Polski węgiel - ebook
Polski węgiel - ebook
Autorzy: Edwin Bendyk, Urszula Papajak, Marcin Popkiewicz, Michał Sutowski
Polska stoi węglem, to jasne jak słońce. Wydobycie węgla daje miejsca pracy, tanią energię, bezpieczeństwo energetyczne. Z czystym powietrzem już gorzej, ale za to wiatr nie zawsze wieje, a słońce w nocy nie świeci – nic nie jest doskonałe. Tak czy inaczej, zamykanie kopalń czy podporządkowywanie się unijnej polityce klimatycznej jest nie tyle niezrozumiałe, co szkodliwe. W końcu USA też trują, a Chiny? Szkoda gadać. A, jeszcze wiatraki szpecą krajobraz.
A może jednak nie? Może węgiel kosztuje więcej niż nam się wydaje? Nie tylko zdrowie i długość życia, ale też twardą walutę? Nawet bez Unii Europejskiej i zielonych klimatologów? Zasoby polskiego węgla są na wyczerpaniu, a ich wydobycie jest coraz droższe i coraz bardziej niebezpieczne. Za węglową energetykę nie tylko natura, ale i ekonomia wystawi nam wkrótce wysoki rachunek. Jak wyjść z węglowego uzależnienia? Komu zależy na utrzymaniu tego, co jest i kto na tym zarabia? A przede wszystkim: kto za to płaci?
O wizji Polski bez węgla, lecz z miejscami pracy; o koniecznym skoku cywilizacyjnym i powstrzymaniu apokalipsy, o tym jak wygląda życie z węglem i po nim – piszą Edwin Bendyk, Urszula Papajak, Marcin Popkiewicz, Michał Sutowski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64682-93-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Węgiel stał się wrogiem publicznym numer 1. Jako składnik nośników energii: węgla kamiennego, brunatnego, gazu, ropy naftowej, umożliwia rozwój nowoczesnej cywilizacji. Jednocześnie jako składnik gazów cieplarnianych staje się dla tej cywilizacji coraz większym zagrożeniem. Czy ucieczka od węgla i budowa cywilizacji powęglowej jest możliwa i uchroni świat przed katastrofą? Istnieje taka szansa, o ile przestaniemy myśleć w kategoriach molekularnego fetyszyzmu. Bo węgiel nie jest przyczyną, lecz symptomem kryzysu.
Polska węglem stoi – surowiec ten odpowiada za 84 procent wytwarzanej w naszym kraju energii elektrycznej i w niewiele mniejszym stopniu zasila krajową debatę polityczną i gospodarczą. Mimo wyroku, jaki na węgiel kamienny wydali eksperci, ruch w kopalniach jest utrzymywany, kosztem rosnącego zadłużenia sektora. Lepiej nie będzie, bo wszystko wskazuje na to, że koszty węgla na światowych rynkach spadły na dłuższy czas, w wyniku połączenia dwóch trendów: popytowego i podażowego. Z jednej więc strony spowalniająca gospodarka chińska ma mniejszy apetyt na węgiel, wytwarzający w Państwie Środka około 80 procent energii elektrycznej, a Stany Zjednoczone sukcesywnie zastępują węglowe bloki energetyczne gazowymi, co zwalnia pokaźne ilości tego pierwszego surowca i powoduje obniżenie jego cen. Z drugiej strony nie ustają prace poszukiwawcze i udostępniane są kolejne złoża w Indiach, Indonezji, Australii.
O ile więc polskie górnictwo węgla kamiennego może śmiało mówić o peak coal – sytuacji, w której dobrze już było, a lepiej nie będzie – o tyle na świecie, ku wielkiemu smutkowi wszystkich troszczących się o klimat, węgiel wciąż jest i niestety w najbliższych dekadach będzie najtańszym i najpopularniejszym surowcem energetycznym. Międzynarodowa Agencja Energii prognozuje w World Energy Outlook 2014¹, że jeśli na świecie nie zmieni się polityka na bardziej sprzyjającą ochronie klimatu, roczny wzrost popytu na węgiel osiągnie średnio 1,5 procent do 2040 roku, i z 5,541 miliarda ton w 2012 roku wzrośnie do 8,371 miliarda ton w 2040 roku, czyniąc z węgla najważniejsze paliwo. W scenariuszu bardziej proekologicznym, także dosyć realnym, jeśli wziąć pod uwagę choćby tylko chińskie inwestycje w odnawialne źródła energii, tempo wzrostu popytu na węgiel ma się utrzymywać na poziomie 0,5 procent, co w efekcie w 2040 roku przełoży się na spalenie 6,354 miliarda ton. To i tak nie wystarczy, aby osiągnąć cel, jakim jest stabilizacja wzrostu temperatury atmosfery o 2°C w stosunku do średniej temperatury w okresie przedprzemysłowym – by tak się stało, popyt na węgiel powinien osiągnąć maksimum do końca obecnej dekady, po czym do roku 2040 spaść do poziomu 3,7 miliarda ton.
Polska, ze swoim wydobyciem około 70 milionów ton węgla kamiennego i 60 milionów ton węgla brunatnego rocznie, nie jest najważniejszym graczem, lecz ponieważ rynki energii i surowców mają charakter globalny, odczuwa fluktuacje cenowe. Autorzy opracowania Polski węgiel: quo vadis? ² nie mają wątpliwości, że górnictwo jest w naszym kraju branżą schyłkową, obecnie mającą ujemny wkład do PKB. Dane są tak jednoznaczne, że górnicza aktywność w Polsce już dawno powinna być wygaszana, a najmniej rentowne kopalnie – zamknięte, i to nawet bez dokładania argumentów o ochronie środowiska i klimatu. Bo jeśli wziąć pod uwagę również te kwestie, okaże się, że w Polsce na jednostkę dochodu narodowego emitujemy 1384 tony gazów cieplarnianych, a Niemcy tylko 394 tony (choć to także jest kraj o wciąż dużym udziale węgla w wytwarzaniu energii elektrycznej).
To prawda, rachunek ekonomiczny wydaje się prosty. Jednak w żadnym kraju demokratycznym nie udało się zlikwidować tracącego rentowność górnictwa szybko i bezboleśnie. Wystarczy przypomnieć lata 1984–1985, gdy Margaret Thatcher rozprawiała się ze strajkami górniczymi w Wielkiej Brytanii. Brutalność policji w Orgreave w hrabstwie Yorkshire jest przedmiotem dochodzeń sądowych do dzisiaj, a wielu byłych górników przyjęło śmierć Żelaznej Damy w 2013 roku bez żalu. Z wielkim żalem natomiast przyglądali się zamykaniu ostatnich kopalń – w grudniu 2015 roku brytyjska przygoda z wydobyciem węgla zakończyła się ostatecznie, wraz z wygaszeniem kopalni Kellingley niedaleko Castleford.
Przeszkodą w demontażu górnictwa był „wewnętrzny wróg” (to określenie Margaret Thatcher), czyli zorganizowani w związki zawodowe górnicy. Do osłabienia siły „wroga” brytyjski rząd używał zarówno przemocy, jak i intrygi. Gdzie nie pomogły szturmy policji, skutek odnosiły rozpowszechniane przez służby specjalne fałszywki o rzekomym finansowaniu działalności związkowej z Libii przez Muammara Kadafiego.
Nie chodzi o sentymentalne wspominanie sektorów gospodarczych, które stały się „nieuchronnymi” ofiarami modernizacji oraz zmiany modelu energetycznego zaopatrzenia społeczeństwa i gospodarki. Chodzi natomiast o kluczowe pytanie, jakie stawia Timothy Mitchell, politolog z Uniwersytetu Columbia, w książce Carbon Democracy. Political Power in the Age of Oil ³ (Węglowa demokracja. Siła polityczna w epoce naftowej). Mitchell dowodzi, że model energetyczny dominujący w XIX wieku i pierwszej połowie XX wieku, bazujący na węglu jako głównym surowcu, stworzył strukturalne warunki do integracji społecznej i politycznej świata pracy. Koncentracja pracowników w kluczowych punktach tego systemu: w kopalniach, na kolei i w portowych dokach, umożliwiała łatwe i skuteczne użycie najgroźniejszej broni robotników: strajku. Uzależnienie innych sektorów gospodarki od pochodzącej z węgla energii powodowało, że górnicze strajki miały moc nie tylko ekonomiczną, ale i polityczną. Odkrycie przez górników, że dysponują siłą przetargową, stało się jednym z głównych czynników napędzających rozwój masowej demokracji i państwa dobrobytu, w którym w zamian za ograniczenie groźby strajku kapitał decydował się podzielić swoimi zyskami.
System zbudowany na ropie i gazie ma inną strukturę – pracownicy nie mają w nim takiego znaczenia, bo nie mają takich możliwości samoorganizacji, jak górnicy w kopalni. Siła jest po stronie producenta kontrolującego całe wydobycie na swoim obszarze. OPEC nie musi pytać związków zawodowych o ceny ropy, jakie zostaną narzucone globalnemu rynkowi. Władimir Putin, zakręcając kurek gazowy Ukrainie, a de facto i Europie, nie konsultował swojego posunięcia z robotnikami. Zmniejszenie się znaczenia węgla w krajach rozwiniętych i przestawienie społeczeństw na ropę i gaz zmieniło strukturalne warunki funkcjonowania demokracji. Zasadnicze pytanie, jakie stawia Mitchell, odnosi się do kwestii: jakie formy politycznej organizacji społeczeństwa przyniesie kolejna, nieunikniona energetyczna transformacja do świata powęglowego i ponaftowego?
Zanim zaczniemy szukać odpowiedzi, warto przyjrzeć się w kontekście tego pytania walce polskich górników o zachowanie kopalń i wydobycia. Wiele złego napisała już prasa i powiedziały media elektroniczne o związkowcach i górniczych przywilejach. Wiele z tych argumentów nominalnie było słusznych. Nominalnie, bo nie uwzględniają one, że górnicy, choć działają wbrew rachunkowi ekonomicznemu, zachowują się racjonalnie. Wystarczy proste ćwiczenie z teorii gier – w sytuacji, gdy uczestnicy rozgrywki nie mają długofalowej perspektywy określającej stawkę gry po kolejnych rundach, maksymalizują wygraną w pierwszej rundzie. Starają się wziąć to, co jest do wzięcia, bo skoro jutro jest niepewne, a adwersarzowi nie można ufać, inna strategia byłaby zbyt ryzykowna. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.
Co ważniejsze, górnicy na mocy stwierdzenia Timothy’ego Mitchella ciągle dysponują siłą przetargową. W rezultacie nawet jeśli wywalczone przez nich wynagrodzenia i inne świadczenia nie znajdują uzasadnienia w rachunku ekonomicznym ich zakładów pracy, to jednak kopalnie w Polsce są ostatnimi miejscami skutecznego działania zorganizowanego świata pracy zdolnego upominać się o standardy zatrudnienia i podziału. Jednocześnie górnicy są postrzegani jako część „czarnego lobby”, blokującego „zieloną modernizację” polskiego systemu energetycznego. Tym samym blokują też politykę ochrony klimatu.
Ciekawa polaryzacja nastąpiła podczas strajku górników w styczniu 2015 roku, kiedy Partia Zieloni wystąpiła z hasłem „popieramy górników, walczymy z lobby węglowym”. Czy taka alternatywa ma sens? Opiera się ona na przekonaniu, że dekarbonizacja gospodarki jest nieuchronna i pilnie potrzebna. Nie może jednak odbywać się kosztem pracowników i ich praw – odpowiednio przygotowany proces powinien polegać na przedstawieniu perspektyw i włączeniu górników do dyskusji o tym, jakie godne miejsca pracy stworzyć w miejsce wygaszanych stanowisk w kopalniach.
Tu jednak właśnie wracają uwagi z analiz Timothy’ego Mitchella – w powęglowej modernizacji nie chodzi jedynie o modernizację infrastruktury energetycznej i technologii wytwarzania energii. To przemiana dotykająca rdzenia systemu społeczno-gospodarczego, a więc relacji władzy i stosunków własnościowych. Czy nowy system tworzony w warunkach realnego, zglobalizowanego kapitalizmu zapewni warunki strukturalne umożliwiające skuteczną społeczną kontrolę kapitału i środków wytwórczych? Czy rzeczywiście jesteśmy w stanie zapewnić górników, że w nowych miejscach pracy będą respektowane ich godność i prawa pracownicze?
Teoretycznie na pytania te odpowiada pozytywnie projekt „energetycznej demokracji”, sugerujący między innymi wykorzystanie odnawialnych źródeł energii (OZE). Podobne obietnice emancypacji i demokratyzacji składali przed dekadą wizjonerzy internetu – okazało się jednak, że procesy autentycznej emancypacji zostały zdominowane przez kapitalistyczną logikę akumulacji i monopolizacji, a cyberprzestrzenią zawładnęło kilka superkorporacji, które kontrolują przepływ informacji w podobny sposób, jak globalne korporacje energetyczne kontrolują przepływy nośników energii. Nie ma też co się łudzić: powęglowy świat, o ile pozostanie światem kapitalistycznym, będzie napędzany logiką akumulacji kapitału. I nawet jeśli w tej logice uda się transformacja technologiczna i widmo katastrofy klimatycznej zostanie odsunięte, nie zostaną automatycznie wyeliminowane inne negatywne aspekty systemu kapitalistycznego. Czy zatem – powtórzmy pytanie – powstaną warunki strukturalne umożliwiające społeczną samoorganizację w struktury na tyle silne, by logice kapitału przeciwstawić logikę demokratycznej, politycznej kontroli? Czy też przeciwnie, w nowym zielono-cyfrowym ładzie światowym pogłębią się jeszcze nierówności i sfery wykluczenia?
Nie ma co się
łudzić: powęglowy
świat, o ile
pozostanie światem
kapitalistycznym,
będzie napędzany
logiką akumulacji
kapitału.
A może zmiany pójdą jeszcze dalej. Jason W. Moore, socjolog z Uniwersytetu Bighamton, wykazuje nierozerwalny związek kapitalizmu z naturą i pyta, czy aby obecny kryzys dotyczący wszystkich wymiarów funkcjonowania: od środowiska przez kulturę po gospodarkę i politykę, nie jest wyrazem kryzysu epokowego, który doprowadzi do radykalnej redefinicji całego systemu albo katastrofy⁴. Tak znaczne podniesienie stawki problemu umożliwi analizę projektów konkretnych rozwiązań, takich jak koncepcja Trzeciej Rewolucji Przemysłowej autorstwa Jeremy’ego Rifkina, „Wielka Transformacja” Niemieckiej Rady Doradczej w Sprawach Klimatu⁵, Niskoemisyjna Polska 2050 Warszawskiego Instytut Studiów Ekonomicznych czy rewolucja energetyczna Marcina Popkiewicza.
ŚWIAT NA KRAWĘDZI, CZYLI POWRÓT
THOMASA MALTHUSA
Zasoby środowiskowo-surowcowe wyczerpują się, i to w coraz szybszym tempie. Taka jest nieubłagana logika wzrostu wykładniczego. Przekonująco pisze o niej Marcin Popkiewicz w swych książkach Świat na rozdrożu i Rewolucja energetyczna⁶. Z jednej strony z tej logiki płyną pozytywne konsekwencje: gdy Chiny utrzymywały przez wiele lat tempo wzrostu na poziomie około 10 procent rocznie, oznaczało to, że podwajały swój PKB co siedem lat. Przy umiarkowanym wzroście na poziomie 3 procent, czyli średnim dla gospodarki światowej, podwojenie PKB następuje co 24 lata – czyli przeciętny śmiertelnik ma szansę zakończyć życie w świecie ośmiokrotnie bogatszym niż ten, w którym się narodził. W Chinach to ośmiokrotne pomnożenie bogactwa nastąpiło za życia jednego pokolenia (21 lat). Oszałamiający wynik. Problem w tym, że w podobnym tempie zużywane są potrzebne społeczeństwom i gospodarce surowce. Posłużę się obliczeniami Popkiewicza. Wynika z nich, że w ciągu życia osoby urodzonej w 2000 roku ludzkość zużyła 31,9 procent energii zużytej w całej historii naszego gatunku, co przekłada się na spalenie 26 procent spalonego w dziejach węgla, 32,4 procent ropy naftowej i 42,6 procent gazu ziemnego. Efekt – oczywiście emisja dwutlenku węgla. W tym krótkim czasie życia dzisiejszego nastolatka wypuściliśmy do atmosfery 30,8 procent z całej ilości tego związku chemicznego wyprodukowanej przez ludzi. Warto zaznaczyć, że nic tu nie pomógł obowiązujący protokół z Kioto. Został on przyjęty w ramach światowego procesu ochrony klimatu prowadzonego pod auspicjami ONZ i zainicjowanego w 1992 roku podczas „Szczytu Ziemi” w Rio de Janeiro.
Twórcy protokołu nie uwzględnili najwyraźniej logiki wzrostu wykładniczego, o której przecież już na początku XIX wieku pisał Thomas Malthus⁷. Zwracał on wtedy uwagę, u zarania epoki przemysłowej, że mocą logiki wzrostu wykładniczego szybciej będzie przybywać ludzi niż możliwości zaspokojenia ich potrzeb. Rewolucja przemysłowa i związane z nią innowacje w dziedzinie wytwarzania dóbr, usług i żywności unieważniły ponure prognozy do drugiej połowy XX wieku. Niektórzy historycy, jak Timothy Snyder⁸, zwracają co prawda uwagę, że kataklizm II wojny światowej w swej materialnej warstwie był spowodowany właśnie maltuzjańską presją i koniecznością poszukiwania przestrzeni życiowej przez Niemcy. Snyder ostrzega, że Hitlera wyprodukował strukturalny kryzys poprzedniego etapu globalizacji, i już widać, że także strukturalny kryzys obecnej globalizacji jest związany z maltuzjańską presją, która może doprowadzić do wyprodukowania Hitlerów nowej generacji. O ile tezy amerykańskiego historyka dotyczące II wojny światowej napotykają wiele krytycznych komentarzy, o tyle jego wizja możliwości „klimatycznego ludobójstwa” dobrze wpisuje się w koncepcję „wojen klimatycznych”, rozwijaną przez rosnącą liczbę badaczy (warto wspomnieć opublikowaną po polsku książkę Haralda Welzera Wojny klimatyczne⁹).
Intelektualiści formułują poważne ostrzeżenia, jednak neomaltuzjański powrót myśli o skończoności zasobów, a więc także możliwości zaspokajania potrzeb rosnącej liczby ludności, dokonał się już ponad 40 lat temu. To przecież w 1972 roku Klub Rzymski ogłosił raport Granice wzrostu¹⁰, stawiający z całą mocą tezę o skończoności ziemskich zasobów i wynikających stąd immanentnych, środowiskowych ograniczeń dla rozwoju. Nowatorstwo słynnego raportu polegało nie tyle na odnowieniu myśli maltuzjańskiej, ile na argumentacji. Autorzy Granic wzrostu posłużyli się modelem systemowym bazującym na analizie złożonych relacji między elementami środowiska, struktury społecznej, gospodarki. Środowisko, traktowane przez ekonomistów jako „zewnętrze” gospodarki, zostało „włączone” do analizy, a nowy instrument badawczy – symulacje komputerowe – umożliwił analizę trajektorii rozwoju owego złożonego geoekosystemu w zależności od przyjętych wskaźników wyjściowych.
Raport wszedł do obiegu w dobrym momencie, uprzedził bowiem „kryzys energetyczny” 1973 roku – wydarzenie o zasięgu globalnym, uwiarygodniające tezy badaczy. Problem w tym, pokazuje Timothy Mitchell¹¹, że kryzys 1973 roku był wydarzeniem skonstruowanym przez polityków oraz koncerny naftowe i niewiele w istocie miał wspólnego z rzeczywistym kryzysem surowcowym. Dobrze jednak wpisywał się w ducha przemian kulturowych i rosnącej wrażliwości społecznej na kwestie degradacji środowiska. Silent Spring (Cicha wiosna)¹², książka Rachel Carson z 1962 roku, była jednym z zapalników budzącej się „zielonej świadomości”, ruchu, który osiągnął punkt kulminacyjny w 1970 roku, gdy po raz pierwszy ogłoszono Dzień Ziemi. Ziemi, którą w grudniu 1968 roku sfotografowali astronauci misji Apollo 8 – to piękne zdjęcie błękitnej planety zawieszonej w kosmicznej pustce miało „uratować ducha 1968 roku”, jak można było przeczytać w jednym z telegramów przesłanych astronautom.
Świadomość ekologiczna została obudzona, katastrofa energetyczna jednak nie nastąpiła – ropy naftowej ani innych surowców nie zabrakło. W 1981 roku z neomaltuzjańskim pesymizmem rozprawił się (wydawałoby się, że ostatecznie) amerykański ekonomista Julian Simon w książce Ultimate Resource (Zasób krańcowy)¹³. Przekonywał w niej, że mówienie o skończoności zasobów nie ma sensu, bo zasoby nie mają charakteru obiektywnego, lecz zależą od aktualnych technologii i metod produkcji. To, czy ropa naftowa jest zasobem, czy tylko minerałem, zależy od „zasobu krańcowego” – ludzkiej innowacyjności. Ten zasób z definicji jednak jest nieograniczony, tym samym potencjalnie nie istnieją granice dla gospodarowania i rozwoju.
Kolejne dwie dekady zdawały się potwierdzać tezę Simona – zasilana tanią ropą światowa gospodarka rozwijała się tak, jakby po drodze nie wydarzyły się „kryzysy energetyczne” 1973 i 1979 roku. Granice wzrostu stały się przykładem nietrafionych prognoz, choć akurat w tym raporcie prognoz nie ma, są natomiast przedstawione scenariusze sięgające pierwszej połowy XXI wieku. Niebawem do nich wrócimy, wcześniej jednak koniecznie trzeba przyjrzeć się owemu tajemniczemu momentowi przełomu lat 60. i 70., z kulminacją w latach 80. XX wieku. Wystarczy spojrzeć na tytuły kilku szeroko dyskutowanych wówczas opracowań: Nadejście społeczeństwa postindustrialnego Daniela Bella (1967)¹⁴, La société post-industrielle (Społeczeństwo postindustrialne) Alaina Touraine’a (1969)¹⁵, Cywilizacja na rozdrożu (zbiorowa praca kilkudziesięciu czechosłowackich akademików pod redakcją Radovana Richty; 1968)¹⁶.
W żadnej z tych książek nie pisze się o kryzysie surowcowym, wszystkie natomiast odnoszą się do kryzysu strukturalnego, polegającego na wyczerpaniu się dotychczasowej, industrialnej ścieżki rozwoju. Potrzebna jest reorganizacja i mobilizacja nowych sposobów akumulacji na podstawie „rewolucji naukowo-technicznej”. Przed wyzwaniem tym stanęły zarówno kraje kapitalistyczne, jak i społeczeństwa realnego socjalizmu. Za wielki finisz industrializmu i opartego na nim ładu społecznego można uznać 15 sierpnia 1971 roku, kiedy to Richard Nixon, sprawujący funkcję prezydenta Stanów Zjednoczonych, zniósł wymienność dolara na złoto, demontując tym samym układ z Bretton Woods z 1944 roku.
Ewolucję tę analizuje Timothy Mitchell we wspomnianej już książce Carbon Democracy. Głównym architektem ładu z 1944 roku był John Maynard Keynes, który wprowadził do polityki obiekt o nazwie „gospodarka” jako wyodrębniony system, którego rozwojem można zarządzać i rozwój ten mierzyć za pomocą takich wskaźników, jak PKB. Warunkiem harmonijnego rozwoju gospodarki w wymiarze światowym jest istnienie waluty rezerwowej – stał się nią dolar. Warunek drugi, mający zagwarantować wzrost, to tania energia. Tę zapewnić miał dostęp do nieskończonych zasobów taniej ropy naftowej. Tyle że ład społeczny w krajach rozwiniętych, od Stanów Zjednoczonych po Wielką Brytanię, bazował na „demokracji węglowej”, zbudowanej jeszcze w okresie dominacji węgla jako głównego surowca energetycznego. Do jej największych osiągnięć należało niewątpliwie państwo dobrobytu.
Tęskniąc dziś za państwem dobrobytu, zapominamy, że było ono wytworem historycznym, możliwym w pewnym kontekście dziejowym, i że było ono jednocześnie państwem kapitalistycznym – jego organizacja nie mogła szkodzić podstawowemu zadaniu kapitalizmu: akumulacji kapitału. Tę zaś, jak pokazuje Jason W. Moore w książce Capitalism in the Web of Life (Kapitalizm w sieci życia)¹⁷, w całej historii kapitalizmu gwarantować miał dostęp nie tylko do taniej energii, lecz także do trzech innych zasobów: taniej pracy, taniej żywności i taniej Natury. Tanią pracę uzyskuje się nie tylko przez eksploatację najemnej siły roboczej, lecz także przez wykorzystanie „niewidzialnej” pracy nieodpłatnej (na przykład pracy domowej kobiet, niezbędnej dla reprodukcji społecznej i biologicznej), segregację środowiska pracy i warunków wynagrodzenia według kryteriów genderowych lub rasowych, w końcu przez delokalizację kapitału w warunkach globalizacji i wykorzystanie taniej pracy nielegalnych migrantów.
„Tania Natura” była i jest produkowana głównie za pomocą konstruktów intelektualnych (na przykład teorii ekonomicznych uznających środowisko za czynnik zewnętrzny, a więc nieistotny dla rachunku ekonomicznego) lub przesuwania granic środowiska (przykładem eksport zanieczyszczeń z krajów rozwiniętych do rozwijających się, o niższych standardach ochrony, a więc i niższych kosztach).
Analizując rzeczywistość kapitalizmu po II wojnie światowej, można dostrzec, że warunkiem akumulacji w ramach systemu z Bretton Woods była nie tylko tania energia zapewniona przez transformację gospodarek do ropy naftowej, lecz także skutki „zielonej rewolucji”, której efektem był wzrost produkcji żywności, zanieczyszczenie środowiska i wykorzystanie rezerw pracy nieodpłatnej lub pracy, której koszty były zaniżane (ważnym elementem stabilizującym był południowoafrykański system segregacji rasowej i apartheidu, zapewniający dostawy złota, gwarantującego wartość dolara).
Już w latach 60. XX wieku czynniki społeczne, kulturowe, technologiczne i geopolityczne spowodowały, że machina akumulacji, która przyczyniła się do „wspaniałych 30 lat rozwoju”, zaczęła się zatykać. Potrzebna była reorganizacja systemu zarządzania społeczno-gospodarczego, która ponownie zapewniłaby dostęp do „czterech tanich zasobów”. Rekonstrukcja nastąpiła w modelu neoliberalnym, który w miejsce keynesowskiej polityki gospodarczej wprowadził jako instrument koordynacji „rynek”. Podobnie abstrakcyjny konstrukt, jak keynesowska „gospodarka”, zapewniał jednak symboliczną legitymizację dla realnej polityki polegającej między innymi na rozprawieniu się z „wrogiem wewnętrznym”, czyli pozostałością demokracji węglowej – zorganizowanym światem pracy.
Neoliberalna transformacja zapewniła na kilka dekad możliwość akumulacji kapitału, symptomy wyczerpania tego modelu było jednak wyraźnie widać już w połowie pierwszej dekady XXI wieku: gwałtowny wzrost cen surowców, załamanie rynku żywności i gwałtowny wzrost cen produktów na światowych rynkach prowadzący do buntów głodowych w wielu krajach świata, rosnący opór przeciwko warunkom pracy i płacy nie tylko w krajach rozwiniętych, lecz także w Chinach, w końcu rosnąca świadomość globalnej dewastacji środowiska. Kumulacja tych czynników doprowadziła najpierw do kryzysu kredytów śmieciowych w Stanach Zjednoczonych w 2007 roku, potem do kryzysu finansowego w 2008 roku i kaskady kolejnych przesileń, jak kryzys strefy euro i fala rewolucji w Afryce i na Bliskim Wschodzie. To wszystko wiemy; aktualne pozostaje pytanie, czy stanęliśmy wobec kryzysu maltuzjańskiego, czyli rzeczywistego wyczerpania zasobów rozwojowych. Czy może jest to kryzys kapitalizmu jako sposobu organizacji wytwarzania wartości?
A może jest to jedynie koniunkturalny kryzys w kapitalizmie, który wymaga jedynie podobnej korekty, jak po II wojnie światowej lub w latach 70. XX wieku, by na nowo uruchomić falę innowacji technologicznych, organizacyjnych, kulturowych, które odblokują mechanizm akumulacji?
Czy stanęliśmy
wobec kryzysu
maltuzjańskiego,
czyli rzeczywistego
wyczerpania zasobów
rozwojowych? Czy
może jest to kryzys
kapitalizmu jako
sposobu organizacji
wytwarzania
wartości?
Odpowiedzi warto szukać, stosując proponowaną przez Moore’a matrycę „czterech taniości” jako pierwotnego źródła kreowania wartości dodatkowej. Po pierwsze więc, energia – co z dostępem do jej nośników? Czy rzeczywiście mamy do czynienia ze zjawiskiem oil peak (coal peak, natural gas peak)? Oznacza ono osiągnięcie takiego momentu w wydobyciu jakiegoś surowca, po którym wielkość wydobycia przestaje rosnąć; inaczej mówiąc, kiedy racjonalne nakłady inwestycyjne nie są w stanie udostępnić tych surowców w opłacalny sposób. Jak analizuje Marcin Popkiewicz w Rewolucji energetycznej, nawet w przypadku węgla, którego udokumentowane rezerwy wydają się wystarczyć na ponad 100 lat, zmienia się struktura jakości. Dobre antracytowe złoża są już wyczerpane, pozostaje węgiel coraz gorszej jakości.
Podobnie rzecz ma się ze źródłami innych nośników, ropy naftowej i gazu. Przełomy technologiczne, jak możliwość wydobycia ropy głębinowej, frakowanie gazu łupkowego i ropy zaciśniętej, nowe zasoby pod dnem Arktyki, zdają się obiecywać dostęp do paliw kopalnych jeszcze przez wiele dekad XXI wieku. Ale nawet gdyby wielkość technicznych rezerw tych zasobów uzasadniała nadzieje, to budując na nich, trzeba się zmierzyć z kilkoma zasadniczymi wyzwaniami.
Pierwsze ma charakter czysto poznawczy, na co zwraca uwagę Timothy Mitchell¹⁸. Dyskurs o wielkości zasobów paliw kopalnych jest praktycznie w całości kontrolowany przez koncerny energetyczne. Nie istnieją niezależne analizy naukowe, które umożliwiłyby obiektywną ocenę stanu zasobów. Koncerny manipulują wielkościami rezerw, do których mają dostęp, by między innymi wpływać na nastroje inwestorów.
W tym przypadku wiedza, zamiast być czynnikiem stabilizującym, staje się więc czynnikiem niepewności i manipulacji. Nie zmienia to jednak faktu (na co zwracają uwagę Jason W. Moore i Marcin Popkiewicz), że skończyła się epoka taniej ropy. Udostępnianie kolejnych źródeł wiąże się z coraz większymi nakładami energetycznymi na jednostkę energii uzyskaną w baryłce udostępnionego surowca oraz coraz mniejszym zwrotem energetycznym zainwestowanego kapitału.