej w onirycznej, niebieskiej poświacie polanie w niektórych miejscach jest wgnieciona i wskazał na alejkę wchodzącą w las po drugiej stronie.
– Stało tu kilka samochodów. Ofiara musiała wysiąść z jednego z nich. Przyjechały stamtąd. Ta ścieżka prowadzi do innej drogi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki