-
nowość
Polowanie na meteor - ebook
Polowanie na meteor - ebook
Co się dzieje, gdy dwóch amerykańskich astronomów-amatorów obserwuje w tym samym czasie nowe ciało niebieskie? Obaj są równie dumni i obaj twierdzą, że to oni dokonali tego odkrycia. I tak Sydney Hudelson i Dean Forsyth, niegdyś pozostający w doskonałych stosunkach, z dnia na dzień stają się wrogami – a pierwszy z nich odmawia ręki swojej córki bratankowi drugiego. Wrogość osiąga punkt kulminacyjny, gdy Obserwatorium Paryskie ogłasza, że jądro meteorytu składa się z czystego złota. Co się dzieje, gdy genialny, ale roztrzepany francuski wynalazca postanawia przyciągnąć tę ogromną masę cennego metalu na Ziemię? Zephyrin Xirdal wydobywa spośród swoich niezliczonych wynalazków generator „neutralnego prądu spiralnego”, posiadający niesamowitą moc wyrzucania w przestrzeń kosmiczną cylindra całkowitej próżni. Finansowany przez swojego sponsora, bankiera Lecœura, naukowiec stopniowo przyciąga bolid w kierunku pustynnego terenu, zakupionego na wyspie Upernavik w Grenlandii. Jednak zbliżający się upadek wędrującego ciała powoduje napięcia międzynarodowe, a wielkie mocarstwa wysyłają swoje okręty wojenne do portu w Upernavik. Tymczasem ceny złota na giełdzie spadają, a bardzo sprytny Lecœur dokonuje ogromnych zakupów. Generator doskonale spełnia swoje zadanie i ogromna rozżarzona kula rozbija się na wyspie. Hudelson, który zbliżył się zbytnio, upada, powalony przez żar, ale zostaje uratowany przez Forsytha, który nie może znieść widoku śmierci swojego starego przyjaciela. Xirdal, zniesmaczony narastającą chciwością i poruszony cierpieniem rozdzielonych narzeczonych, używa swojego urządzenia, aby odepchnąć w morze złotą kulę, która natychmiast się rozpada. Gdy przedmiot pożądania znika, wszystko wraca do normy: rodziny godzą się i urządzają wesele, pancerniki wracają, a roztropny bankier sprzedaje wszystkie swoje akcje z zyskiem. Genialny wynalazca wraca do domu, aby kontynuować inne fascynujące eksperymenty, jedyne, co naprawdę interesuje go w tym dekadenckim świecie.
Dodatkowe informacje: Dzieło pośmiertne zmienione przez Michela Verne’a; Zéphyrin Xirdal jest postacią dodaną, nieobecną w pierwszej wersji.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67876-85-8 |
| Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść o meteorze ze złota, który dostał się na orbitę Ziemi i zaczął zaprzątać umysły jej mieszkańców, Juliusz Verne napisał w 1901 roku. Był już wówczas prawie zupełnie niewidomy. Nie przestał jednak pracować. Zapełniał kolejne kartki przy pomocy specjalnej linijki, która pomagała mu trzymać się granic papieru. Po nierównym piśmie widać, jak się męczył. Ale się nie poddawał. Tworzył do końca swych dni.
W napisanej z takim trudem powieści na plan pierwszy wysuwały się dwa wątki – małżeństwo i pogoń za pieniędzmi. Choć Juliusz Verne był zafascynowany Ameryką, pod koniec życia ewidentnie zaczął się dystansować od panujących za wielką wodą stosunków społecznych. Rozluźnienie obyczajów, emancypacja kobiet, królowanie kapitału – wszystko to zostało w „Bolidzie” co najmniej wykpione, jeśli nie skrytykowane. Autor „Niezwykłych Podróży” dopuścił do głosu swój konserwatyzm, jakiemu hołdował przez całe życie, mimo ciekawości świata i całkiem postępowych idei, które propagował w swoich utworach. A może to nie zachowawczość wybrzmiewała w owej powieści, tylko tęsknota za niespełnionym? Wiemy dziś dużo o życiu uczuciowym pisarza, jego małżeństwie z rozsądku, romansach oraz sprawach finansowych. Złoto jako przekleństwo ludzkości było więc też obiektem pożądania– tak jak nieskrępowana możliwość doboru partnerów w dążeniu do szczęścia. To, co Verne zdawał się w tej powieści piętnować, mogło być wyrazem jego skrytych dążeń. Tekst powieści zatytułowanej „Bolid” został przepisany na maszynie i w takiej formie trafił, wraz z innymi utworami Verne’a, które nie wyszły za jego życia, w ręce jego syna Michela. Ten, w porozumieniu z wydawcą, postanowił „poprawić” i „ulepszyć” dzieło ojca. Przede wszystkim rozbudował je. Pierwopis liczył siedemnaście rozdziałów, a w wersji zmienio nej ma ich dwadzieścia jeden. Zmienił tytuł na „Polowanie na meteor” i dodał kluczową postać, jaką jest Zefiryn Xirdal, ekscentryczny wynalazca, który postanawia sprowadzić kosmiczną bryłę złota na Ziemię. Tym samym Michel Verne „unaukowił” powieść, która w zamyśle jego ojca wcale taką nie miała być. Chciał on napisać rzecz „radosną, ironiczną i fantazyjną”, „opowieść czysto wyimaginowaną”. Syn pisarza uznał jednak, że nazwisko „Verne” zobowiązuje, że jest ono marką, od której odbiorcy oczekują solidności, a nie frywolności. Skoro Juliusz Verne miał żyć i wydawać książki nawet po swojej śmierci, musiał pozostać dobrze znanym apologetą wiedzy, a nie ckliwym romantykiem. Tę jego twarz poznano dopiero w 1986 roku, gdy nakładem Société Jules Verne opublikowany został oryginalny tekst, niezmieniony przez Michela. Na jego polskie wydanie trzeba było czekać do 2021 roku, gdy pod tytułem „Bolid” ukazał się w 85. tomie „Biblioteki Andrzeja”.
Natomiast przeróbka Michela Verne’a wyszła we Francji w 1908 roku (co ciekawe, pod imieniem jego ojca) i w takiej wersji szła się po świecie w postaci licznych przekładów. W Polsce po raz pierwszy ukazała się jeszcze w tym samym roku w odcinkach na łamach „Przyjaciela Dzieci” (pod tytułem „Pogoń”, w anonimowym tłumaczeniu). Następnie miała dwa wydania książkowe w przekładzie Karoliny Bobrowskiej, opatrzonym tytułem „W pogoni za meteorem” (w 1922 i 1925 roku) oraz cztery w tłumaczeniu Wojciecha Natansona, pod tytułem „Łowcy meteorów” (w 1949, 1957, 1973 i 1979 roku). Taki sam tytuł zastosowano w 2016 roku do odświeżonego przedwojennego spolszczenia Bobrowskiej. W niniejszej edycji prezentowany jest pierwszy pełny, współczesny przekład.
dr Krzysztof Czubaszek
prezes Prezes Polskiego Towarzystwa Juliusza Verne’aRozdział I
W którym sędzia John Proth przed powrotem do swojego ogrodu spełnia jeden z najprzyjemniejszych obowiązków, jakie należą do jego zawodu
Brakuje powodów wzbraniających wyjawienie czytelnikom, że miasto, w którym rozegrały się wydarzenia tej historii, znajduje się w stanie Wirginia w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Jeśli na to przystają, nazwiemy je Whaston i dodamy, że leży we wschodniej części tego stanu, na prawym brzegu Potomaku1. Uważamy wszakże, że nie zachodzi potrzeba dokładniejszego wskazania jego położenia, podobnie jak daremne byłoby szukanie tego miasta na najlepszych nawet mapach Unii2.
Tego roku, rankiem dwunastego marca, chodzący po Exeter Street mieszkańcy Whastonu mogli być zaskoczeni widokiem eleganckiego jeźdźca, który wolnym krokiem przemierzał tę ulicę w obu kierunkach, a na koniec zatrzymał się na Placu Konstytucji, położonym niemalże w środku miasta.
Jeździec mógł mieć co najwyżej trzydzieści lat. Wyglądał na Jankesa3 czystej krwi, który to typ posiada pewne wyróżniające go cechy. Wzrostu powyżej średniego, o zgrabnej i mocnej budowie ciała, miał kasztanowe włosy, brązową brodę oraz pozbawioną wąsów twarz o regularnych rysach. Okrywający go do stóp obszerny ulster4 leżał półokręgiem na zadzie konia. Ze swoim pełnym żywości wierzchowcem radził sobie ze zręcznością dorównującą stanowczości. Wszystko w jego postawie wskazywało na człowieka czynu, pewnego siebie, a także porywczego. Zapewne w działaniu nie musiał nigdy wybierać między pragnieniem osiągnięciem czegoś a lękiem przed tym, jak to czynią charaktery niepewne siebie. Co więcej, obserwator zauważyłby, że pozór chłodnego opanowania wielce niedoskonale skrywał przyrodzoną mu niecierpliwość.
A w jakim celu znalazł się owego dnia w mieście, w którym nikt go nie znał, nie potrafiłby przypomnieć sobie, że kiedykolwiek go widział…? Czy zamierzał się w nim na jakiś czas zatrzymać…? W każdym razie nie zdradzał zamiaru zapytania kogoś o hotel. W takim przypadku miałby kłopot z wyborem miejsca. W tej kwestii Whaston można jedynie chwalić, gdyż w żadnym innym mieście Stanów Zjednoczonych podróżny nie zostałby lepiej przyjęty, lepiej obsłużony, nie znalazłby lepszego jedzenia, większych wygód, i to za ceny przeważnie umiarkowane. Naprawdę szkoda, że mapy tak niedokładnie ukazują położenie miasta wyposażonego w podobne zalety.
Nie, nie wyglądało na to, aby nieznajomy był skłonny pozostać w Whastonie, a zachęcające uśmiechy hotelarzy na pewno w żaden sposób by na niego nie wpłynęły. Sprawiając wrażenie zamyślonego, obojętnego na wszystko wokół, jechał ulicą przecinającą skraj Placu Konstytucji, którego środek zajmuje rozległy nasyp, nie podejrzewając nawet, że wzbudzał powszechną ciekawość.
A Bóg jeden wie, jak bardzo pobudzona była owa powszechna ciekawość! Odkąd jeździec się pojawił, stojący na progach swoich lokali właściciele i pracownicy wymieniali takie lub podobne zdania:
– Którą ulicą tu przybył…?
– Exeter Street.
– A z której strony przyjechał?
– Mówią, że przez przedmieście Wilcox.
– Minęło już pół godziny, odkąd jego koń krąży po placu.
– Dlatego że czeka na kogoś.
– Zapewne tak, i to nawet z widoczną niecierpliwością.
– Ciągle patrzy w stronę Exeter Street.
– To stamtąd ktoś przyjedzie.
– A kim będzie ten „ktoś”…? To on czy ona?
– Oho, jest całkiem postawny…!
– A zatem spotkanie?
– Tak, spotkanie, ale inne, niż macie na myśli.
– Skąd możecie to wiedzieć?
– Ponieważ ten nieznajomy już trzeci raz zatrzymuje się przed drzwiami pana Johna Protha…
– Skoro zaś pan John Proth jest w Whaston sędzią…
– To ten osobnik ma jakiś proces…
– A jego przeciwnik się spóźnia.
– Macie rację.
– Jeszcze jak! Sędzia Proth w mgnieniu oka sprawi, że się pogodzą i pojednają!
– To człowiek sprawny w swym zawodzie.
– A także dobry.
I rzeczywiście, mogła to być prawdziwa przyczyna pojawienia się tego jeźdźca w Whastonie. Wiele bowiem razy istotnie zatrzymywał się, nie zsiadając z konia, przed domem pana Johna Protha. Wpatrywał się wtedy w drzwi, wpatrywał okna, a potem tkwił bez ruchu, jakby oczekiwał, że ktoś pojawi się na progu. Trwało to, dopóki jego koń, niecierpliwie grzebiący nogą, nie skłaniał go do odjazdu.
Kiedy raz jeszcze się tak zatrzymał, oto drzwi otworzyły się na rozcież, a jakiś mężczyzna pokazał się na małym ganku wychodzącym na chodnik.
Kiedy tylko nieznajomy zobaczył tego człowieka, uchylił kapelusza i zapytał:
– Pan John Proth, jak przypuszczam…?
– We własnej osobie – odpowiedział sędzia.
– Mam proste pytanie, które będzie wymagało od pana tylko odpowiedzi brzmiącej tak lub nie.
– Proszę je zadać.
– Czy dziś rano pojawił się tutaj ktoś pytający o pana Setha Stanforta?
– Nic o tym nie wiem.
– Dziękuję.
Wypowiedziawszy to słowo i uchyliwszy po raz drugi kapelusza, jeździec zawrócił i lekkim kłusem ruszył ponownie w stronę Exeter Street.
Odtąd – tak powszechne uznano – nie budziło już wątpliwości, że ów nieznajomy miał jakąś sprawę do pana Johna Protha. Sposób, w jaki zadał swoje pytanie, wskazywał, że właśnie on był Sethem Stanfortem i że jako pierwszy stawił się na umówione spotkanie. Nasuwało się jednak inne pytanie, równie palące. Czy minęła wyznaczona godzina owego spotkania i czy nieznajomy jeździec opuści miasto, aby nigdy już do niego nie wrócić?
Nie powinno dziwić, skoro jesteśmy w Ameryce, której obywatele są najbardziej ze wszystkich nacji skorzy do zakładów, że zawierano zakłady, czy nieznajomy rychło powróci, czy też wyjedzie na zawsze. Pracownicy hoteli i ciekawscy zatrzymujący się na placu stawiali pół dolara, a nawet pięć bądź sześć centów, nie więcej, lecz te stawki zostaną sumiennie wypłacone przez przegranych i odebrane przez wygranych, gdyż wszyscy oni byli ludźmi honoru.
Natomiast sam sędzia John Proth poprzestał na śledzeniu wzrokiem jeźdźca, jadącego w stronę przedmieścia Wilcox. Sędzia był filozofem i mądrym urzędnikiem, mającym za sobą co najmniej pięćdziesiąt lat wypełnionych mądrością i filozofią, choć przeżył zaledwie pół wieku. Wynika stąd, że przychodząc na świat, musiał już być filozofem i mędrcem. Należy dodać, że ponieważ był kawalerem – co stanowiło niepodważalny dowód jego mądrości – jego życia nie zakłóciła nigdy żadna troska. To zaś, należy przyznać, znacznie ułatwia kierowanie się w życiu filozofią. Urodził się w Whastonie, z którego bardzo rzadko albo nigdy nie wyjeżdżał, nawet we wczesnej młodości. Był w mieście równie szanowany, jak kochany przez podsądnych, którzy znali go jako człowieka wyzbytego wszelkich ambicji.
Powodował się zdrowym rozsądkiem. Okazywał zawsze pobłażliwość dla słabości, a często i przewin bliźnich. Rozstrzygając w sprawach ludzi, którzy stawali przed jego skromnym sądem, odsyłał stamtąd przeciwników pogodzonych, w mechanizmach sprawiedliwości tępił ostre narożniki, oliwił tryby, łagodził wstrząsy występujące w każdym ustroju społecznym, nawet najdoskonalszym, jaki tylko może istnieć, gdyż tak pojmował swą misję.
John Proth cieszył się pewnym dobrobytem. Swoje obowiązki sędziego wypełniał, gdyż je lubił, i nie myślał nigdy o zdobywaniu wyższych stanowisk w wymiarze sprawiedliwości. Uwielbiał spokojne życie – swoje i innych. Uważał ludzi za sąsiadów, i utrzymywanie z nimi dobrych stosunków bardzo sobie cenił. Wstawał wcześnie i wcześnie kładł się spać. Choć przeczytał kilku ulubionych autorów Starego i Nowego Świata, to spośród prasy zadowalał się zacną i uczciwą gazetą miejską „Whaston News”, w której ogłoszenia zajmowały więcej miejsca niż polityka. Codziennie wybierał się na trwającą godzinę lub dwie przechadzkę, podczas której stale unosiły się kapelusze witających go ludzi, tak że sam był zmuszony do kupowania nowego co trzy miesiące. Poza tymi spacerami oraz czasem przeznaczanym na zajmowanie się swoją profesją nie opuszczał wcale swojego spokojnego i wygodnego domu, poświęcając się uprawianiu w ogrodzie kwiatów, które za jego starania odwdzięczały się, oczarowując sędziego świeżymi kolorami i zachwycając najsłodszymi woniami.
Poznawszy ten zarysowany kilkoma kreskami portret, umieszczający charakter pana Johna Protha we właściwych ramach, możemy pojąć, dlaczego ów sędzia ani trochę nie zaprzątał sobie głowy pytaniem zadanym mu przez nieznajomego. Może gdyby ten obcy, zamiast zwrócić się do pana domu, wypytał jego starą służącą Kate, ta zechciałaby dowiedzieć się czegoś więcej. Przyciskałaby owego Setha Stanforta, zapytałaby się, co ma powiedzieć, gdyby ktoś przybył i dowiadywał się o niego. I na pewno zacna Kate zasięgnęłaby języka, czy obcy zamierza albo nie, bądź to rano, bądź po południu, powrócić do domu pana Johna Protha…
Pan John Proth natomiast nie wybaczyłby sobie nigdy takiej ciekawości, takiej niedyskrecji, całkowicie dopuszczalnej u jego służącej, gdyż należała do płci niewieściej. Nie, pan John Proth nie dostrzegł nawet, że przybycie, obecność, a następnie odjazd obcego przyciągnęły uwagę gapiów na placu, i zamknąwszy drzwi swego domu, wrócił do podlewania rosnących w jego ogrodzie róż, irysów, pelargonii i rezed.
Ciekawscy nie poszli jego śladem i pozostali na miejscu, aby się przyglądać.
W tym czasie jeździec dojechał aż do końca Exeter Street, głównej ulicy zachodniej części miasta. Po przybyciu na przedmieście Wilcox, połączone ową ulicą z centrum Whastonu, zatrzymał konia i nie opuszczając siodła, rozejrzał się wokół. Z tego miejsca mógł na dobrą milę objąć wzrokiem okolicę, śledzić oczyma krętą drogę opadającą przez trzy mile aż do miasteczka Steel, leżącego za Potomakiem i ukazującego na horyzoncie swe dzwonnice. Spojrzenie nieznajomego bez skutku jednak przemierzało ten trakt. Bez wątpienia nie natrafiło nigdzie na to, czego szukało. Dlatego ów żywymi ruchami wyrażał zniecierpliwienie, udzielające się wierzchowcowi, którego musiał powstrzymywać przed grzebaniem kopytami.
Upłynęło dziesięć minut, po czym jeździec, wracając wolnym krokiem przez Exeter Street, po raz piąty zmierzał na plac.
– Mimo wszystko – powtarzał, sprawdzając zegarek – jeszcze się nie spóźnia… Ma być siedem po dziesiątej, a jest dopiero wpół do dziesiątej… Odległość między Whastonem i Steelem, skąd powinna nadjechać, jest taka sama, jak z Whastonu do Brialu, skąd przybyłem, i można ją pokonać w niecałe dwadzieścia minut… Droga jest dobra, nie pada i nic mi nie wiadomo o zerwaniu mostu przez wezbranie rzeki… Nie ma więc żadnych zawad ani przeszkód… W tych okolicznościach, jeżeli nie stawi się na spotkanie, to dlatego, że go nie pragnie… A wreszcie punktualność polega na zjawieniu się o właściwej porze, a nie na pokazaniu się za wcześnie… Tak naprawdę to ja jestem niepunktualny, gdyż uprzedziłem jej przybycie bardziej, niż wypada to czynić człowiekowi przewidywalnemu… Z drugiej strony, to nawet przy braku wszelkich innych względów, uprzejmość nakazywała, abym pierwszy przybył na spotkanie!
Ten monolog wypełnił cały czas, jakiego nieznajomy potrzebował na ponowne przemierzenie Exeter Street, i zakończył się dopiero w chwili, gdy kopyta konia zaczęły znowu deptać makadam5 placu.
Niewątpliwie zakłady wygrali ci, którzy stawiali na powrót nieznajomego. Dlatego przyglądali mu się życzliwie, kiedy przejeżdżał mimo budynków, natomiast przegrani witali go jedynie wzruszeniem ramion.
Wreszcie miejski zegar wybił dziesiątą. Nieznajomy zatrzymał konia, odliczył dziesięć uderzeń i sprawdził, że wybita godzina zgadza się idealnie czasem podawanym przez jego zegarek, który wyjął z kieszonki.
Do pory spotkania pozostało tylko siedem minut, a potem od razu zostanie ona przekroczona.
Seth Stanfort wrócił więc do wylotu Exeter Street. Najwidoczniej ani jego wierzchowiec, ani on sam nie byli w stanie ustać w miejscu.
Sporo ludzi wypełniało wówczas tę ulicę. Na zmierzających w stronę przedmieścia Seth Stanfort nie zwracał najmniejszej uwagi. Całą poświęcał tym, którzy udawali się do centrum miasta, a jego wzrok wychwytywał osoby pojawiające się na szczycie wzniesienia. Exeter Street jest na tyle długa, że pieszy na jej pokonanie potrzebuje dziesięciu minut, ale szybko jadącemu powozowi lub kłusującemu koniowi wystarczyłyby trzy lub cztery minuty.
Naszego jeźdźca piesi ani trochę jednak nie obchodzili. Nie widział ich nawet. Choćby mijał go najbliższy przyjaciel, to pozostałby przezeń niezauważony, o ile szedłby pieszo. Oczekiwana osoba mogła przybyć tylko konno albo w powozie.
Czy wszakże przybędzie o wyznaczonej porze…? Pozostały tylko trzy minuty, akurat tyle czasu, ile jest potrzebne na przejechanie całej Exeter Street, a żaden pojazd nie pojawił się w górze ulicy, ani motocykl, ani rower, ani tym bardziej automobil, który osiągając osiemdziesiąt6 na godzinę, zjawiłby się przed wyznaczoną minutą spotkania.
Seth Stanfort po raz ostatni rzucił okiem na Exeter Street. W jego źrenicy zajaśniał mocny błysk, a jednocześnie wyszeptał tonem niewzruszonego postanowienia:
– Jeżeli nie będzie jej tutaj siedem po dziesiątej, to nie ożenię się z nią.
I jakby w odpowiedzi na to oświadczenie z góry ulicy dobiegł odgłos końskiego galopu. Zwierzęcia tego, wspaniałego wierzchowca, dosiadała młoda osoba, panująca nad nim z równie wielką gracją, jak i pewnością siebie. Przechodnie usuwali się przed nim i na pewno aż do placu nie napotka żadnej przeszkody.
Seth Stanfort rozpoznał tę, której oczekiwał. Jego twarz przybrała znowu niewzruszony wyraz. Nie wymówił ani słowa, nie wykonał żadnego gestu. Ściągnąwszy wodze swojego konia, spokojnym krokiem ruszył w stronę domu sędziego.
Wystarczyło to, aby wzbudzić ponownie ciekawość ludzi; tym razem się zbliżyli, na co nieznajomy nie zwracał najmniejszej uwagi.
Kilka chwil później amazonka wjechała na plac, a jej koń, biały od piany, zatrzymał się kilka kroków od drzwi domu.
Nieznajomy zdjął kapelusz i powiedział:
– Witam miss Arcadię Walker…
– A ja witam pana Setha Stanforta – odparła Arcadia Walker, kłaniając się pełnym wdzięku ruchem.
I trzeba nam uwierzyć: nikt nie tracił z oczu tej pary, całkiem nieznanej mieszkańcom Whastonu, którzy wymieniali między sobą te zdania:
– Jeśli przyjechali na rozprawę, to najlepiej będzie, jeśli zakończy się ona z korzyścią dla nich obojga!
– Zakończy się, inaczej pan Proth nie byłby tak sprawnym człowiekiem, jakim jest!
– A jeśli żadne z nich nie jest związane małżeństwem, byłoby dobrze, gdyby wszystko zakończyło się ślubem!
Tak mówiły języki, takie uwagi wymieniano.
Seth Stanfort i miss Arcadia Walker zdawali się wszakże nie przejmować tą skierowaną na nich krępującą ciekawością.
Seth Stanfort miał już zsiąść z konia, aby zapukać do drzwi Johna Protha, kiedy te się otworzyły.
Na progu stanął pan Proth, a za nim tym razem ukazała się jego stara służąca Kate.
Usłyszeli stukot końskich kopyt przed domem i opuściwszy on ogród, a ona kuchnię, chcieli sprawdzić, co się dzieje.
Seth Stanfort pozostał więc w siodle i zwrócił się do urzędnika:
– Panie sędzio, jestem Seth Stanfort z Bostonu7 w stanie Massachusetts8.
– Bardzo mi miło pana poznać, panie Stanfort!
– A to miss Arcadia Walker z Trenton9 w stanie New Jersey10.
– Jestem niezwykle zaszczycony przybyciem tutaj miss Arcadii Walker.
I pan John Proth, przyjrzawszy się nieznajomemu, całą swą uwagę poświęcił nieznajomej.
Miss Arcadia Walker była czarującą osóbką, każdego więc ucieszy podanie jej krótkiego rysopisu. Jej wiek: dwadzieścia cztery lata; oczy jasnoniebieskie; włosy ciemnokasztanowe; cera gładka i dopiero lekko opalona na świeżym powietrzu; zęby nieskazitelnie białe i równe; wzrost trochę powyżej średniego; sylwetka zachwycająco zgrabna; ruchy pełne rzadko spotykanej elegancji, jednocześnie zwinne i nerwowe. Pod okrywającą ją amazonką11 odpowiadała z wdziękiem na ruchy swojego konia, który grzebał kopytami, naśladując wierzchowca pana Setha Stanforta. Jej dłonie w pięknych rękawiczkach dzierżyły wodze, a znawca rozpoznałby w niej doskonałego jeźdźca. Całą swoją postacią uosabiała wyjątkową wytworność, uzupełnioną owym „nieokreślonym czymś”, które wyróżnia w Unii osoby z wyższej klasy, które można byłoby nazwać amerykańską arystokracją, gdyby to słowo nie kolidowało z demokratycznymi poglądami mieszkańców Nowego Świata.
Miss Arcadia Walker pochodząca z New Jersey posiadała wówczas jedynie dalekich krewnych i mogła robić, co tylko chciała; niezależna dzięki posiadanemu majątkowi, obdarzona żądnym przygód duchem młodych Amerykanek, wiodła życie zgodne z jej pragnieniami. Od wielu już lat podróżowała, odwiedziła główne państwa Europy, znała na bieżąco wydarzenia zachodzące tak w Paryżu, jak i w Londynie, Berlinie, Wiedniu lub Rzymie oraz poruszane tam tematy. O tym zaś, co słyszała i widziała podczas odbywanych nieustannie wędrówek, mogła z Francuzami, Anglikami, Niemcami i Włochami rozmawiać w ich ojczystych językach. Była osobą wykształconą, gdyż dzięki staraniom opiekuna, którego nie było już na tym padole, odebrała wyjątkowo wszechstronne nauki. Nie brakowało jej również umiejętności prowadzenia interesów, czego dowiodła, zarządzając swoim majątkiem z wielką znajomością rzeczy.
Słowa, którymi opisano miss Arcadię Walker, dotyczyły symetrycznie – to właściwe słowo – także pana Setha Stanforta. Równie jak ona niezależny, równie bogaty, także lubiący podróże, krążył po całym świecie, prawie nigdy nie pozostając w Bostonie, swoim rodzinnym mieście. Zimy spędzał jako gość Starego Kontynentu12 i jego wielkich stolic, w których nieraz spotykał swą poszukującą przeżyć rodaczkę. Na pory letnie powracał do rodzinnego kraju, na plaże, na których zbierały się rodziny majętnych Jankesów. Tam miss Arcadia Walker i on znowu natrafiali na siebie.
Jednakowe zamiłowania powoli zbliżały do siebie te dwie młode i odważne istoty, które zdaniem zgromadzonych na Placu Konstytucji gapiów, a zwłaszcza obecnych tam kobiet, były jakby dla siebie stworzone. I rzeczywiście, oboje młodzi ludzie byli żądni podróży, oboje ruszali bez zwłoki tam, gdzie jakieś wydarzenie na polu politycznym lub militarnym przyciągało powszechną uwagę, dlaczego więc nie mieliby być sobie bliscy? Nic więc dziwnego, że pan Seth Stanfort i miss Arcadia Walker stopniowo przywykali do myśli o połączeniu swoich losów, co nie miało ani trochę wpłynąć na zmianę ich nawyków. A zatem nie będzie już odtąd dwóch statków płynących tym samym kursem, ale jeden, o doskonalszej budowie, jak można uważać, lepszym takielunku13 i przystosowaniu do krążenia po wszystkich morzach globu.
Nie! To nie proces sądowy, chęć rozstrzygnięcia sporu czy załatwienia jakiejś sprawy przywiodło Setha Stanforta i miss Arcadię Walker przed oblicze sędziego Whastonu. Skądże! Po dopełnieniu wszelkich formalności w stosownych urzędach stanów Massachusetts i New Jersey umówili się na spotkanie w Whastonie, tego dnia, dwunastego marca, dokładnie o tej właśnie godzinie: siedem po dziesiątej, aby dokonał się tam akt, który wedle jego zwolenników jest najważniejszy w życiu człowieka.
Po tym, jak pan Seth Stanfort i miss Arcadia Walker przedstawili się sędziemu, o czym już napisano, pan Proth mógł jedynie zapytać przybyłego i przybyłą, w jakim celu się przed nim stawili.
– Seth Stanfort pragnie zostać mężem miss Arcadii Walker – odpowiedział przybyły.
– A miss Arcadia Walker pragnie zostać żoną Setha Stanforta – dodała przybyła.
Urzędnik ukłonił się i powiedział:
– Jestem na pańskie usługi, panie Stanfort, i na pani, miss Arcadio Walker.
Oboje młodzi ludzie także się skłonili.
– A kiedy najwygodniej będzie państwu zawrzeć to małżeństwo? – zapytał teraz pan John Proth.
– Natychmiast… jeśli ma pan wolny czas – odrzekł Seth Stanfort.
– Ponieważ opuścimy Whaston, gdy tylko zostanę panią Stanfort – oświadczyła miss Arcadia Walker.
Pan Proth wyraził swoją postawą wielki żal, zarówno własny, jak i całego miasta, że nie mogą zatrzymać na dłużej w swych murach tak uroczej pary, która zaszczyca je teraz swą obecnością.
Następnie dodał:
– Jestem całkowicie do państwa usług.
Wycofał się o kilka kroków, aby odsłonić dostęp do drzwi.
Jednakże pan Seth Stanfort powstrzymał go gestem.
– Czy naprawdę jest konieczne, żebyśmy miss Arcadia i ja zsiedli z koni?
Pan John Proth zastanowił się chwilę.
– W żadnej mierze – stwierdził. – Ślub można zawrzeć równie dobrze na koniu, jak stojąc.
Trudno byłoby spotkać urzędnika bardziej przychylnego ludziom, nawet w kraju równie wyjątkowym jak Ameryka.
– Mam tylko jedno pytanie – odezwał się pan John Proth. – Czy zostały dopełnione wszystkie formalności wymagane przez prawo?
– Zostały – odparł Seth Stanfort. I wręczył sędziemu dwa należycie sporządzone zezwolenia, które zostały spisane przez kancelarie prawne w Bostonie i Trentonie, po uprzednim uiszczeniu wymaganych opłat.
Pan John Proth wziął dokumenty, nałożył na nos okulary w złotej oprawce, dokładnie przeczytał oba pisma, mające wymaganą moc prawną i opatrzone pieczęcią urzędową.
– Dokumenty te są w porządku – powiedział – i jestem gotów wydać państwu akt zawarcia małżeństwa.
Nie powinniśmy się dziwić, że ciekawscy, których liczba wzrosła, tłoczyli się wokół młodej pary, jakby wszyscy byli świadkami zawarcia tego związku w okolicznościach, które w każdym innym kraju uznano by za mało zwyczajne. Nie czynili tego jednak, aby przeszkadzać parze narzeczonych czy też sprawiać im przykrość.
Pan John Proth wszedł teraz na pierwsze stopnie swojego ganku i głosem słyszanym przez wszystkich zapytał:
– Panie Secie Stanfort, czy zgadza się pan pojąć za żonę miss Arcadię Walker?
– Tak.
– Panno Arcadio Walker, czy zgadza się pani pojąć za męża pana Setha Stanforta?
– Tak.
Sędzia skupiał się przez kilka sekund i poważny jak fotograf, który ma powiedzieć sakramentalne: „nie ruszać się…!”, oznajmił:
– W imieniu prawa, panie Secie Stanfort z Bostonu, i miss Arcadio Walker z Trentonu, ogłaszam, że zostaliście połączeni węzłem małżeńskim.
Młoda para zbliżyła się teraz do siebie i wzięła się za ręce, jakby dla przypieczętowania dokonanego właśnie aktu małżeństwa.
Następnie każde z nich podało sędziemu banknot pięćsetdolarowy14.
– Jako opłata – powiedział pan Seth Stanfort.
– Dla biednych – powiedziała Mrs.15 Arcadia Stanfort.
Potem oboje, ukłoniwszy się sędziemu, popuścili cugle swych koni, a te ruszyły szybko w stronę przedmieścia Wilcox.
– Ojej…! Ojej…! – rzuciła Kate, tak osłupiała teraz ze zdumienia, że przez dziesięć minut nie była w stanie wymówić choćby jednego słowa, rzecz u niej niebywała.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Kate? – zapytał pan John Proth.
Stara Kate puściła rąbek fartuszka, który od dobrej chwili skręcała niby zawodowy powroźnik.
– Że moim zdaniem, panie sędzio – odparła – ci ludzie są szaleni.
– Na pewno, zacna Kate, na pewno – przyznał pan John Proth, ponownie sięgając po pokojową konewkę. – Ale co w tym dziwnego…? Czyż ci, którzy się żenią, nie są zawsze odrobinę szaleni?
1 Potomak – rzeka w zachodniej części Stanów Zjednoczonych, płynie mniej więcej na wschód przez stany Wirginia, Wirginia Zachodnia, Dystrykt Kolumbii i Maryland, uchodzi do zatoki Chesapeake Oceanu Atlantyckiego.
2 Unia – podczas wojny secesyjnej i później określenie tych stanów północnych, które pozostały w składzie Stanów Zjednoczonych, należała do nich Wirginia Zachodnia.
3 Jankes – pierwotnie określenie mieszkańców Nowej Anglii, w północno-wschodniej części Ameryki Północnej, następnie obywateli Unii, po wojnie secesyjnej rozszerzone stopniowo na wszystkich obywateli USA.
4 Ulster – w drugiej połowie XIX wieku szeroki płaszcz z grubego sukna, z pelerynką sięgającą do łokci.
5 Makadam – rodzaj nawierzchni drogowej opracowany około roku 1820 przez szkockiego inżyniera Johna Loudona McAdama (1756-1836), stąd nazwa; składa się z dwóch ubitych warstw tłucznia, dolnej gruboziarnistej i górnej drobnoziarnistej, ułożonych na piasku.
6 W oryginale brak jednostki długości, zapewne chodzi o kilometry, choć w Ameryce używane są mile, 80 mil na godzinę to w przybliżeniu 130 km/h.
7 Boston – miasto w USA, port nad Atlantykiem, stolica stanu Massachusetts, jedno z najstarszych miast USA, powstałe w roku 1620, ważny ośrodek przemysłowy i naukowy.
8 Massachusetts – stan w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, w Nowej Anglii, nad Atlantykiem, osadnictwo angielskie od roku 1620.
9 Trenton – miasto w USA, stolica stanu New Jersey, założone w roku 1719, w 1784 krótko stolica Stanów Zjednoczonych.
10 New Jersey – stan w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, w Nowej Anglii, nad Atlantykiem, osadnictwo holenderskie i szwedzkie od roku 1620, w 1664 ziemie stanu zajęli Anglicy.
11 Amazonka – strój kobiecy przeznaczony do jazdy konnej.
12 Stary Kontynent – w Stanach Zjednoczonych określano tak Europę, z której przybyli przodkowie znacznej większości jej mieszkańców.
13 Takielunek – osprzęt żaglowca, wspólna nazwa omasztowania, ożaglowania i olinowania.
14 Banknot pięćsetdolarowy – obecnie w legalnym obrocie najwyższy nominał banknotu dolarowego ma wysokość 100 dolarów, od roku 1861 drukowano jednak nominały wyższe (500, 1000, 5000 i 10 000 dolarów), ich druku zaprzestano w roku 1945; banknot pięćsetdolarowy zawierał wizerunek prezydenta Williama McKinley’a.
15 Mrs. (ang.) – w angielszczyźnie amerykańskiej skrót od mistress, pani, zwrot grzecznościowy stosowany wobec kobiet zamężnych; w angielszczyźnie brytyjskiej pisany bez kropki.