- W empik go
Polowanie na łosia - ebook
Polowanie na łosia - ebook
W życiu mężczyzny zazwyczaj przychodzi ten znany, owiany mitami moment, zwany kryzysem wieku średniego. U Edwarda Wołłejko przyszedł pod postacią… Łosia. A tak naprawdę trofeum myśliwskiego z pobliskiego bazaru. Ten dziwaczny zakup sprowokował Edwarda do stania się członkiem klubu łowieckiego i spełniania swoich fantazji o przygodzie godnej jego szlacheckiego pochodzenia. Wszystko to jednak było tajemnicą, a tajemnica skrywana przed żoną to zawsze zły pomysł… Zwłaszcza, jak zrodzi to wielkie nieporozumienie, które tylko podsyci spiskowe domysły żony i jej dwóch przyjaciółek.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367357449 |
Rozmiar pliku: | 376 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teraz
– Gabrielo, apeluję do ciebie! – Alicja jak zwykle była najbardziej opanowaną osobą pod słońcem, kiedy w tym samym czasie w Gabrysi krew wrzała, a na myśl przychodziły najbardziej wymyślne sposoby popełnienia zbrodni doskonałej na własnym małżonku albo, jeszcze lepiej, na jego potencjalnej kochance.
– Alka, już skończyłabyś z tymi swoimi drętwymi tekstami. Dziewczynie świat się wali, a ty ciągle tylko apelujesz. Nie jesteśmy tu na spotkaniu kółka różańcowego! – Grażyna westchnęła ciężko.
Oczywiście obie z całych sił wspierały przyjaciółkę, ale te dystyngowane powiedzonka Alicji działały dziś na Grażynę jak płachta na byka. Przynajmniej ten jeden raz mogłaby sobie odpuścić i zająć się tym, czym naprawdę powinna. A było jasne jak słońce, że dziś miały trzymać Gabryśkę za rękę i pozwolić się jej wypłakać, a jutro ustalić plan dalszego działania. A tymczasem to jej „apeluję do ciebie” spowodowało tylko, że przyjaciółka zaniosła się jeszcze większym płaczem.
– Przecież wcale nie jest powiedziane, że cokolwiek się stało, i może Gabriela niepotrzebnie wylewa łzy. – Alicja próbowała się bronić w znanym sobie stylu. – I z łaski swojej nie nazywaj mnie Alką, przecież wiesz, jak bardzo tego nie lubię.
Aż wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Grażyna doskonale wiedziała, że Alicja nienawidzi zdrobnień, zgrubień i innych wariacji językowych, więc nazwała ją „pieszczotliwie” Alką z niekłamaną satysfakcją. Jeśli nie potrafi wspierać przyjaciółki, nie zasługuje na szacunek.
– Co ja mu takiego zrobiłam? – Gabrysia wciąż chlipała, jakby zupełnie głucha na to, co właśnie stwierdziła Alicja. – Przecież jestem dobrą żoną, dogadzam mu, obiadki gotuję, do pracy chodzę, piorę, sprzątam, dwójkę dzieci mu nawet urodziłam. I jeszcze pielęgnuję tego jego szlacheckiego świra, a on mnie tak po prostu, z pierwszą lepszą…
– Gabrielo… – Alicja podniosła palec, ale natychmiast opuściła go z powrotem i już nawet nie dokończyła swojego powiedzonka. Przecież to było absolutnie niemożliwe, żeby Edward znalazł sobie młodszą. Ba, Alicja nie wyobrażała sobie, żeby znalazł sobie jakąkolwiek inną kobietę, na którą zechciałby zmienić Gabrielę.
Tak naprawdę nigdy wcześniej nie spotkała lepiej dobranego małżeństwa. Uzupełniali się właściwie w stu procentach, sama często nawet zazdrościła (ale niezawistnie) im tej małżeńskiej zgody. Wyglądali razem absolutnie pięknie i przez lata wspólnego pożycia upodobnili się nawet fizycznie. Jak to mówią: kto z kim przestaje…
Mieli podobne uśmiechy, wypowiadali się w podobny sposób i choć oboje używali przy tym słów powszechnie uznawanych za wulgarne, Alicja była w stanie przyznać, że bywało to nawet urocze. A teraz miało się okazać, że Edward, TEN Edward, tak po prostu znalazł sobie zupełnie inny obiekt zainteresowania. To po prostu nie mogła być prawda i Alicja była tego niemal pewna.
Oczywiście była gotowa wspierać Gabrielę ze wszystkich swoich sił, ale przede wszystkim chciała najpierw wyperswadować jej te strasznie brzmiące przypuszczenia. Zupełnie nie podobało jej się, że Grażyna tylko utwierdzała przyjaciółkę w przekonaniu, że dobrze myśli i że do zdrady ze strony Edwarda jednak mogło dojść. Cóż, będzie musiała sobie z Grażyną poważnie porozmawiać.
– Nie rycz, młoda, sprawdzimy tego twojego Edka i w razie czego ubijemy gada. – Była gotowa na każdą ewentualność.
Gabrysia znów zaniosła się szlochem.
– Ale ja go kocham! I dzieci go kochają! A on tak po prostu mnie zdradził. Tyle lat razem, tyle przeszliśmy, dom, dzieci, to przecież nie może być prawda!
– Oczywiście, że nie jest prawda… – zaczęła znowu Alicja, ale popatrzywszy na złowrogą minę Grażyny, natychmiast się uciszyła. Zdecydowanie mają sobie do wyjaśnienia kilka zasadniczych kwestii.
– Prawda czy nie, znajdziemy tę małpę. Zobaczysz. – Widać było, że Grażyna jest zdecydowanie w swoim żywiole. – A jak ją znajdziemy, to nie ręczę za siebie. I on,
i ona…
– Nie chcę, żeby mu się stała jakakolwiek krzywda. – Gabrysia wyła tymczasem dalej. – Chcę, żeby było jak dawniej.
– To ubijemy tylko ją. – Grażyna wzruszyła ramionami. – Choć ta choroba i tak może postępować.
– Jaka znowu choroba? – Gabrysia chwilowo otrząsnęła się z letargu.
– No Edka choroba. Kręgosłupa.
Obie kobiety popatrzyły na Grażynę badawczo. O czym ona znowu mówi? Ta wywróciła znacząco oczami.
– Bo u faceta to jest taki stan chorobowy kręgosłupa. Znaczy: dupa na boku, he, he, he. – Roześmiała się z własnego żartu.
W pokoju zaległa niepokojąca cisza. Alicja wbiła nienawistny wzrok w koleżankę, a Gabrysia po pierwszym szoku jeszcze bardziej, głośniej i donośniej się rozpłakała.
– No dobra, sorry, Gabryśka. – Grażyna w mig połapała się, że znowu, jak zwykle, palnęła coś bez sensu. – Nie chciałam cię bardziej zdołować. Znajdziemy tę łajzę, obiecuję. A ty już nie rycz, bo spuchniesz i będziesz wyglądać jak norka.
Na szczęście Gabrysia tak bardzo zajęta była upłynnianiem swojego żalu w postaci łez, że nie usłyszała ostatniej uwagi przyjaciółki. A na punkcie wyglądu była chyba jeszcze bardziej wrażliwa niż na punkcie własnego męża, który tymczasowo okazał się nikim innym, jak tylko zdradziecką świnią.2.
Trzy miesiące
wcześniej
Edward Wołłejko, herbu Gryzipiór, czuł, że stacza się w przepaść. W jego marnym życiu nie działo się nic i właśnie ten fakt przyprawiał go ostatnio o niekończący się ból głowy. Dwa tygodnie temu skończył okrągłe czterdzieści lat i właśnie zdał sobie sprawę, że przez ten czas nie osiągnął właściwie zbyt wiele. Nie, żeby oczekiwał od siebie nie wiadomo jakich wyników, nigdy nie marzył nawet o wielkiej karierze, ale poza standardowym założeniem rodziny, spłodzeniem dwójki dzieci, które zresztą i tak od samego początku były podobne wyłącznie do własnej matki, i kupieniem niewielkiego mieszkania na peryferiach miasta (oczywiście na kredyt, który będą z Gabrysią spłacać do emerytury), nie miał na koncie nic spektakularnego. Wiadomo, że cieszył się z tego, co miał, ale jednocześnie czuł coraz bardziej ogarniającą go pustkę i przygnębienie. Jego przodkowie w tym wieku mieli dużo więcej osiągnięć, spełniali swoje marzenia, ale też walczyli o honor, sprawy wielkiej wagi, a nawet o własną
ojczyznę.
A on? Nie miał o co walczyć. Jego życie było zwyczajne do bólu i toczyło się spokojnym rytmem od co najmniej piętnastu lat. Wiadomo, że narodziny dzieci trochę burzyły tę zwyczajność, ale mimo wszystko nie zdarzyło się nic, z czego Edward mógł być tak po prostu dumny.
Uwielbiał czytać o dziejach swoich przodków. Miał szlacheckie pochodzenie i nawet własny herb, który z jednej strony wprowadzał w jego życie element niezwykłości, a z drugiej uwierał go okrutnie. Bo wiadomo, że z takim pochodzeniem wiążą się nie tylko przywileje, ale też, a może nawet przede wszystkim, ogromne obowiązki. I Edward czuł na barkach ten ciężar własnego herbarza, a w głowie ciągle tłukła mu się myśl, że tak naprawdę swoim zwyczajnym życiem przynosi rodowi jedynie wstyd.
Rodzina Wołłejków była niegdyś jedną z najbardziej rozpoznawalnych na Podlasiu rodzin szlacheckich. I choć Edward kiedyś dopatrzył się, że to zwykła gołota, nie do końca wierzył tego typu przekazom. Zresztą nawet jeśli tak by rzeczywiście było, nie zmieniałoby to faktu, że był związany z nimi w pełni szlacheckim nazwiskiem. Szlachta to szlachta i tego z rodowodu nie sposób tak po prostu wymazać.
Nie przypominał sobie, żeby krewni zostawili mu jakikolwiek, nawet najmniejszy, kawałek ojcowizny, zresztą sam nigdy nie był w tamtych okolicach, ale obiecał sobie, że kiedyś przejedzie się na drugi koniec Polski choćby po to, żeby na własne oczy zobaczyć miejsca, w których żyli jego pradziadowie. Póki co na Podlasie nie było mu po drodze z przyczyn praktycznych i finansowych. Oczywiście kiedyś odważył się napomknąć Gabrysi, że może wybraliby się w historyczną podróż śladami jego rodu, że byłaby to doskonała przygoda dla dzieciaków, a i on sam mógłby dogłębniej poznać własną przeszłość, ale jego żona nie była skłonna poświęcić nawet jednego dnia ze swojego urlopu na włóczenie się po starych cmentarzach i, jak mówiła, „grzebaniu się w starociach”.
Gabrysia zdecydowanie bardziej wolała Malediwy albo przynajmniej coraz bardziej popularną Majorkę, ale ponieważ nie miał żadnej rodziny na Malediwach, którą mogliby odwiedzić, a na hotel tymczasowo nie było ich stać, i tak ostatecznie każdy urlop spędzali na daczy należącej do rodziców jego żony. Bo skoro Gabrysia nie mogła spełnić marzeń o wakacjach na skąpanych słońcem wyspach, Edward solidarnie porzucił marzenia o wyprawie na podbój Podlasia. Cóż, kiedyś może mu się jeszcze uda.
Tymczasem zastanawiał się, co zrobić z tym swoim nudnym życiem. Bo że coś zrobić należało, był w stu procentach pewny. Czterdzieści lat to wcale nie takie byle co. Kiedyś w tym wieku ludzie już umierali, i to najczęściej ku chwale ojczyzny, a on dopiero zaczynał formułować swoje cele na drugą połowę życia.
Zawsze myślał, że ta sławna czterdziestka to nic takiego, ot, kolejne zwyczajne urodziny, zupełnie jak co roku. Ale kiedy w końcu sam osiągnął pułap przeżytych czterdziestu lat, prawie namacalnie czuł, jak w jego umyśle otwierają się kolejne klapki. Z jednej strony nigdy nie czuł się lepiej z samym sobą, miał moc, chęci i swego rodzaju dojrzałość, a z drugiej właśnie zjeżdżał po ślizgawce życia i czuł, że jeśli teraz tego nie zatrzyma, to potem będzie już tylko gorzej. Gabrysia miała lepiej, bo ta myślowa huśtawka czekała ją dopiero za kilka ładnych lat. Szczęściara.
Kiedy popatrzył na wiszącą w centralnym punkcie salonu wypchaną głowę łosia z ogromnym porożem, wtedy właśnie zrozumiał, że wie już, co powinien ze sobą zrobić. Po raz pierwszy poczuł w sobie prawdziwy zew natury i dostrzegł to, czego nie zauważał przez te wszystkie lata. I postanowił, że choćby nie wiem co się wydarzyło, zrobi wszystko, by odmienić swoje życie. Bo to mu się zwyczajnie należało.
Od dziś wszystko się zmieni, a on sam przestanie w końcu przynosić wstyd swoim przodkom. A i teraźniejsza rodzina może wreszcie zacznie być z niego dumna. Dość już bycia wydmuszką prawdziwego szlachcica, udowodni sobie i innym, że zasłużył na herb Gryzipióra i że jest godny nazywać się Wołłejką.