Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Polowanie na psy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 maja 2021
Ebook
34,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Polowanie na psy - ebook

Komisarz Marcin Zakrzewski, bohater bestsellerowego cyklu kryminalnego „Cienie przeszłości”, powraca!

CZY ZABIJĘ JESZCZE RAZ? NA PEWNO.

TAK NAPRAWDĘ JUŻ SZUKAM NOWEJ OFIARY…

Na początku grudnia 1981 roku we Wrocławiu zostaje brutalnie zamordowane starsze małżeństwo. Sprawę prowadzi doświadczony oficer MO kapitan Marek Piekło wraz z sierżantem Tadeuszem Majerem. Piekło pije i niełatwe śledztwo jest ostatnią rzeczą, którą chce się zajmować. Wprowadzenie stanu wojennego jeszcze bardziej wszystko komplikuje. Do śledztwa wtrąca się Służba Bezpieczeństwa, najważniejsze stają się doraźne korzyści i prywatne interesy. A morderca uderza ponownie.

Współcześnie komisarz Marcin Zakrzewski i policjanci z jego ekipy prowadzą śledztwo w sprawie zabójstwa policjantów. Morderca ogłosił, że nie zatrzyma się aż do czasu, gdy policja odnajdzie mordercę z początku lat osiemdziesiątych. Zakrzewski próbuje rozwiązać dwie zagadki, tę sprzed lat i obecną, zanim pojawią się kolejne ofiary. Jeszcze nie wie, że gra idzie o wielką stawkę, a prawda jest bardzo niebezpieczna.

PIERWSZA POWIEŚĆ Z NOWEGO CYKLU MIECZYSŁAWA GORZKI „WŚCIEKŁE PSY”

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-306-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Blask nad­cho­dzą­cego świtu roz­ja­śniał wschod­nią stronę nieba.

Poli­cyjny radio­wóz mknął pustą o tej porze drogą kra­jową numer osiem z Wro­cła­wia w kie­runku Łagiew­nik. Wła­śnie minęli po pra­wej stro­nie Kobie­rzyce i auto pod­sko­czyło na torach kole­jo­wych, prze­ci­na­ją­cych w tym miej­scu jezd­nię. Sie­dzący na fotelu pasa­żera komi­sarz Mar­cin Zakrzew­ski zaklął gło­śno, gdy tro­chę kawy wylało mu się ze sty­ro­pia­no­wego kubka na spodnie.

– Wol­niej, zabi­jesz nas – wark­nęła z tyl­nego sie­dze­nia aspi­rant Karina Buczko.

– Prze­pra­szam – rzu­cił znad kie­row­nicy poste­run­kowy i zwol­nił.

Mar­cin nie zwró­cił uwagi na nie­spo­kojne spoj­rze­nie, jakim obrzu­cił go kie­rowca, ponie­waż patrzył w tylne lusterko na Karinę. Pod­krą­żone oczy i bla­dość na policz­kach suge­ro­wały, że nie­wiele spała tej nocy. W pal­cach ner­wowo obra­cała papie­rosa, jakby nie mogła się docze­kać, kiedy wresz­cie go zapali i zacią­gnie się dymem. Chciał o coś zapy­tać, lecz widząc jej minę, ugryzł się w język. Potem na pewno będzie miał oka­zję. Bez świad­ków.

Napił się kawy i spoj­rzał na zega­rek. Była szó­sta sie­dem­na­ście. Koła szu­miały na mokrym asfal­cie, porywy chłod­nego wia­tru zry­wały z drzew pożół­kłe liście i ciskały je przed maskę samo­chodu. Typowy pora­nek, jakich wiele w dru­giej poło­wie listo­pada. Taki, w któ­rym sam widok z okna znie­chęca do wsta­wa­nia z łóżka. Tele­fon obu­dził Mar­cina już przed piątą. Kilka słów wypo­wie­dzia­nych przez dyżur­nego spra­wiło, że sen odpły­nął w sekundę. Radio­wóz zja­wił się pod jego domem przy Kos­sak-Szczuc­kiej kilka minut przed szó­stą. Karina była już w środku. Po dro­dze zaje­chali na sta­cję Orlenu po kawę.

Gdy zbli­żyli się do miej­sco­wo­ści Cie­szyce, poste­run­kowy zwol­nił jesz­cze bar­dziej. Po lewej był pusty par­king dla tirów z zamknię­tym o tak wcze­snej porze barem Pod Topo­lami, po czym wje­chali do strefy zabu­do­wa­nej. Droga przez chwilę pro­wa­dziła tuż przy budyn­kach miesz­kal­nych, które koń­czyły się po kil­ku­dzie­się­ciu metrach. Minęli skład mate­ria­łów budow­la­nych i jechali dalej po lek­kim łuku w prawo.

Miej­sce, do któ­rego zmie­rzali, zoba­czyli z daleka. Krótki, wąski par­king poło­żony po pra­wej stro­nie, rów­no­le­gle do szosy. Pew­nie ni­gdy wcze­śniej nie stało tu tyle poli­cyj­nych aut. Dwa wozy dro­gówki blo­ko­wały wjazd na par­king z obu stron, kolejny radio­wóz stał tuż przy linii jezdni. Poste­run­kowy mocno przy­ha­mo­wał, jakby prze­stało mu się spie­szyć. Im byli bli­żej, tym wię­cej szcze­gó­łów dostrze­gali. Mniej wię­cej na środku par­kingu jeden z radio­wo­zów był ogro­dzony poli­cyj­nymi taśmami. Prze­strzeń mię­dzy autem od strony pasa­żera a polem zasła­niały para­wany, jak przy wypad­kach dro­go­wych. Tylko że to nie był wypa­dek.

Minęli auto dro­gówki i zapar­ko­wali tuż za nim. Wysie­dli i sta­nęli obok sie­bie, roz­glą­da­jąc się w mil­cze­niu. Mar­cin dopił resztę kawy, nie miał co zro­bić z kub­kiem, więc posta­wił go na dachu radio­wozu. Od pola powiał wiatr, nio­sąc ze sobą zerwane z drzew liście; kubek sfru­nął i poto­czył się po jezdni. Po chwili zmiaż­dżyły go koła prze­jeż­dża­ją­cego tira. Karina wresz­cie zapa­liła papie­rosa i zacią­gała się, jakby to miał być jej ostatni w życiu. Byli tu jedy­nymi poli­cjan­tami po cywil­nemu, więc zawie­sili sobie na szyi odznaki. W róż­nych czę­ściach par­kingu stało kilku mun­du­ro­wych z ponu­rymi minami. Nikogo nie było przy para­wa­nie. Domy­ślali się dla­czego.

Powoli pod­szedł do nich szpa­ko­waty poli­cjant mniej wię­cej w wieku Mar­cina. Był blady, miał prze­krwione białka oczu i tak zaci­śnięte szczęki, że z tru­dem wypo­wia­dał słowa. Uści­snął dłoń Kari­nie, potem Mar­ci­nowi.

– Jaskul­ski, poste­ru­nek w Kobie­rzy­cach – rzu­cił krótko bez żad­nych ozdob­ni­ków.

Po trzech gwiazd­kach na pago­nach poznali, że jest komi­sa­rzem. Pew­nie był tu naj­star­szy stop­niem.

– Buczko.

– Zakrzew­ski.

Z hukiem minęła ich cię­ża­rówka, zagłu­sza­jąc pre­zen­ta­cję. Kolejny powiew wia­tru przy­niósł nową par­tię liści. Było cho­ler­nie zimno i dopiero teraz to poczuli.

Mar­cin wska­zał wzro­kiem para­wany.

– Pój­dziesz z nami? – zapy­tał.

– Nie. – Komi­sarz Jaskul­ski uciekł spoj­rze­niem w bok. – Już widzia­łem i na razie mi wystar­czy.

– J-jasne.

Ruszyli, czu­jąc na sobie wzrok innych poli­cjan­tów. Zatrzy­mali się przed taśmami ota­cza­ją­cymi radio­wóz. Omie­tli spoj­rze­niami asfalt aż do para­wa­nów.

– Idziemy? – Karina pod­nio­sła wzrok na Mar­cina.

– Tylko ostroż­nie, żeby nam póź­niej Marta głów nie poury­wała, jak coś zadep­czemy.

Karina prze­szła pod taśmą, a Zakrzew­ski zde­cy­do­wał się na wielki krok górą. Taśma była dość wysoko, zaha­czył o nią butem, zachwiał się i taśma się urwała. Klnąc, poszedł za Kariną.

Wystar­czył rzut oka i już wie­dział, dla­czego Jaskul­ski nie chciał drugi raz oglą­dać tego widoku. To prze­cież byli jego ludzie, z któ­rymi pra­co­wał od dawna.

Dwa ciała w pokrwa­wio­nych mun­du­rach leżały obok sie­bie, jakby zabójca spe­cjal­nie je tak uło­żył. Po dys­tynk­cjach poznali, że ciało leżące bli­żej nale­żało do star­szego sier­żanta Pawła Woj­nara. Jego głowa była nie­na­tu­ral­nie odchy­lona do tyłu, usta otwarte. Tra­fiło go co naj­mniej sześć kul. Miał cztery krwawe ślady na pier­siach i dziurę w skroni. Pocisk, który roz­orał mu pachwinę, musiał uszko­dzić tęt­nicę, ponie­waż Woj­nar leżał w wiel­kiej kałuży zakrze­płej krwi. Jej ślady znaj­do­wały się z boku samo­chodu, na asfal­cie i na pobo­czu w pew­nym odda­le­niu od ciała. Dru­gim zamor­do­wa­nym był sier­żant Jacek Dylong. Leżał na boku, z twa­rzą zwró­coną do ziemi, z rękami nad głową i nogami uło­żo­nymi tak, jakby chciał przy­brać postawę zasad­ni­czą. Przynaj­mniej takie sko­ja­rze­nie prze­mknęło Zakrzew­skiemu przez myśl. Prawy but znaj­do­wał się w odle­gło­ści około dwóch metrów od ciała. Ślady krwi na asfal­cie świad­czyły o tym, że zwłoki zostały prze­cią­gnięte sprzed maski pojazdu aż do tego miej­sca. But musiał zsu­nąć się po dro­dze. Być może zabójca spe­cjal­nie tak uło­żył Dylonga. A może był to zupełny przy­pa­dek.

Karina Buczko gło­śno prze­łknęła ślinę. Mar­cin stał, czu­jąc nara­sta­jącą wście­kłość. Zabój­stwo gli­nia­rza zawsze było wstrzą­sem dla innych poli­cjan­tów. Zawsze wywo­ły­wało szcze­gólne wzbu­rze­nie i nie­po­ha­mo­wany gniew. Jeśli ginął poli­cjant, zabójca ni­gdy nie mógł czuć się bez­piecz­nie. Mógł być pewien, że będzie ści­gany przez wszyst­kich mun­du­ro­wych w kraju, zawsze i wszę­dzie, już do końca świata. Dla takich zbrodni nie było umo­rze­nia, poli­cja ni­gdy nie zapo­mi­nała. Zabój­stwo poli­cjanta było zła­ma­niem pew­nego tabu, naru­sze­niem nie­ty­kal­no­ści całej insty­tu­cji. Zabi­ja­jąc poli­cjanta, sprawca musiał wie­dzieć, że wła­śnie budzi naj­gor­sze bul­te­riery, które już ni­gdy nie prze­staną za nim węszyć.

Zakrzew­ski był wła­śnie takim poli­cyj­nym bul­te­rie­rem. Psem, który ni­gdy nie odpusz­cza, dla któ­rego tro­pie­nie zbrodni jest jedy­nym zaję­ciem nada­ją­cym życiu sens. Nie miał pry­wat­nego życia i już dawno się z tym pogo­dził. Był czas, kiedy pró­bo­wał wal­czyć, zasta­na­wiał się, czy nie zmie­nić pracy, szar­pał się, oszu­ki­wał samego sie­bie, że będzie mu lepiej, zacznie żyć ina­czej. Długo trwało, zanim osta­tecz­nie uświa­do­mił sobie, że nie jest w sta­nie się zmie­nić, i pogo­dził się z tą myślą. Chaos i cier­pie­nie napę­dzały go do dzia­ła­nia. Jak chcesz iść do przodu, nie ma, że boli.

Ock­nął się z roz­my­ślań, kiedy sto­jąca obok Karina Buczko zapa­liła kolej­nego papie­rosa i szturch­nęła go w ramię. Ode­szli kawa­łek do tyłu, poza gra­nicę wyzna­czoną przez taśmy. Naj­pierw tech­nicy musieli zabez­pie­czyć ślady, a pro­ku­ra­tor z leka­rzem sądo­wym zade­cy­do­wać o prze­wie­zie­niu obu ciał na sek­cję zwłok do Zakładu Medy­cyny Sądo­wej. Tech­nicy już wyje­chali z Wro­cła­wia i powinni dotrzeć lada moment. Zwy­kle dłu­żej cze­kało się na pro­ku­ra­tora, lecz Mar­cin podej­rze­wał, że w tym przy­padku pojawi się na miej­scu wyjąt­kowo szybko.

Zabój­stwo dwóch poli­cjan­tów, zastrze­lo­nych z zimną krwią na przy­droż­nym par­kingu, na długo wstrzą­śnie opi­nią publiczną w całym kraju. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że schwy­ta­nie zabójcy jest kwe­stią naj­bliż­szych dni, jeśli nie godzin. Poli­cja musiała wyka­zać się wyjąt­kową sku­tecz­no­ścią. Po to, żeby pod­nieść morale funk­cjo­na­riu­szy i poka­zać swoją moc. Po to, żeby znie­chę­cić do podob­nych zbrodni w przy­szło­ści.

Dla­tego tuż po zna­le­zie­niu zwłok około czwar­tej rano odbyła się szybka tele­fo­niczna narada komen­danta woje­wódz­kiego z naczel­ni­kiem wydziału kry­mi­nal­nego. Sprawę miał popro­wa­dzić naj­lep­szy, naj­bar­dziej doświad­czony i naj­sku­tecz­niej­szy śled­czy. Aktu­al­nie był tylko jeden kry­mi­nalny, o któ­rym można było to powie­dzieć – Zakrzew­ski. Komen­dant woje­wódzki gwa­ran­to­wał kadry, sprzęt, środki finan­sowe i sta­wiał tylko jeden waru­nek: szyb­kie uję­cie sprawcy.

Zanim Karina zdą­żyła coś powie­dzieć, sta­nął obok nich komi­sarz Jaskul­ski. Mar­cin wci­snął ręce głę­boko w kie­sze­nie spodni, jakby dzięki temu miało mu się zro­bić cie­plej. Poli­cjantce wyda­wało się, że wiatr znowu przy­brał na sile. Słońce, obie­cu­jące wcze­śniej pogodny dzień, skryło się za cału­nem sza­rych obło­ków.

– Co o tym sądzi­cie? – zapy­tał miej­scowy poli­cjant.

Zakrzew­ski wzru­szył tylko ramio­nami, wpa­trzony gdzieś przed sie­bie. Kil­ka­set metrów dalej droga wspi­nała się na pagó­rek i mijała kopal­nię pia­sku. Pamię­tał, że kiedy ostat­nio tam­tędy prze­jeż­dżał, przy bra­mie stały dwa działa z cza­sów wojny.

– Kiedy mel­do­wali się ostatni raz? – zapy­tała Karina.

– Wczo­raj około dwu­dzie­stej dru­giej.

– Jest w tym coś nie­po­ko­ją­cego…

Jaskul­ski spoj­rzał na Karinę i prze­niósł wzrok na mil­czą­cego Mar­cina.

– Nie rozu­miem, co?

– Oni nawet nie mieli roz­pię­tych kabur – odparł Zakrzew­ski.

– Ale co to ma do rze­czy?

– Dużo. – Karina znowu zapa­liła cien­kiego papie­rosa. – Zostali zastrze­leni po zmroku, na pustym par­kingu, w dość odlud­nym miej­scu. Jeśli zatrzy­mali się tutaj, żeby kogoś skon­tro­lo­wać, nie zacho­wali ostroż­no­ści. Obaj wysie­dli z wozu i zamknęli drzwi.

– Skąd to wie­cie?

– Dylong zgi­nął dwa metry przed maską radio­wozu, Woj­nar w miej­scu, w któ­rym stał – wyja­śnił Zakrzew­ski. – Gdyby drzwi były otwarte, mógłby się za nimi scho­wać i nie dostałby kuli w tęt­nicę udową.

Komi­sarz Jaskul­ski mil­czał przez jakiś czas. Patrzył po twa­rzach swo­ich ludzi, na któ­rych malo­wały się wście­kłość i chęć natych­mia­sto­wej zemsty.

– Jak według was do tego doszło? – ode­zwał się po dłuż­szej chwili.

Zakrzew­ski nie odpo­wie­dział, zapa­trzony gdzieś w dal. Wyobraź­nia pod­po­wia­dała mu, jak ta scena mogła wyglą­dać.

Około dzie­wię­ciu godzin wcze­śniej wóz patro­lowy numer 117 jechał kra­jową ósemką w kie­runku Kobie­rzyc. Sier­żant Jacek Dylong mocno naci­skał pedał gazu, aż wresz­cie gdzieś na wyso­ko­ści Jor­da­nowa Ślą­skiego utknęli za trzema tirami, wlo­ką­cymi się jeden za dru­gim. Dylong dwa razy przy­mie­rzał się do wyprze­dza­nia, ale dał sobie spo­kój. Taki manewr w zupeł­nych ciem­no­ściach, na wąskiej i krę­tej dro­dze gra­ni­czył z sza­leń­stwem. Sier­żant zaklął tylko i dosto­so­wał pręd­kość do jadą­cych z przodu. Po chwili za nimi cią­gnął już cały sznur pojaz­dów. Widok poli­cyj­nego radio­wozu sku­tecz­nie znie­chę­cał do nie­bez­piecz­nych manew­rów.

Przez radio ode­zwał się dyżurny:

– Sto sie­dem­na­ście, gdzie jeste­ście?

Woj­nar się­gnął po nadaj­nik, zie­wa­jąc przy tym sze­roko.

– Tu sto sie­dem­na­ście, nie­da­leko. Koń­czymy służbę.

– Mie­li­ście jakieś pro­blemy?

– Jak zwy­kle. On nawa­lony jak mesersz­mit, ona wście­kła, że sam wszystko wypił. Awan­tura gotowa.

– To już czwarty raz w tym mie­siącu – jęk­nął dyżurny. – Musimy coś z tym zro­bić. Sze­ro­kiej drogi.

– Przy­ją­łem, bez odbioru.

Tiry zwol­niły przy kopalni pia­sku po pra­wej stro­nie. Dylong zaklął pod nosem i wci­snął mocno hamu­lec. Po chwili przy­spie­szyli, zjeż­dża­jąc z górki w kie­runku Cie­szyc. Gdy mijali par­king po lewej stro­nie drogi, Woj­nar nagle chwy­cił kolegę za ramię.

– Ktoś tam do nas machał!

Dylong, sku­piony na pro­wa­dze­niu auta i ośle­piony świa­tłami nad­jeż­dża­ją­cych z naprze­ciwka pojaz­dów, niczego nie zauwa­żył.

– Gdzie? – zapy­tał nie­chęt­nie.

– Na par­kingu. Zawróć, chyba coś się stało!

– Cho­lera jasna, tu nie ma gdzie…

Musieli prze­je­chać przez cen­trum miej­sco­wo­ści, gdzie droga pro­wa­dziła mię­dzy domami. Zawró­cili na par­kingu przy barze Pod Topo­lami. Już z daleka w świe­tle reflek­to­rów jadą­cych z naprze­ciwka samo­cho­dów widzieli ciemny zarys auta i syl­wetkę czło­wieka. Zatrzy­mali się kilka metrów przed nim. Świa­tła radio­wozu padły na czarne audi, lata świet­no­ści mające już dawno za sobą. Męż­czy­zna w czapce z dasz­kiem stał tro­chę bli­żej. Osła­niał twarz ramie­niem. Dylong zmie­nił świa­tła na posto­jowe, otwo­rzył drzwi i wysiadł, wkła­da­jąc czapkę. Woj­nar bez waha­nia poszedł w jego ślady.

– Sier­żant Jacek Dylong, poste­ru­nek poli­cji w Kobie­rzy­cach, pan nas wzy­wał?

– Tak. – Głos męż­czy­zny drżał, jakby sta­rał się zapa­no­wać nad zde­ner­wo­wa­niem. – Pano­wie, stało się coś strasz­nego.

Dylong postą­pił jesz­cze krok do przodu. Ośle­piły go świa­tła cię­ża­rówki, zjeż­dża­ją­cej z górki od strony pia­skowni. Cią­gle nie widział twa­rzy męż­czy­zny.

– Pro­szę się uspo­koić i opo­wie­dzieć, co się stało. – W jego gło­sie zabrzmiały pew­ność sie­bie i pro­fe­sjo­na­lizm.

– Kiedy wła­śnie nie wiem. Coś… – rzu­cił bez­rad­nie męż­czy­zna.

Zapa­dła ciem­ność, roz­świe­tlona tylko posto­jo­wymi świa­tłami radio­wozu. Przez chwilę główną drogą nic nie jechało.

– Pro­szę się nie dener­wo­wać… – zaczął Dylong, zbli­ża­jąc się jesz­cze bar­dziej do męż­czy­zny, i zamilkł nagle.

Nie­zna­jomy wyko­nał nie­do­strze­galny w ciem­no­ściach gest, a potem nagle roz­legł się huk i lufa trzy­ma­nego przez niego pisto­letu plu­nęła ogniem. Sier­żant Jacek Dylong dostał w brzuch, jęk­nął, pochy­lił się do przodu i upadł bokiem na asfalt.

– Jezus Maria! – krzyk­nął Woj­nar, lecz nie zdą­żył zare­ago­wać.

Czarna postać z twa­rzą przy­sło­niętą dasz­kiem czapki sko­czyła w jego stronę, a z lufy pisto­letu znowu buch­nął ogień. Raz, drugi, trzeci. Pierw­szy pocisk tra­fił Woj­nara w pierś, drugi w skroń, trzeci w pachwinę. Pchnięty ude­rze­niami poci­sków poli­cjant zato­czył się do tyłu i upadł na plecy obok auta, nie wyda­jąc z sie­bie żad­nego dźwięku. Krew z uszko­dzo­nej tęt­nicy try­skała wokoło przez dziurę w spodniach.

Od strony Cie­szyc nad­je­chało kilka aut i minęło ich z szu­mem. Potem kilka innych pojaz­dów minęło par­king, jadąc w prze­ciw­nym kie­runku. Zabójca cze­kał cier­pli­wie, aż ruch usta­nie. Wtedy pod­szedł do Dylonga, chwy­cił go za ręce i pocią­gnął. Poli­cjant zawył z bólu. Z jego ust popły­nął ciąg nie­wy­raź­nych prze­kleństw i zawo­dze­nie.

– Kurwa… ja pierd… Jezu… co ty? Aaaagh…!!

Zabójca pozo­sta­wił Dylonga obok ciała Woj­nara, wstrzą­sa­nego przed­śmiert­nymi drgaw­kami i leżą­cego w czar­nej kałuży krwi. Cof­nął się dwa kroki, odcze­kał dłu­gie kil­ka­na­ście sekund, aż na głów­nej dro­dze ponow­nie zrobi się pusto, i oddał jesz­cze kilka strza­łów.

Czarne bmw z przy­ciem­nio­nymi szy­bami zatrzy­mało się na skraju par­kingu. Pro­ku­ra­tor śled­czy Ire­ne­usz Paleczny wyglą­dał na trzy­dzie­ści pięć lat, miał czarne, sta­ran­nie przy­strzy­żone włosy, ciemną cerę, a ubio­rem nie­bez­piecz­nie przy­po­mi­nał Mar­ci­nowi pro­ku­ra­tora Wysoc­kiego.

– Skąd on ma taką furę? – wyce­dziła przez zęby Karina.

– Pew­nie z pro­ku­ra­tor­skiej pen­sji – rzu­cił iro­nicz­nie Mar­cin.

Jaskul­ski naj­wy­raź­niej stwier­dził, że nie chce być świad­kiem ich roz­mowy, ponie­waż bez słowa odszedł do swo­ich ludzi. Paleczny ski­nął głową Mar­ci­nowi i Kari­nie, poszedł obej­rzeć zwłoki, po czym wolno zbli­żył się do poli­cjan­tów. Z tru­dem pano­wał nad zde­ner­wo­wa­niem. Nawet jego głos zabrzmiał ina­czej niż zwy­kle. Jakby nale­żał do czar­nego cha­rak­teru z kre­skó­wek dla dzieci.

– Jak to się, cho­lera, stało?

W noz­drza poli­cjan­tów ude­rzył zapach moc­nych per­fum pomie­sza­nych z gumą mię­tową. Karina z tru­dem się powstrzy­mała, żeby nie zro­bić kroku w tył. Nie tole­ro­wała takich zapa­chów.

– Tego jesz­cze nie wiemy. – Zakrzew­ski wzru­szył ramio­nami.

Jakiś czas temu nowy pro­ku­ra­tor gene­ralny zaczął wpro­wa­dzać swoje porządki. Kilku pro­ku­ra­torów z pro­ku­ra­tury rejo­no­wej zostało odde­le­go­wa­nych do pracy w mniej­szych jed­nost­kach na Dol­nym Ślą­sku. Pro­ku­ra­tor Marek Grab­ski tak wła­śnie poże­gnał się z pracą we Wro­cła­wiu. W ich miej­sce poja­wili się nomi­naci nowej wła­dzy. Paleczny był jed­nym z nich. Mar­cin dotąd z nim nie pra­co­wał, więc na razie nie mógł stwier­dzić, czy go lubi. Miał nadzieję, że Paleczny nie został nomi­no­wany na zasa­dzie: mierny, ale wierny. Innym pyta­niem było, czy szef go lubi, skoro wyty­po­wał go do sprawy, o któ­rej od razu było wia­domo, że albo będzie począt­kiem jego kariery, albo sku­tecz­nie na kilka lat mu ją utrąci. No, chyba że Paleczny ma mocne plecy i ewen­tu­alna porażka mu nie zaszko­dzi. Patrząc na jego zde­ner­wo­wa­nie, Mar­cin bar­dzo wąt­pił w tę drugą ewen­tu­al­ność.

– Pro­szę przy­je­chać do mnie na dwu­na­stą. Usta­limy plan śledz­twa. Chciał­bym, żeby codzien­nie oso­bi­ście infor­mo­wał mnie pan o postę­pach.

Karina spoj­rzała w szare niebo, a Zakrzew­ski w ciemne oczy pro­ku­ra­tora.

– Nie. – Pokrę­cił głową.

– Słu­cham? – Paleczny widać nie przy­wykł, żeby ktoś mu się sprze­ci­wiał, bo zdzi­wiony wyba­łu­szył oczy na Mar­cina.

– Pro­szę mnie posłu­chać, pro­ku­ra­to­rze. – Mar­cin wolno cedził słowa. – Nie będę się z panem spo­ty­kał tylko po to, żeby poga­dać o niczym i napić się kawy. Wyba­czy pan, ale szkoda mi czasu. Spo­tkamy się, jak już prze­ana­li­zu­jemy ślady zebrane na miej­scu prze­stęp­stwa, będziemy mieli jakieś poszlaki i pomysł, co dalej. Wtedy pan zatwier­dzi mój plan śledz­twa.

– Pan się chyba zapo­mina… – Pro­ku­ra­tor nie dokoń­czył.

– Nie zapo­mi­nam się. Chcę po pro­stu szybko dorwać tego skur­wy­syna, który zabił naszych chło­pa­ków. Chciał­bym, żeby pan mi pomógł, a nie prze­szka­dzał. Będzie jesz­cze dużo roboty przy prze­słu­cha­niach świad­ków, potem przy akcie oskar­że­nia i na pro­ce­sie, więc będzie oka­zja się wyka­zać. Ofi­cjal­nie nie musi pan prze­ka­zy­wać pro­wa­dze­nia sprawy poli­cji, ale do pracy ope­ra­cyj­nej pro­szę się nam nie wtrą­cać.

Pro­ku­ra­tor Paleczny otwo­rzył usta i zaraz je zamknął, nie wyda­jąc nawet dźwięku. Spoj­rzał na Karinę. Poli­cjantka nie błą­dziła już wzro­kiem po nie­bie, tylko patrzyła mu twardo w twarz.

– W niczym nie może pan teraz pomóc – rzu­ciła.

– Nam też zależy, żeby szybko schwy­tać zabójcę – dodał Mar­cin. – Jak nam się uda, będzie się pan miał czym chlu­bić, a nie każdy młody pro­ku­ra­tor może się pochwa­lić takim suk­ce­sem. Pro­szę pomy­śleć.

Pro­ku­ra­tor rozej­rzał się wokoło, jakby spraw­dza­jąc, czy nikt nie sły­szy tej roz­mowy. Inni stali za daleko. Poza tym prze­jeż­dża­jące co chwilę samo­chody sku­tecz­nie zagłu­szały wszyst­kie dźwięki.

– Będą naci­ski z góry – ode­zwał się wresz­cie. – Będzie o tym gło­śno w mediach.

– Wła­śnie tutaj liczył­bym na pana wydatną pomoc w naj­bliż­szych dniach. – Zakrzew­ski na­dal mie­rzył pro­ku­ra­tora bez­czel­nym spoj­rze­niem. – Będzie pan mógł się wykre­ować na moc­nego faceta, który trzyma śledz­two w gar­ści.

Pro­ku­ra­tor Paleczny wciąż patrzył to na Karinę, to na Mar­cina. Wahał się, jak zare­ago­wać na takie posta­wie­nie sprawy. Wresz­cie wybrał naj­lep­szą dla nich opcję. Wycią­gnął z kie­szeni wizy­tówkę i podał Mar­ci­nowi.

– Pro­szę do mnie zadzwo­nić, kiedy będziemy mogli poroz­ma­wiać o pla­nie śledz­twa – mówił tak cicho, że jego głos z tru­dem prze­bi­jał się przez hałas z głów­nej drogi. – Chciał­bym być w miarę czę­sto infor­mo­wany, muszę wie­dzieć…

– Oczy­wi­ście – prze­rwał mu Zakrzew­ski. – Ma pan wgląd do akt sprawy na każ­dym eta­pie, zapra­szam na wszyst­kie narady zespołu śled­czego w komen­dzie woje­wódz­kiej.

Kolejne dwa auta zaje­chały na par­king. Pro­ku­ra­tor odszedł w kie­runku pato­loga gra­mo­lą­cego się z pierw­szego z nich. Dru­gie nale­żało do tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki. Jako pierw­sza wysia­dła drobna kobieta z wło­sami ufar­bo­wa­nymi na nie­bie­sko. Marta Mic­kie­wicz, od nie­dawna nowa sze­fowa tech­ni­ków. Ski­nęła im głową i zaraz pogo­niła swo­ich ludzi do pracy. Po chwili, ubrani w kom­bi­ne­zony przy­po­mi­na­jące stroje labo­ran­tów pra­cu­ją­cych przy bada­niu naj­groź­niej­szych wiru­sów w ści­śle taj­nym labo­ra­to­rium w Wuhan, prze­szu­ki­wali miej­sce prze­stęp­stwa.

– Bałam się, że nie pęk­nie.

– Tacy zawsze pękają. – Mar­cin wzru­szył ramio­nami. – Mam tylko nadzieję, że się potem nie roz­my­śli i nie będzie nam zbyt­nio prze­szka­dzał.

– Nie wia­domo.

Komi­sarz Zakrzew­ski ski­nął na Jaskul­skiego. Ten pod­szedł do nich z ocią­ga­niem.

– Komi­sa­rzu Jaskul­ski, nie ma sensu robić tu nie­po­trzeb­nego zamie­sza­nia. – Mar­cin spoj­rzał na niego z góry. – Pro­szę zająć czymś swo­ich ludzi.

Miej­scowy poli­cjant popa­trzył na niego, jakby nie zro­zu­miał.

– Lepiej niż my zna­cie oko­licz­nych miesz­kań­ców. – Karina mówiła wolno i wyraź­nie. – Niech pan wyśle swo­ich poli­cjan­tów do wsi, może ktoś coś widział. Poza tym jak naj­szyb­ciej potrze­bu­jemy infor­ma­cji o ofia­rach. Czy mieli wro­gów, może długi, podej­rzane kon­takty, czy mogli się komuś nara­zić, żony, kochanki, pro­sty­tutki, hazard? Nie muszę chyba mówić wię­cej?

Jaskul­ski poczer­wie­niał na twa­rzy.

– Nie – wyce­dził przez jesz­cze bar­dziej zaci­śnięte szczęki.

– Przy­ślę panu czło­wieka, który będzie koor­dy­no­wał wasze dzia­ła­nia. To młod­szy aspi­rant Adam Wilicz­kow­ski. Będzie­cie rapor­to­wać mu o wszyst­kim, on zde­cy­duje, co jest ważne.

Komi­sarz Jaskul­ski spoj­rzał na nich pra­wie wrogo.

– Nie miesz­kamy na zadu­piu – wark­nął. – Znamy się na poli­cyj­nej robo­cie.

– Bez urazy, Jaskul­ski. – Zakrzew­ski patrzył na niego zimno. – Ja nie powie­dzia­łem, że się nie zna­cie. Po pro­stu uwa­żam, że może­cie być nie­obiek­tywni. To byli wasi kole­dzy z pracy. Popatrz po swo­ich ludziach. Są wstrzą­śnięci, wście­kli i żądni zemsty. Pójdą w teren i jak znam życie, będą nad­gor­liwi. Będą zwra­cać uwagę na bzdury i mogą prze­oczyć coś waż­nego albo zasy­pią nas dro­bia­zgami. Nie chcę tra­cić czasu na oddzie­la­nie infor­ma­cji war­to­ścio­wych od nie­istot­nych. Tym zaj­mie się Wilicz­kow­ski. On jest z zewnątrz i potrafi zacho­wać dystans.

Komi­sarz patrzył na Zakrzew­skiego w sku­pie­niu, jakby oce­niał szcze­rość jego słów. Mar­cin zazwy­czaj wzbu­dzał zaufa­nie. Tak było i tym razem. Z Jaskul­skiego zeszło tro­chę powie­trze, bąk­nął coś pod nosem i odszedł. Po chwili jeden z radio­wo­zów odje­chał. Czte­rech poli­cjan­tów na razie zostało, ponie­waż Marta Mic­kie­wicz zaan­ga­żo­wała ich do prze­szu­ka­nia przy­droż­nych krza­ków, rowu i frag­mentu przy­le­głego pola.

– No to usta­wi­li­śmy wszyst­kich, zado­wo­lony? – ode­zwała się Karina.

– J-jasne – burk­nął w odpo­wie­dzi. – Trzeba jesz­cze usta­wić Martę.

– Jej nie musisz. Za kilka godzin będziesz miał szcze­gó­łowy raport. Powiedz, co ty jej zro­bi­łeś, że ona cię tak lubi?

– Posta­wi­łem piwo. – Mar­cin wzru­szył ramio­nami, roz­bu­dza­jąc tylko jej cie­ka­wość. – A tobie co się stało?

– Takie tam, nie­istotne teraz pro­blemy. – Karina zba­ga­te­li­zo­wała jego pyta­nie. – Zabili naszych, to jest prio­ry­tet.

– Czyli coś jest na rze­czy?

– Ale ty jesteś upier­dliwy – żach­nęła się. – Mam małe pro­blemy w związku, wystar­czy?

– Na teraz wystar­czy.

Patrzyli na tech­ni­ków pochy­lo­nych nad cia­łami.

– Co o tym sądzisz? – rzu­ciła. – Zle­ce­nie czy przy­pa­dek?

– Moim zda­niem przy­pa­dek. Zna­leźli się w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie.

– Tylko dla­czego musieli zgi­nąć?

– Jesz­cze nie wiem. Myślę jed­nak, że to będzie pro­sta sprawa.

– Chyba że będą kom­pli­ka­cje.

W tej chwili jeden z poli­cjan­tów prze­szu­ku­ją­cych krzaki wypro­sto­wał się i krzyk­nął:

– Tutaj!

Tech­nik w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie pod­szedł do niego i po chwili pako­wał do folio­wych worecz­ków dwie poli­cyjne czapki nale­żące do ofiar. Marta Mic­kie­wicz ski­nęła ręką na Buczko i Zakrzew­skiego. Pode­szli, sta­nęli przed para­wa­nami i ponow­nie spoj­rzeli na ciała zamor­do­wa­nych. Karinę prze­szedł nie­przy­jemny dreszcz. Marta ścią­gnęła maseczkę z twa­rzy, wska­zała uma­zane krwią drzwi radio­wozu i zapy­tała z zagad­ko­wym wyra­zem twa­rzy:

– Zauwa­ży­li­ście to?

Karina tylko zaklęła pod nosem. Mar­cin od razu wie­dział, że oto wła­śnie poja­wiły się te nie­prze­wi­dy­walne kom­pli­ka­cje.

Na pierw­szy rzut oka wyglą­dało to na zwy­kły roz­bryzg krwi na karo­se­rii. Dopiero po dokład­niej­szym przyj­rze­niu się można było coś w nim wyczy­tać. Sprawca napi­sał krwią kilka cyfr.

To była data: 8-12-1981.II

– Witamy pana pro­ku­ra­tora. – Karina ustą­piła pro­ku­ra­to­rowi śled­czemu Ire­ne­uszowi Palecz­nemu miej­sca przy stole w małej salce kon­fe­ren­cyj­nej budynku komendy woje­wódz­kiej przy Pod­walu.

Paleczny posłał jej nie­śmiały uśmiech i usiadł na twar­dym drew­nia­nym krze­śle. Karina Buczko przy­cią­gnęła sobie inne sto­jące pod ścianą i usia­dła obok Zakrzew­skiego. Była osiem­na­sta dwa­dzie­ścia. Cała grupa śled­cza spo­tkała się przed kil­koma minu­tami w celu omó­wie­nia dotych­czas zebra­nych śla­dów i infor­ma­cji. Nie­stety, nie było tego dużo.

Przy stole sie­dzieli jesz­cze: młod­szy aspi­rant Adam Wilicz­kow­ski, sier­żant szta­bowy Mariusz Kra­wiec zwany Dłu­gim i Marta Mic­kie­wicz, która nie­spo­dzie­wa­nie posta­no­wiła oso­bi­ście przed­sta­wić zebrane przez tech­ni­ków ślady. Przez ostatni rok, od kiedy awan­so­wała na szefa zespołu tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki, zdą­żyli przy­zwy­czaić się zarówno do jej nie­ty­po­wego wyglądu, jak i do nie­sza­blo­no­wego dzia­ła­nia. Zakrzew­ski ją lubił, choć nie był pewien, jak postrze­gają ją inni. Nie zauwa­żył dotąd ani nie sły­szał nega­tyw­nych opi­nii, ale też nie zare­je­stro­wał prze­sad­nie pozy­tyw­nych komen­ta­rzy. Może gdyby nie była tak eks­cen­tryczna, prę­dzej zjed­ny­wa­łaby sobie przy­ja­ciół. Mimo skraj­nego pro­fe­sjo­na­li­zmu, jakim wyka­zy­wała się w pracy, jej nie­bie­skie włosy i ubra­nie w stylu punk trzy­mały ludzi na dystans. Nawet Mar­ci­nowi prze­szka­dzało kil­ka­na­ście kol­czy­ków w uszach i gór­nej war­dze. Nie pró­bo­wał sobie wyobra­żać, gdzie jesz­cze Marta może mieć kol­czyki.

– Nic pan nie prze­ga­pił – powie­dział Zakrzew­ski, obra­ca­jąc w dłoni kubek z kawą z auto­matu. Przed nim na stole stały już dwa puste.

Paleczny poki­wał głową, wycią­gnął z teczki jakieś papiery, notat­nik i ele­ganc­kie pióro, ale się nie ode­zwał. Mar­cin zaczął przez chwilę żało­wać, że go tak potrak­to­wał rano. Może facet ma łeb na karku i będzie potra­fił z sen­sem zarzą­dzać śledz­twem?

Ostat­nią uczest­niczką spo­tka­nia była poli­cyjna psy­cho­log Arleta Wierz­bicka. Trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia szczu­pła bru­netka z dłu­gimi, pro­stymi wło­sami i prze­ni­kli­wymi brą­zo­wymi oczami. Zakrzew­ski współ­pra­co­wał z nią po raz pierw­szy. Pew­nie by się nie zgo­dził, gdyby nie reko­men­da­cja przy­ja­ciela ze stu­diów, Krzysz­tofa Paw­lic­kiego.

Wilicz­kow­ski chrząk­nął i zaczął od początku:

– Sier­żant Jacek Dylong miał żonę i dwie córki. W opi­nii sąsia­dów przy­kładny ojciec i oby­wa­tel. W pracy rów­nież bez zarzutu. Wzo­rowy funk­cjo­na­riusz, nikt nie napi­sał na niego nawet jed­nej skargi. Miesz­kał na wsi, gdzie uwa­żano go za takiego miej­sco­wego sze­ryfa. Cie­szył się auto­ry­te­tem, wystar­czyło, żeby tup­nął nogą na wiej­skiej zaba­wie, a koń­czyły się wszyst­kie awan­tury.

– Są jesz­cze tacy gli­nia­rze? – rzu­ciła Karina.

Ponure miny uczest­ni­ków narady nie zmie­niły się ani na uła­mek sekundy. Nikt też na tę uwagę nie zare­ago­wał.

– Star­szy sier­żant Paweł Woj­nar nie był już takim anioł­kiem – kon­ty­nu­ował Adam. – Były na niego skargi za bru­tal­ność, miał sprawę za jazdę radio­wo­zem pod wpły­wem. Naj­wi­docz­niej nikomu nie zale­żało na roz­dmu­cha­niu tego, bo dostał tylko naganę. Lubił się zaba­wić, czę­sto odwie­dzał knajpy. Za koł­nierz nie wyle­wał. Raz czy dwa uczest­ni­czył w awan­tu­rach po służ­bie. Miał dwie żony, ale z obiema szybko się roz­wiódł. Obec­nie miał part­nerkę, ale jesz­cze do niej nie dotar­li­śmy.

– Nie bar­dzo rozu­miem. Jak to moż­liwe? – zapy­tał Zakrzew­ski.

– Sam się zdzi­wi­łem – przy­znał Wilicz­kow­ski. – Nagle wszy­scy nabrali wody w usta. Nikt jej nie zna, nikt nie wie, gdzie mieszka.

– Ktoś ją poin­for­mo­wał, że jej facet nie żyje?

– Tego nie wiem. – Adam wzru­szył ramio­nami.

– Cho­lera, znajdź­cie ją. – Mar­cin był wyraź­nie poiry­to­wany. – Jutro muszę wie­dzieć wszystko o związku Woj­nara. Sprawdź, czy ta kobieta ma alibi na wczo­raj­szy wie­czór. Skrzyw­dzone kobiety zdolne są do wszyst­kiego.

Poli­cyjna psy­cho­log spoj­rzała na niego prze­ni­kli­wie.

– Chce pani coś dodać, pani Arleto? – zapy­tał uprzej­mie.

– To prawda, że kobiety mogą reago­wać impul­syw­nie, być pamię­tliwe i pró­bo­wać zemsty na swoim byłym – potwier­dziła, patrząc mu w twarz. – Szcze­gól­nie gdy w ich mnie­ma­niu zostały bole­śnie skrzyw­dzone. Wie pan jed­nak, komi­sa­rzu, rów­nie dobrze jak ja, że kobiety nie zabi­jają w ten spo­sób. Pod wpły­wem impulsu. Kobiety raczej pla­nują wszystko ze szcze­gó­łami. Zabi­jają jed­nym cię­ciem. To mor­der­stwo nie pasuje do takiego sche­matu.

– Dzię­kuję. – Zakrzew­ski ski­nął głową w jej kie­runku.

Podo­bała mu się. Bił od niej spo­kój i zde­cy­do­wa­nie, a w smut­nym i poważ­nym spoj­rze­niu wyraź­nie widać było bole­sne życiowe doświad­cze­nie. Tak samo jak w jego błę­kit­nych oczach.

– Mia­łeś rację, sze­fie, że z miej­sco­wymi będzie mi się ciężko pra­co­wało – kon­ty­nu­ował Wilicz­kow­ski. – Ta sprawa miała być wyja­śniona jako pierw­sza, a nic nie zro­bili przez cały dzień. Niby prze­słu­chali sąsia­dów obu ofiar, odtwo­rzyli krok po kroku wszystko, co obaj robili przez ostat­nie dwa dni, a jed­nak… nie wiem…

– Mów, coś jest nie tak?

– Może to złość i szok po stra­cie kole­gów… – Adam wyraź­nie się zawa­hał. – Ale mam wra­że­nie, że coś tam jest nie w porządku.

Zacie­ka­wiony pro­ku­ra­tor po raz pierw­szy pod­niósł głowę znad notesu i patrzył na Adama, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg.

– Co masz na myśli? – dopy­ty­wał Zakrzew­ski.

– Ani komi­sarz Jaskul­ski, ani żaden z jego pod­wład­nych nie potra­fili mi wyja­śnić, co oni robili na tym par­kingu po dwu­dzie­stej dru­giej. To nie był ich rewir. Mieli być na patrolu w zupeł­nie innym rejo­nie. Na jutro mają mi przy­go­to­wać har­mo­no­gram patroli i usta­lić, gdzie wóz B sto sie­dem­na­ście tego dnia jeź­dził.

– Może to po pro­stu zamie­sza­nie zwią­zane z mor­der­stwem – pod­su­nęła Karina.

– To nie tylko to. – Adam pokrę­cił głową. – Oni mieli dziwne miny, kiedy ich pyta­łem.

– Dobrze. – Mar­cin uciął ewen­tu­alne dal­sze pyta­nia. – Drąż temat. Dać ci kogoś do pomocy?

– Nie chcę wzbu­dzać podej­rzeń. Na razie pora­dzę sobie sam. Jutro pogrze­biemy w życiu Woj­nara i znaj­dziemy tę jego kobietę. Spró­buję usta­lić, gdzie byli, czy mieli jakichś wro­gów, dys­kret­nie poroz­ma­wiam z ludźmi w komen­dzie. Może ktoś puści farbę. Poza tym tak sobie pomy­śla­łem, że spraw­dzę mają­tek obu ofiar pod kątem tego, czy wydatki rów­nają się wpły­wom. Mam jakieś prze­czu­cie, że krę­cili lewi­znę.

Zakrzew­ski dopił kawę i spoj­rzał na sie­dzą­cego w mil­cze­niu pro­ku­ra­tora.

– Panie pro­ku­ra­to­rze?

Paleczny jakby się ock­nął.

– Oczy­wi­ście zga­dzam się. Pro­szę dzia­łać.

Karina Buczko z tru­dem stłu­miła uśmiech. Paleczny wyglą­dał jak nowy uczeń w kla­sie. Może i inte­li­gentny, ale na razie tak zestre­so­wany, że nie można tego jed­no­znacz­nie oce­nić.

– Długi?

Kra­wiec jak zwy­kle był w tym samym pro­chowcu się­ga­ją­cym mu do łydek, jak zawsze miał burzę krę­co­nych wło­sów, w uszach białe słu­chawki i smart­fon w dłoni. Pew­nie z tym zesta­wem nie roz­sta­wał się nawet pod prysz­ni­cem. Zakrzew­ski miał nadzieję, że wcze­śniej cho­ciaż ściąga pro­cho­wiec. Teraz, zanim się ode­zwał, wyjął z ucha jedną słu­chawkę i odło­żył apa­rat na stół. Rzadko się odzy­wał, ale jak już mówił, to z sen­sem, i miał przy­jemny tembr głosu. Mógłby pod­kła­dać dub­bing pod kre­skówki dla dzieci.

– Zgło­sił się świa­dek, który twier­dzi, że jechał wczo­raj około dwu­dzie­stej dru­giej za radio­wo­zem przed Cie­szy­cami. Na razie roz­ma­wia­li­śmy tele­fo­nicz­nie, ale złoży ofi­cjalne zezna­nia – powie­dział.

– Naresz­cie coś kon­kret­nego. – Mar­cin odsta­wił pusty kubek po kawie.

– Jechał za radio­wo­zem B sto sie­dem­na­ście od samego Jor­da­nowa Ślą­skiego. Mówił, że przed nimi jechało kilka tirów, więc nikt nie wyprze­dzał. Poli­cjanci na początku przy­mie­rzali się do wyprze­dza­nia, jakby się bar­dzo spie­szyli, ale osta­tecz­nie zre­zy­gno­wali. Facet mówił, że mniej wię­cej przy par­kingu radio­wóz wyraź­nie przy­ha­mo­wał. Tiry odje­chały, a on bar­dzo wolno prze­je­chał przez cen­trum wsi. Wie­cie, tam jest wąsko. Za wio­ską skrę­cił w prawo na par­king przy barze i zawró­cił. Ostat­nie spoj­rze­nie faceta w lusterko to był obraz poli­cyj­nego auta, cze­ka­ją­cego na włą­cze­nie się do ruchu.

– Z powro­tem? – upew­nił się Zakrzew­ski.

– Tak. Przy­ci­sną­łem tro­chę tego kie­rowcę i powie­dział, że chyba widział na tym par­kingu oso­bowe auto i kogoś, kto machał do poli­cji.

W sali zapa­no­wała nagle cisza. Wszy­scy prze­tra­wiali ostat­nie słowa Dłu­giego.

– Czyli to mógł być nasz zabójca – mruk­nął w zamy­śle­niu Mar­cin.

– Też mi to przy­szło do głowy – potwier­dził Długi. – Dalej szu­kam. Może zgłosi się jakiś świa­dek. Był spory ruch. Jutro jesz­cze raz poroz­ma­wiam z miesz­kań­cami Cie­szyc. Zabez­pie­czy­li­śmy moni­to­ring z kopalni pia­sku. Jedna z kamer przy bra­mie skie­ro­wana jest czę­ściowo na drogę. Tam jest dobre oświe­tle­nie, kamera od zmierz­chu do świtu pra­cuje w try­bie cią­głym. Już oglą­damy ten mate­riał i spraw­dzamy auta, które udaje się ziden­ty­fi­ko­wać po nume­rach. Jeśli mor­derca przy­je­chał z tej strony, być może jest na nagra­niu.

– Dobra robota, ale nie wpa­dał­bym w eufo­rię. Musie­li­by­śmy mieć wiel­kie szczę­ście. – Zakrzew­ski był scep­tyczny. – I zabójca musiałby przy­je­chać nie­długo wcze­śniej i mieć wyty­po­wane ofiary.

– Na razie sku­pi­li­śmy się bar­dziej na hipo­te­zie, że ofiary są przy­pad­kowe – dorzu­ciła Karina.

– Szu­kam też innych kamer na dro­dze – dodał Długi. – Szanse nie­wiel­kie, ale tam nie­da­leko jest hur­tow­nia budow­lana, tylko nie dotar­łem jesz­cze do wła­ści­cieli.

– Dobrze, dzia­łaj. – Mar­cin ski­nął głową.

Spoj­rzał prze­lot­nie na pro­ku­ra­tora, ale Paleczny tym razem nie pod­niósł wzroku znad swo­ich nota­tek. Marta Mic­kie­wicz zaczęła mówić pew­nie i bez zbęd­nych ozdob­ni­ków:

– Nie wiem jesz­cze, z jakiej broni zgi­nęli. Poci­ski wycią­gnięte z ciała to para­bel­lum dzie­więć na dzie­więt­na­ście mili­me­trów, czyli bar­dzo popu­larne naboje na regu­lar­nym uzbro­je­niu NATO. Poszły do ana­lizy bali­stycz­nej. Obaj zgi­nęli od strza­łów z bli­skiej odle­gło­ści. Moim zda­niem naj­pierw zgi­nął Woj­nar, potem Dylong. Dylong był cią­gnięty do miej­sca, w któ­rym zna­leź­li­śmy ciało. Być może jesz­cze żył, a egze­ku­cja odbyła się wła­śnie tam. Praw­do­po­dob­nie nie ma odci­sków linii papi­lar­nych sprawcy, zebra­li­śmy pewne ślady bio­lo­giczne, ale musimy jesz­cze pocze­kać na wyniki z labo­ra­to­rium. Co cie­kawe, sprawca wyrzu­cił ich czapki. Zna­leź­li­śmy je w krza­kach. Na nich rów­nież zabez­pie­czy­li­śmy ślady. Na razie tylko tyle mogę powie­dzieć. Jutro będzie sek­cja zwłok. Może będzie wia­domo coś wię­cej.

– Dzię­kuję. – Mar­cin uśmiech­nął się do niej, co nie umknęło uwa­dze Kariny Buczko. – A co z datą?

– Napi­sał te cyfry pal­cem uma­za­nym we krwi. Być może był w ręka­wiczce, tego w tej chwili nie potra­fię stwier­dzić.

– Czyli nie­wiele mamy?

– Nie­wiele.

Mar­cin spoj­rzał na Wierz­bicką, która dotąd uważ­nie słu­chała w mil­cze­niu.

– Pani psy­cho­log coś nam pod­po­wie? – zapy­tał.

Ku jego zasko­cze­niu pokrę­ciła prze­cząco głową i spoj­rzała mu pro­sto w oczy. Miała twarde i zde­cy­do­wane spoj­rze­nie. Czyżby nara­ził jej się tym pyta­niem o kobiety? Pierw­szy spu­ścił wzrok.

– Na obec­nym eta­pie mam za mało danych, żeby sta­wiać hipo­tezy – powie­działa spo­koj­nie, jakby pro­wa­dziła kurs kroju i szy­cia. – Wypo­wiem się, gdy jutro otrzy­mam wię­cej infor­ma­cji o życiu ofiar, dane z labo­ra­to­rium i wyniki sek­cji.

– J-jasne – mruk­nął Zakrzew­ski nie­za­do­wo­lony. – Na koniec zosta­wi­łem sprawę cyfr na boku auta. Wyglą­dają na datę. Ósmy grud­nia 1981.

Aspi­rant Karina Buczko otwo­rzyła notat­nik i wolno zaczęła rela­cjo­no­wać.

– Pogrze­ba­łam tro­chę w naszym archi­wum. Nie­stety, stare akta są jesz­cze w fazie digi­ta­li­za­cji. Nie dotar­łam do papie­ro­wych akt, mam tylko infor­ma­cje z ogól­nej bazy danych spraw nie­wy­ja­śnio­nych.

Pod­nio­sła głowę, lecz nikt się nie ode­zwał. Patrzyli na nią wszy­scy z wyjąt­kiem Palecz­nego, który sie­dział z pochy­loną głową, jakby prze­glą­dał notatki. Tyle że nie zro­bił żad­nych nota­tek. Pióro leżało nie­tknięte.

– Ósmego grud­nia 1981 roku we Wro­cła­wiu przy ulicy Monte Cas­sino doko­nano podwój­nej zbrodni. Zamor­do­wany został pierw­szy sekre­tarz Komi­tetu Woje­wódz­kiego PZPR Jan Janicki wraz z mał­żonką. Mor­derca dostał się na pose­sję przez płot, stłukł okno do pomiesz­cze­nia piw­nicz­nego i wśli­zgnął się do środka. Sza­co­wany czas zgonu ofiar: mię­dzy pół­nocą a drugą w nocy. Mor­der­stwa były wyjąt­kowo bru­talne. Janic­kiemu zadano pra­wie sześć­dzie­siąt cio­sów ostrym narzę­dziem, potem ktoś wyciął mu język. Języka nie zna­le­ziono. Beata Janicka zgi­nęła od czter­dzie­stu ośmiu pchnięć nożem, sprawca wydłu­bał jej oczy.

Karina zro­biła pauzę. W pomiesz­cze­niu zapa­dła pełna napię­cia cisza. Zakrzew­ski miał wra­że­nie, że opo­wieść Kariny zro­biła na słu­cha­czach więk­sze wra­że­nie niż zabój­stwa poli­cjan­tów w Cie­szy­cach.

– Ofiary nie nosiły na ciele innych śla­dów prze­mocy – cią­gnęła. – Nie zostały zamor­do­wane w sypialni, co by suge­ro­wało, że nie zostały zasko­czone. Ciało kobiety zna­le­ziono w salo­nie, męż­czy­zny w gabi­ne­cie. Na tej pod­sta­wie śled­czy zało­żyli, że ofiary znały swo­jego kata. Tylko dla­czego wszedł przez piw­nicę? Nie wia­domo. Sprawcy ni­gdy nie usta­lono. To nie było mor­der­stwo na tle rabun­ko­wym – nic nie zgi­nęło. W domu znaj­do­wała się cenna por­ce­lana, obrazy zna­nych mala­rzy, dolary i inna waluta. Tak naprawdę ni­gdy nie usta­lono motywu zabój­stwa Janic­kich. Sku­piono się na moty­wie zemsty jako naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nym. W końcu Janicki był dzia­ła­czem par­tyj­nym, czasy były nie­spo­kojne, pięć dni póź­niej wpro­wa­dzono stan wojenny.

– Czy to nie jest przy­pa­dek? – Wilicz­kow­ski wzru­szył ramio­nami. – Te cyfry mogły zna­czyć cokol­wiek. Dla­czego aku­rat tę datę? Minęło trzy­dzie­ści pięć lat.

– Jest taka moż­li­wość – przy­znał Mar­cin. – Masz rację. Cyfry mogą zna­czyć coś innego albo nie zna­czyć nic. Na razie jed­nak przyj­mu­jemy zało­że­nie, że ta data i dzi­siej­sze zabój­stwa wiążą się z tymi z prze­szło­ści.

– To nie ma sensu – prych­nął Adam. – Znamy pod­sta­wową zasadę Zakrzew­skiego: nie lubisz pro­stych roz­wią­zań. Może pocze­kajmy na jakieś dowody na powią­za­nie obu przy­pad­ków. Po co od razu kom­pli­ko­wać sobie robotę. Moim zda­niem szkoda czasu. Cyfry mogą zna­czyć cokol­wiek: datę uro­dzin mor­dercy, pierw­szą wypitą flaszkę wódki albo pierw­szą zali­czoną dziew­czynę.

Pro­ku­ra­tor Paleczny chrząk­nął nagle i pod­niósł wzrok na pozo­sta­łych.

– Przyj­miemy wer­sję komi­sa­rza Zakrzew­skiego – powie­dział nie­ocze­ki­wa­nie. – Musimy spraw­dzić, czy mor­der­stwo Janic­kich nie wiąże się z dzi­siej­szymi. Pod tym kątem trzeba prze­świe­tlić prze­szłość zamor­do­wa­nych. Czy nie mają z Janic­kimi powią­zań rodzin­nych lub jakich­kol­wiek innych. Tamtą sprawę z 1981 roku pro­wa­dził kapi­tan Marek Pie­kło – kon­ty­nu­ował spo­koj­nie pro­ku­ra­tor śled­czy po pau­zie. – Był alko­ho­li­kiem i to chyba prze­szko­dziło mu w schwy­ta­niu zabójcy. Odszedł z mili­cji we wrze­śniu 1982 roku. Wtedy poma­gał mu sier­żant Tade­usz Majer. On też długo nie popra­co­wał, tylko do końca 1982 roku. Trzeba go zna­leźć. Nie­stety, kapi­tan Marek Pie­kło zmarł w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Zakrzew­ski poki­wał głową.

– Jest pan wyjąt­kowo sku­teczny – stwier­dził z uzna­niem.

– Było wię­cej takich mor­derstw. – Paleczny puścił uwagę mimo uszu. – W lutym samotna kobieta, pod koniec maja 1981 roku jesz­cze dwie ofiary.

Cisza w pomiesz­cze­niu jakby się pogłę­biła. Mar­cin patrzył na pro­ku­ra­tora, wresz­cie zapy­tał:

– Jak się pan o tym tak szybko dowie­dział?

Paleczny spoj­rzał mu w oczy.

– Kapi­tan Marek Pie­kło był moim ojcem.III

Na prośbę pro­ku­ra­tora śled­czego Ire­ne­usza Palecz­nego po nara­dzie spo­tkali się w gabi­ne­cie komi­sa­rza Zakrzew­skiego, który dzie­lił pokój z aspi­rant Kariną Buczko. Prze­szli w mil­cze­niu na drugi koniec kory­ta­rza. O tej porze budy­nek komendy woje­wódz­kiej i sądu opu­sto­szał. Po dro­dze nie spo­tkali nikogo. Tylko ich kroki roz­cho­dziły się zwie­lo­krot­nio­nym echem po pustych prze­strze­niach.

Zakrzew­ski usiadł na nowym krze­śle za swoim sta­rym biur­kiem zawa­lo­nym papie­rami. Za ple­cami miał okno, sie­dział twa­rzą do drzwi wej­ścio­wych. Biurko Kariny stało przy ścia­nie po pra­wej stro­nie. Usia­dła tam i wpa­try­wała się badaw­czo w pro­ku­ra­tora, który, chcąc nie chcąc, usiadł na jedy­nym wol­nym miej­scu – nie­wy­god­nym krze­śle przed biur­kiem Mar­cina. Zapach per­fum pro­ku­ra­tora pomie­szany z mię­tówką szybko wypeł­nił pomiesz­cze­nie.

Chwi­lowe nie­zręczne mil­cze­nie prze­rwał komi­sarz.

– Nie wie­rzę w takie zbiegi oko­licz­no­ści – ode­zwał się, mie­rząc Palecz­nego uważ­nym spoj­rze­niem. – Ma pan nam coś wię­cej do powie­dze­nia?

– To nie jest zbieg oko­licz­no­ści. – Pro­ku­ra­tor pokrę­cił głową.

Karina pstry­kała dłu­go­pi­sem i spra­wiała wra­że­nie nie­obec­nej. Mar­cin spoj­rzał na nią, po czym prze­niósł wzrok na pro­ku­ra­tora.

– J-jasne – mruk­nął. – Może nam pan zdra­dzi coś wię­cej?

Paleczny wytrzy­mał jego spoj­rze­nie.

– Na nara­dzie usły­sza­łem, że jedną z pana pod­sta­wo­wych zasad jest odrzu­ca­nie pro­stych roz­wią­zań – powie­dział. – To nie jest pro­ste roz­wią­za­nie. Powi­nien pan być zado­wo­lony.

– W tym wypadku mam poważne wąt­pli­wo­ści. Musi mnie pan oświe­cić.

W pomiesz­cze­niu zapa­no­wała nagła cisza. Pro­ku­ra­tor się skrzy­wił.

– Żeby wszystko było jasne – zaczął wolno. – Moje sto­sunki z ojcem nie były naj­ła­twiej­sze. Odkąd sta­łem się peł­no­letni, nie utrzy­my­wa­łem z nim kon­taktu. Nawet w cza­sach, gdy jesz­cze miesz­ka­łem w domu, ni­gdy nie wspo­mi­nał tam­tego śledz­twa z początku stanu wojen­nego. Wie­dzia­łem tylko, że wtedy poznał mamę, ale ona też mil­czała.

Paleczny pod­niósł wzrok i popa­trzył na poli­cjan­tów. Karina na­dal bawiła się dłu­go­pi­sem, Zakrzew­ski spoj­rzał mu pro­sto w twarz.

– Kiedy mia­łem pięt­na­ście lat, ojciec prze­cho­dził aku­rat jeden z wielu gor­szych okre­sów w swoim życiu. Znowu pił. Któ­re­goś dnia powie­dział, że tamta sprawa nie może pozo­stać nie­wy­ja­śniona. Ona kie­dyś wypły­nie. Na pewno o to mu cho­dziło. Powtó­rzył to kil­ka­krot­nie.

– Pytał go pan póź­niej? – rzu­cił Mar­cin.

– Tak, nic nie pamię­tał albo nie chciał pamię­tać.

– I teraz wypły­nęła? – Karina prze­stała pstry­kać.

– Tak uwa­żam.

Nikt nie sko­men­to­wał tych słów. Pro­ku­ra­tor Paleczny zwró­cił się wprost do Mar­cina:

– Wiem, że po wyda­rze­niach sprzed roku może pan nie lubić pro­ku­ra­to­rów, ale…

Zakrzew­ski prze­rwał mu ruchem ręki.

– Nie lubię pod­łych i złych ludzi. – Skrzy­wił się. – Pro­ku­ra­to­rzy mi nie prze­szka­dzają.

Przez twarz Kariny prze­mknął uśmie­szek. Paleczny nie dał się wypro­wa­dzić z rów­no­wagi.

– Może źle się wyra­zi­łem – powie­dział. – Chciał­bym, żeby­śmy wyja­śnili sobie pewne rze­czy na początku, żeby potem nie było nie­po­ro­zu­mień.

– Słu­cham? – Zakrzew­ski uniósł brwi.

– Bmw kupiła mi matka na trzy­dzie­ste uro­dziny. – Pro­ku­ra­tor mówił dalej nie­zra­żony. – Mnie z pen­sji pro­ku­ra­tor­skiej nie byłoby stać na taki zakup. Matka pocho­dzi z bar­dzo zamoż­nej rodziny. Nie wia­domo, dla­czego dzia­dek, umie­ra­jąc, zapi­sał jej cały mają­tek w testa­men­cie. Tak, mam poglądy pra­wi­cowe. Tyle tylko, że ja wie­rzę w to, co robię. Uwa­żam, że sędzio­wie sta­wiają się ponad pra­wem, stali się uprzy­wi­le­jo­waną kastą. Trzeba prze­pro­wa­dzić głę­bo­kie zmiany w tym śro­do­wi­sku, żeby pozbyć się tych wszyst­kich, któ­rzy byli sędziami w okre­sie stanu wojen­nego i za cza­sów poprzed­niego ustroju.

Prze­rwał na chwilę, żeby spraw­dzić, jakie wra­że­nie wywarły na nich jego słowa. Poli­cjanci mil­czeli, a z ich twa­rzy nie­wiele mógł wyczy­tać.

– Nie lubię lewa­ków i libe­ra­łów z ich pro­mo­cją dewia­cji sek­su­al­nych. Uwa­żam, że nasz kraj dość się wycier­piał za komuny, żeby teraz tole­ro­wać poglądy rodem z cza­sów słusz­nie minio­nych. Powin­ni­śmy wró­cić do naj­lep­szych wzor­ców z daw­nych lat i pamię­tać, że nie byłoby narodu pol­skiego, gdyby nie wiara kato­licka. Hasło „Bóg, Honor, Ojczy­zna” powinno znowu stać się dro­go­wska­zem dla wycho­wa­nia mło­dych poko­leń. Pol­ska musi wziąć wresz­cie wła­sne losy w swoje ręce, nie może tań­czyć, jak zagrają nam Niemcy czy Fran­cja. Musimy prze­stać być dla Unii Euro­pej­skiej tylko miej­scem, gdzie można sprze­da­wać towary gor­szej jako­ści i skąd można pozy­skać tanią siłę robo­czą. Po latach poli­tyki ule­gło­ści musimy w końcu wstać z kolan. Poka­zać, że z Pol­ską świat powi­nien się liczyć. Ja nie wyko­rzy­stuję zna­jo­mo­ści do robie­nia kariery w pro­ku­ra­tu­rze ani w poli­tyce. Jestem ide­ali­stą. Wie­rzę, że uda nam się zmie­nić Pol­skę i obu­dzić tę część spo­łe­czeń­stwa, która pogrą­żyła się w mara­zmie lewac­twa.

Karina się nie ode­zwała. Mar­cin zoba­czył w jej wzroku roz­cza­ro­wa­nie i nie­chęć.

– Naj­bar­dziej boję się ide­ali­stów – stwier­dził. – Dla idei gotowi są do naj­więk­szych pod­ło­ści i zbrodni.

– To jest pana pierw­sze śledz­two, prawda? – wtrą­ciła nie­ocze­ki­wa­nie Karina.

– Tak.

– To ma pan szczę­ście, że tra­fił na komi­sa­rza Zakrzew­skiego.

– Wiele o panu sły­sza­łem.

Mar­cin podra­pał się ner­wowo po policzku i nic nie powie­dział.

– Dla­tego naj­le­piej będzie, jeśli dam wam mak­sy­malną swo­bodę przy dzia­ła­niach ope­ra­cyj­nych – kon­ty­nu­ował Paleczny. – Chciał­bym tylko być na bie­żąco infor­mo­wany o postę­pach. Zamor­do­wano poli­cjan­tów, będą duże naci­ski z góry. Biorę to na sie­bie. Spró­buję też poroz­ma­wiać z mamą na temat tam­tych zabójstw. Może wie coś wię­cej. Pro­szę zna­leźć sier­żanta Majera. On też powi­nien dużo wie­dzieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: